wtorek, 29 października 2024

Uroki Mazur, czyli rejs statkiem na trasie Ostróda - Stare Jabłonki.

 

Ten post będzie nieco odmienny od wszystkiego, co napisałam dotychczas. Tak się złożyło, że ostatnio zaniedbałam blogosferę a stało się to dlatego, że zbiegło mi się parę istotnych spraw, którym musiałam poświęcić dużo uwagi. Poza tym mój laptop zaczął zdecydowanie odmawiać dalszej współpracy a ponieważ działał na oprogramowaniu Widows 10 postanowiłam, że kupię coś nowszej generacji a przy okazji zmienię markę. Siłą rzeczy zaprzyjaźnienie się z nowym egzemplarzem i jego interfejsem zajęło mi trochę czasu, musiałam też przenieść na niego wszystkie zdjęcia a mam ich mam naprawdę dużo. Na dodatek niektóre są niewarte przetrzymywania a inne mają po kilka nie zawsze udanych kopii, więc przyszedł odpowiedni moment, żeby to wszystko uporządkować. To oznaczało ogrom dodatkowej pracy, gdyż musiałam przejrzeć każdy folder, nadać mu właściwości i ręcznie zapisać na dysku. Większą część plików już uporządkowałam, co prawda jeszcze sporo jest przede mną, jednak w nich jest nieco mniejszy bałagan, więc będzie to zadanie o wiele prostsze. Dlatego w minioną niedzielę postanowiłam zrobić sobie przerwę, tym bardziej, że od kilku tygodni na Mazurach jest wspaniała pogoda a ten dzień zapowiadał się na równie piękny, jak większość dni tej jesieni. Chyba już kiedyś wspominałam, że moja córka Marta jest morsem, więc dla niej koniec października to świetna pora, żeby rozpocząć nowy sezon i zaadaptować się do coraz niższej temperatury wody. W związku z tym w niedzielne poranki pływa na kąpielisku nad pobliskim jeziorem Sajmino a ja postanowiłam jej towarzyszyć, żeby pospacerować i przy okazji zrobić parę zdjęć plaży w jesiennej scenerii.

W Ostródzie jest spora grupa morsów, więc kiedy dotarłyśmy na miejsce kilka osób już się kąpało. Na trzecim zdjęciu od góry, po prawej stronie pomostu, widać grupkę osób stojących po pas w jeziorze a po lewej Marta oswaja się z różnicą temperatur. Natomiast na czwartym  z nich można dostrzec kręgi na wodzie i płynącą Martę. Tak jak się tego spodziewałam, jezioro i jego okolica wyglądały przepięknie, choć nad wodą snuła się jeszcze delikatna poranna mgiełka, było słonecznie i bardzo ciepło. Kiedy patrzyłam na spokojną taflę wody i linię brzegową, przypomniał mi się podobny widok we Włoszech. Było to w Orcie, miejscowości leżącej na terenie Piemontu, gdzie pewnej jesieni pojechałam wraz z Martą, która mnie właśnie odwiedziła. O Orcie pisałam na tym blogu kilkakrotnie, gdyż jest ona przepięknym, historycznym miasteczkiem, pełnym wspaniałych zabytków, jak choćby romańska bazylika wzniesiona na wyspie, czy barokowe kaplice sacromonte poświęcone życiu św. Franciszka. Chociaż kalendarz mówił że jest listopad, również wtedy pogoda nam dopisała a ciepły i słoneczny dzień oszałamiał  jesiennym kolorami. Uderzyło mnie to podobieństwo, które choć dość odległe, nasunęło mi oczywiste skojarzenia i powód do sentymentalnych wspomnień. Są to piękne wspomnienia, bo pokochałam włoski pejzaż, czasem pełen jaskrawych barw a innym razem przesłonięty szarą zasłoną niepogody, podobnie jak kocham nieco smętne mazurskie widoki, wśród których się wychowałam. Myślę też o tym, jak bardzo wszystko się zmieniło za mojego życia i jak to się dzieje, że klimat polskiej jesieni, niegdyś dużo bardziej surowy, zaczyna przypominać klimat północnych Włoch... 

Osoba patrząca na powyższe zdjęcia zapewne odgadnie, że pierwszy blok przedstawia  ostródzkie jezioro Sajmino a na drugim jest jezioro w  Orcie. Choć obydwa emanują spokojem i nostalgicznym klimatem, to mazurski pejzaż ma tylko sobie właściwą delikatność koloru i światła. 

To co napisałam powyżej jest w zasadzie jedynie dygresją, którą mi przyniósł ten niedzielny poranek, gdyż zasadnicza część tego posta będzie nawiązywała do zdjęcia tytułowego, na którym jest fragment promenady nad jeziorem Drwęckim. W pewnym sensie odniosę się do wpisu Uli o holenderskim miasteczku i jego mostach a także posta Mab na temat lokalnej legendy (pozdrawiam obydwie dziewczyny jednocześnie dziękując za inspirację). Z Ulą wymieniłyśmy się komentarzami, kiedy napisałam o tym, że na ostródzkiej promenadzie są mosty podobne do holenderskich, chociaż ze zrozumiałych powodów jest ich dużo mniej. Oczywiście nie jesteśmy wodnym miastem jak Wenecja, czy choćby Wrocław słynący ze swoich licznych przepraw, jednak jezioro w centrum, rzeka i kanały sprawiają, że wiele osób uważa Ostródę za bardzo malowniczą miejscowość.

W okolicy Ostródy jest wiele jezior, dwa z nich to jezioro Pauzeńskie i jezioro Szeląg, połączone z jeziorem Drwęckim systemem śluz i kanałów. Stanowią one wschodnią część  unikatowego zabytku, jakim jest Kanał Ostródzko - Elbląski. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu ten odcinek kanału miał wielkie znaczenie praktyczne, gdyż spławiano nim do ostródzkiego tartaku drewno pozyskiwane z okolicznych lasów. Dziś to już tylko element historii miasta i nie ma tartaku nad jeziorem, jednak ja dobrze pamiętam czasy jego istnienia a także potężne sosnowe pnie sezonowane w przybrzeżnych wodach. Ponieważ leżały blisko siebie można było chodzić po nich niczym po tratwach, choć była to niebezpieczna zabawa dostępna jedynie dla największych ryzykantów, gdyż luźno leżące bale miały tendencję do obracania się w wodzie co groziło przymusowa kąpielą, zmiażdżeniem nogi a nawet utonięciem. 

Obecnie ostródzkie akweny służą przede wszystkim do rekreacji a jej ważnym elementem są rejsy spacerowe po Kanale Ostródzko - Elbląskim, jeziorze Drwęckim a także na trasie Ostróda - jezioro Pauzeńskie - jezioro Szeląg - Stare Jabłonki. Swego czasu byłam na takim wycieczkowym rejsie wraz z Martą i Mają (córką mego syna Jakuba). Trasa z Ostródy do Starych Jabłonek liczy osiemnaście kilometrów, co przekłada się na dwie i pół godziny spędzone na wodzie. Płynie się tylko w jedną stronę, natomiast na drugą część podróży firma zapewnia transport autobusem. Do wyboru są dwa warianty, można  popłynąć  statkiem z Ostródy do Starych Jabłonek  i wrócić do miasta autobusem lub odwrotnie.

My wybrałyśmy wariant dojazdu autobusem do Starych Jabłonek i powrót statkiem. Jezioro Szeląg to w zasadzie dwa jeziora, Szeląg Mały, nad którym leży wieś letniskowa Stare Jabłonki i Szeląg Wielki, jezioro rynnowe długie na 12 km, którego szerokość nie przekracza tysiąca metrów. Mniejsze jezioro z większym łączy krótki kanał i przesmyk w ceglanej obudowie, biegnący pod wysokim nasypem kolejowym po którym kursuje pociąg relacji Olsztyn - Ostróda. Nasyp dzielący jeziora ma imponujące rozmiary, wraz z linią kolei zbudowano go w drugiej połowie XIX wieku a z tego co wiem, środki na ten cel pochodziły z ogromnej kontrybucji, jaką Francja musiała uiścić Prusom po przegranej wojnie w latach 1870-1871. Brzegi obydwóch jezior porastają bujne mazurskie lasy, wśród których posadowiły się nieliczne wioski.

W południowej części jeziora po dwóch stronach lustra wody leżą dwie takie wioski, Zwierzewo i Kątno. Wiąże się z nimi lokalne podanie, które postanowiłam tu przytoczyć zachęcona pięknymi opowieściami Mab. Mówi ono o tym, skąd się wzięła ta dość niezwykła nazwa jeziora, która większości ludzi zapewne kojarzy się ze słowem oznaczającym dawną monetę. Na wstępie dodam jeszcze, że szelągi w większości były bite ze srebra a później także z pośledniejszych metali (stąd wzięło się przysłowie o złym szelągu * ) lecz najstarsze monety noszące tę nazwę były wykonane ze złota i właśnie o takim złotym szelągu mówi ta opowieść. Otóż dawno temu, we wsi Zwierzewo żył młody rybak ze swymi rodzicami. Byli to ludzie raczej ubodzy a ich największym skarbem, którego strzegli jak oka w głowie był złoty szeląg, moneta przekazywana w rodzinie z pokolenia na pokolenie. Przyszedł czas, kiedy młodemu rybakowi spodobała się piękna dziewczyna z Kątna a ona przychylnie odpowiedziała na jego zaloty. Ponieważ obydwoje pracowali przez cały dzień, mogli się spotykać dopiero po zapadnięciu zmroku. Wieczorem każde z nich wsiadało do swej łodzi i płynęło na środek jeziora, gdzie mogli rozmawiać do woli nie słyszani przez nikogo. Dzięki tym spotkaniom ich sympatia przerodziła się w miłość, więc rybak postanowił poprosić swą wybrankę o rękę a na znak swych uczuć zamierzał ofiarować jej złoty szeląg otrzymany od rodziców. 







Niestety o spotkaniach dwojga zakochanych dowiedziała się gromada wioskowych urwisów, którzy postanowili spłatać im psikusa. Kiedy narzeczeni przysięgali sobie wieczną miłość chłopcy podpłynęli po cichu a kiedy byli blisko zrobili "kocią muzykę". Na nieszczęście stało się to w momencie, kiedy rybak podał swej wybrance monetę a traf chciał, że dziewczyna przestraszona niespodziewanymi wrzaskami upuściła ją do wody. Rodzinny skarb pogrążył się w toni jeziora, co obydwoje uznali za złą wróżbę i od tej pory przestali się spotykać. Byli z tego powodu bardzo nieszczęśliwi lecz choć ustały ich nocne spotkania, miłość w ich sercach trwała nadal. Minął jakiś czas, rybak ciężko pracował ale  mimo to nie zdobył bogactwa, aż do dnia, gdy w jego sieci wpadł ogromny sum. Kiedy rozciął brzuch ryby jego oczom niespodziewanie ukazała się złota moneta, ta sama, która kiedyś wypadła z rąk jego ukochanej. To niespodziewane szczęście stało się też początkiem poprawy losu, młodzieniec wreszcie  mógł poślubić swoją wybrankę, tym bardziej, że od tej pory jego sieci zawsze były pełne ryb co dobrze wróżyło młodej rodzinie. Wieść o tym nadzwyczajnym zdarzeniu szybko się rozniosła wśród okolicznej ludności i od tej pory jezioro zaczęto nazywać Szelągiem.








Jak już wspomniałam z pokładu statku możemy obserwować brzegi Małego i Wielkiego Szeląga, porośnięte gęstym lasem i nieliczne miejsca, gdzie jest swobodny dostęp do wody. Po przepłynięciu mniej więcej trzech czwartych długości jeziora, statek skręca w lewo i wpływa do kanału, który łączy Szeląg Wielki z jeziorem Pauzeńskim. Jest to przepiękny odcinek trasy, gdyż kanał nadal biegnie przez las, więc w wodzie na przemian odbija się okoliczna roślinność i fragmenty nieba. Ponieważ przepływający statek tworzy na lustrze wody fale i wiry, daje to niesamowite efekty wizualne. Kanał nie jest długi, więc niebawem przed dziobem statku ukazuje się śluza Mała Ruś, biorąca swą nazwę od wioski leżącej nieopodal. Śluzowanie jest atrakcją samo w sobie,  bowiem najpierw otwierają się ciężkie drewniane wrota i statek wpływa do wnętrza betonowej komory; wrota za rufą się zamykają a kiedy woda w komorze osiągnie odpowiedni stan otwierają się wrota przed dziobem, dzięki czemu statek pokonuje różnicę poziomów pomiędzy dwoma akwenami. Za śluzą jest niezbyt duże, lecz bardzo malownicze jezioro Pauzeńskie, położone w bezpośrednim sąsiedztwie Ostródy. Jego brzegi również porasta bujna roślinność jednak o odmiennym charakterze; nie ma tu zwartego lasu, jaki otacza jezioro Szeląg, za to zobaczymy rozległe trzcinowiska i całe połacie grążeli i wodnych lilii. Wszystkie te rośliny tworzą bogaty ekosystem dający schronienie wielu gatunkom ptaków, które wybrały to miejsce na swoją ostoję. 









Po przepłynięciu jeziora Pauzeńskiego podróż ma się ku końcowi, w tym miejscu statek ma jeszcze do pokonania jeszcze jeden niezbyt długi odcinek kanału i śluzę Ostróda. Za śluzą zaczyna się miasto, przez które biegnie ostatni, najkrótszy odcinek przekopu, kończący się pod drewnianym mostem nieopodal darseny, bazy ostródzkiej białej floty. Za mostem zaczyna się jezioro Drwęckie, tu przy promenadzie znajduje się przystań dla pasażerów, gdzie kończy się ten malowniczy rejs. Dwie i pół godziny na pokładzie statku to dość długo, jednak podróż po poszczególnych jeziorach i kanale jest bardzo urozmaicona a to sprawia, że czas zbytnio się nie dłuży. Poza tym sam fakt przebywania w tej spokojnej i relaksującej okolicy a także możliwość poznania niewątpliwych uroków mazurskiego pejzażu sprawiają, że ktoś kto da się skusić tej ofercie raczej nie pożałuje. Jak pisałam na początku, ostródzka flota ma więcej propozycji rejsów, więc można wybrać się na wycieczkę po jeziorze Drwęckim, popłynąć trasą z Miłomłyna do Ostródy albo z Buczyńca do Elbląga. 








Okolica wokół Ostródy ma ukształtowanie charakterystyczne dla obszarów polodowcowych, więc oprócz licznych jezior jest tu także dużo większych i mniejszych pagórków a także  spore różnice w poziomie pozornie płaskich terenów.
Tak też się dzieje w przypadku jezior, o których pisałam powyżej, najwyżej jest położone jezioro Szeląg (98,2 m n.p.m.) nieco niżej leży Pauzeńskie (96,7 m n.p.m.) a najniżej Drwęckie (94,9 m n.p.m.). To daje całkowitą różnicę poziomów wynoszącą około trzech metrów, skutecznie niwelowaną przez śluzy Mała Ruś i Ostróda, chroniące miasto od strony wschodniej. Podobnie ma się rzecz od zachodu, gdzie na trasie kanału znajdują się jeziora Ilińskie, Dudzkie, Sambrodzkie i Pniewskie, leżące jeszcze wyżej bo niemal na 100 m n.p.m. - tu pięciometrową różnicę wysokości redukują śluzy Zielona i Miłomłyn. Najniżej położone jezioro Drwęckie jest zlewnią okolicznych wód, więc gdyby zaszła taka sytuacja, że wszystkie cztery śluzy uległyby uszkodzeniu lub zostały celowo otwarte, ogromne masy wody z wszystkich sześciu jezior spłynęłyby kanałem do niecki w jakiej leży Ostróda, zalewając dużą część miasta. Jednak jest to czarny scenariusz o którym nie myślą ani mieszkańcy ani tym bardziej turyści, przyjeżdżający tu na wypoczynek. Liczący półtora wieku Kanał Ostródzko - Elbląski jest nadal żeglowny a wszystkie urządzenia techniczne zadbane i w pełni sprawne wciąż działają bez zarzutu. Dzięki tym staraniom kanał stanowi nie tylko unikatowy zabytek na skalę światową, lecz także wspaniałą atrakcję turystyczną i wizytówkę naszego regionu.

* Przysłowie pochodzące z czasów, kiedy masowo fałszowano drobniejsze monety, które pierwotnie były ze srebra, poprzez dodawanie do nich innych pospolitych metali, przez co traciły na wartości. Można wziąć to dosłownie jako stwierdzenie, że jeśli komuś zapłacimy fałszywym pieniądzem to jest prawdopodobieństwo, iż po przejściu przez wiele rąk trafi on ponownie do naszej kieszeni albo rozszerzyć to pojęcie i powiedzieć, że zło uczynione przez człowieka wraca do niego, bo ktoś mu odpłacił tą samą monetą. Jednym słowem jest w tym wielka mądrość i wiele interpretacji a podobne przysłowia znajdziemy w wielu europejskich językach.

niedziela, 29 września 2024

Piemont. Lago Maggiore - Castelli di Cannero, czyli zamki na wodzie.

 


Castelli di Cannero pierwszy raz zobaczyłam podczas rejsu statkiem po północnej części Lago Maggiore, kiedy płynęłam z Laveno do Locarno. Był to bardzo długi rejs, tak długi, że mimo niezaprzeczalnego piękna tej okolicy dopadła mnie klaustrofobia i pod koniec wycieczki miałam problem z przebywaniem na ograniczonej przestrzeni pokładu. Moja podróż jak zwykle rozpoczęła się od przeprawy promem z Laveno na lombardzkim brzegu, do Intry leżącej na terenie Piemontu, gdzie przesiadłam się na statek płynący w do szwajcarskiego Locarno. Już na starcie spotkała mnie nieprzyjemna niespodzianka, ponieważ okazało się, że zapomniałam zabrać zapasową  kartę pamięci do aparatu fotograficznego, a ta którą miałam, była zapełniona do ostatniego miejsca. To oznaczało, że tym razem robienie zdjęć nie wchodzi w rachubę, co oczywiście było wielkim minusem tej wyprawy, tym bardziej, że pogoda była sprzyjająca a pejzaż wart uwiecznienia. Oczywiście w moich zasobach miałam różne zdjęcia Lago Maggiore, jednak obejmowały one jedynie część włoską i to nie całą, więc strata była niewątpliwa. Jednak właśnie wtedy miałam okazję oglądać fascynujące Castelli di Cannero, był to niezwykły widok, więc wiedziałam, że tak czy inaczej kiedyś wrócę, żeby zobaczyć go ponownie.

Podczas rejsu mogłam je oglądać w dwóch odsłonach, pierwsza miała miejsce w środku dnia co sprawiało, że ich jasno oświetlone sylwetki rysowały się ostro na tle kobaltowej wody a drugą widziałam po południu, kiedy lustro Lago Maggiore dzielił cień padający od gór. Część jeziora, po której płynął statek była zielono złota a ta przybrzeżna z niemal czarnymi zamkami tonęła w granacie, po którym ślizgały się ukośne promienie słońca. Było to tak piękne, że mimo upływu lat wciąż mam ten obraz przed oczami...

Następną podróż postanowiłam odbyć w trybie mieszanym i przeprawić się promem do Intry na zachodnim brzegu, a tam wsiąść do autobusu jadącego w stronę granicy ze Szwajcarią, który zatrzymywał się w miejscowości Cannero Riviera, celu mej podróży. Niestety, tym razem pogoda nie rokowała najlepiej, było gorąco, lecz widoczność zmieniała się jak w kalejdoskopie, a góry od strony południowego wschodu spowijał welon wilgoci. Jednak był to mój dzień wolny po nocnym dyżurze, ponieważ samo dotarcie do Intry zajęło mi około dwóch godzin, zmarnowanie tego czasu i wysiłku absolutnie nie wchodziło w grę. Kiedy prom opuścił przystań w Laveno, większość pasażerów usytuowała się na jego obu burtach aby podziwiać widoki, a uprzejmi marynarze wskazywali interesujące miejsca i chętnie odpowiadali na wszystkie pytania dotyczące okolicy. Wielkie zainteresowanie pasażerów wzbudziła Rocca di Calde' lecz niebawem zniknęła za nami, za to na wprost mieliśmy piękny widok na Verbanię i Intrę, bliźniacze miasta dokąd zmierzaliśmy. Intra to ładna, zadbana miejscowość, gdzie zawsze jest mnóstwo turystów, ponieważ jest tu główny port Lago Maggiore i początek wielu szlaków trekkingowych.

Cannero Riviera jest dość rozległe, więc w jego obrębie autobus zatrzymuje się kilka razy. Dzięki wskazówkom uczynnego kierowcy wysiadłam na właściwym przystanku, odległym od centrum za to usytuowanym praktycznie naprzeciw zamków. Teraz mogłam je zobaczyć nie z pokładu statku, lecz z nabrzeża, co prawda od lądu dzieliło je mniej więcej czterysta metrów, ale mimo to, na tle błękitnej wody prezentowały się bardzo wyraźnie. W tym czasie Castelli di Cannero stanowiły malowniczą ruinę posadowioną na małych wysepkach, co sprawiało, że kiedy patrzyłam na nie z daleka, miałam wrażenie, iż wyłaniają się wprost z toni jeziora. Wysepki są trzy, jednak zamki zajmują jedynie dwie większe, ponieważ trzecia jest zbyt mała, żeby pomieścić jakąkolwiek budowlę. W rzeczywistości faktycznym zamkiem jest większa struktura, wzniesiona na panie trójkąta z kilkoma wieżami i resztkami budynku mieszkalnego; jej mury odpowiadają obrysowi wysepki, to właśnie daje złudzenie, że wyrasta on z wody. Drugi zamek jest właściwie masywnym i pozbawionym dachu donżonem, tu oprócz skały jest jeszcze wąski pasek lądu wysunięty w stronę większej budowli, niczym przerwana grobla. Na cyplu obok donżonu można zauważyć smukłą kolumnę z tajemniczo wyglądającą rzeźbą, jak się dowiedziałam, jest to figura Madonny wykonana współcześnie, dzieło Giannino Castiglioni. Aby mieć jakieś pojęcie o detalach zamku, zrobiłam parę zdjęć używając mocnego zoomu; ponieważ północna ściana, którą miałam przed sobą była pogrążona w cieniu, efekt jaki uzyskałam jest daleki od zamierzonego, lecz mimo to, można na nich dostrzec nieco więcej szczegółów.

To miejsce, tak niezwykłe ma równie niezwykłą historię, sięgającą początków XV wieku, kiedy niesnaski pomiędzy gwelfami i gibelinami przerodziły się w otwartą wojnę, skutkującą podziałami miejscowych rodzin na dwa zwalczające się stronnictwa. Z tej niespokojnej sytuacji skorzystało pięciu synów Lanfranco Mazzardiego, rzeźnika z Ronco, jednej z frakcji niedalekiego Cannobio. Byli to ludzie nie znający strachu a przy tym brutalni, amoralni i pazerni na doczesne dobra. W centrum Cannobio, nieopodal kościoła San Vittore wznieśli ufortyfikowaną wieżę, która służyła im jako punkt wypadowy do łupieżczych wypraw a także więzienie i miejsce kaźni tych, którzy próbowali im się opierać. Przez kilka lat dopuszczali się licznych napadów oraz grabieży, gwałcili kobiety, torturowali i mordowali mężczyzn. W 1403 roku upatrzyli sobie małe wysepki na jeziorze, które uznali za lepsze miejsce na swą przestępczą bazę. Terrorem zmusili miejscową ludność aby własną pracą i kosztem wzniosła dla nich zamek, znany później od ich przydomka jako Castello Malpaga (malpaga - zła zapłata). Od tej pory jeszcze skutecznej rozpanoszyli się na wodach jeziora i przez całe dziesięciolecie pobierali myto od statków żeglujących po Lago Maggiore, począwszy od odległej Arony aż do bliżej położonego Locarno. Pewni swojej siły i bezkarności, aż do roku 1414 dręczyli okoliczną ludność niezliczonymi gwałtami i morderstwami.

Ich panowanie zakończył Filippo Visconti ówczesny książę Mediolanu, wysyłając pięciuset żołnierzy pod wodzą kapitana Giacomo Lunatiego, który po dwuletnim oblężeniu wziął zbójów głodem. Mazarditi byli zmuszeni do oddania księciu swej siedziby i zrabowanych skarbów a w zamian za to, zamiast śmierci na szafocie zostali skazani na długoletnią banicję. Zamek gdzie okrutni bracia pozbawili życia wielu niewinnych ludzi zrównano z ziemią a  wysepki przejęli hrabiowie Borromeo, władający jeziorem i jego okolicą. Po ponad stu latach od wypędzenia Mazarditich w 1519 roku hrabia Lodovico Borromeo nakazał wzniesienie nowego zamku, którego resztki  oglądamy obecnie. Jego budowę zakończono w  roku 1521 i nadano mu nazwę Rocca Vitaliana na cześć Vitaliano Borromeo, założyciela rodu. Niestety, w trakcie wojny o mediolańską sukcesję nowy właściciel stanął po stronie francuskiego króla Franciszka I i sprzymierzonych z nim Szwajcarów przeciwko armii księcia Sforzy, co doprowadziło do długotrwałego oblężenia przez oddziały pod wodzą kondotiera Azzone Visconti. Oblężenie się nie powiodło a Visconti był zmuszony do wycofania swego wojska, lecz mimo to w XVII wieku zamek został opuszczony i zaczął popadać w ruinę. Jeszcze przed moim wyjazdem z Włoch, dzięki decyzji obecnego właściciela, księcia Vitaliano Borromeo-Arese  i finansowej pomocy jednego z włoskich banków w zamkach Cannero rozpoczęto prace archeologiczne a następnie ich gruntowną restrukturyzację, celem utworzenia muzeum i udostępnienia zwiedzającym.

Dodam jeszcze, że choć zamki i cały teren są własnością prywatną, a do tego ze względu na toczące się prace był surowy zakaz przebywania na wysepkach, wokół ruin zauważyłam grupę osób, które przypłynęły tam łódkami aby poopalać się i popływać.

Przed moim odjazdem pogoda zmieniła się radykalnie, wiatr przepędził foschię i poprawił widoczność, jednak nie miałam czasu, żeby jeszcze raz zrobić przymiarkę do fotografowania zamków, gdyż niebawem miał przyjechać autobus powrotny do Intry. Na koniec mogłam jeszcze zrobić zdjęcie północno - wschodniego brzegu jeziora, gdzie w całej krasie widniała rozłożysta sylwetka Monte Lema i szczyt Monte Tamaro, na które zawsze tęsknie patrzyłam. Od dawna miałam ochotę na wycieczkę w tamte strony, lecz ciągle ją odkładałam z przyczyn logistycznych. Jednak mimo wszystkich przeszkód przyszedł dzień, w którym częściowo zrealizowałam ten plan o czym pisałam tutaj.

Kiedy dotarłam do Intry było wczesne popołudnie, więc postanowiłam, że pokręcę się po nabrzeżu i zabytkowych uliczkach, których w zasadzie nie znałam, ponieważ zwykle bywałam w nowym centrum w okolicy portu. Okazało się, że jest tu piękny, zadrzewiony bulwar ozdobiony stylowymi latarniami a przy nim skwer z pomnikiem poległych zaś nieopodal ładnie zagospodarowany budynek dawnego portu.   Obecnie mieści się w nim restauracja, a pod stylową wiatą jest poczekalnia dla podróżnych korzystających z komunikacji autobusowej. Z bulwaru mogłam oglądać fantastyczny widok na góry po drugiej stronie jeziora, białą skałę Calde' i miejscowość Castelveccana. Nieco bardziej w lewo w zacisznej zatoczce leżało  Laveno, a ponad nim, niczym zielona ściana wznosiło się Sasso di Ferro o stromym zboczu. Równie interesująco przedstawiała się panorama okolicy po prawej stronie z wielką połacią jeziora o błękitnej, lekko falującej wodzie i długim grzbietem Monte Mottarone zamykającym horyzont.

Miły widok malowniczej okolicy i czystego, zadbanego miasta, nieco złagodził wspomnienie pełnych okrucieństwa historii związanych z zamkami Cannero. Choć jak już wspomniałam, obecne budowle nie mają bezpośredniego związku z bezlitosnymi rzezimieszkami, jakimi byli bracia Mazarditi, to mimo wszystko trudno mi było zapomnieć o wszystkich strasznych rzeczach, których się dopuścili na tych terenach i o tym, że w zasadzie  ich występki nigdy nie zostały należycie ukarane. Nieopodal nabrzeża zauważyłam ładny placyk z kościołem w głębi i okazałym pomnikiem z białego marmuru, przedstawiającym piękną kobietę w dramatycznej pozie, ze sztandarem na ramieniu. Postanowiłam przyjrzeć im się z bliska; z tablicy umieszczonej na cokole pomnika dowiedziałam się, że jest on poświęcony pamięci Francesco Simonetty, bohatera Risorgimenta, który walczył na Sycylii u boku Garibaldiego, a w 1848 roku brał udział w powstaniu znanym jako "Cinque Giornate", które były próbą wyzwolenia Mediolanu spod austriackiego panowania.

Równie interesujący okazał się niewielki, barokowy kościółek pod wezwaniem San Rocco, gdzie w głównym ołtarzu znajduje się piękny XIV wieczny fresk z wizerunkiem Madonny del Latte, czyli Matki Boskiej Karmiącej, której strzegą dwie drewniane figury przedstawiające San Rocco i San Defendente. Mnie zainteresowało bardzo ciekawe malowidło przedstawiające ścięcie św. Jana Chrzciciela, gdzie na pierwszym planie z wielkim realizmem przedstawiono jego ciało pozbawione głowy. Zgodnie z modą jakiej hołdowali malarze baroku, uczestnicy tego zdarzenia są ubrani w stroje z XVII wieku; Salome, z tacą na której spoczywa odcięta głowa męczennika, wygląda niczym dama z dworu Ludwika XIV a za nią stoi jakiś modniś w kapeluszu nasuniętym na oczy i w butach na obcasach. Zaintrygował mnie ten obraz bo odniosłam wrażenie, że malował go twórca o niepoślednim talencie, jednak nigdzie nie znalazłam żadnej wzmianki na ten temat.

Po tym krótkim spacerze pozostało mi udać się do portu i ponownie wsiąść na prom, by przeprawić się na drugą stronę jeziora a następnie pociągiem wrócić do domu. Popołudnie było nadzwyczaj pogodne, więc niedługi rejs obfitował w piękne widoki na lombardzki brzeg. Kiedy dopłynęliśmy do Laveno i z bliska mogłam zobaczyć jego ładny bulwar a ponad nim Sasso di Ferro i kubełkową kolejkę, poczułam się jakbym była niemal na progu domu, choć przed sobą miałam jeszcze godzinę jazdy pociągiem. Castelli di Cannero i ich historia pełna okrucieństwa, walk i przemocy wydały mi się w tym momencie tak odległe, jakby od poranka, kiedy je oglądałam dzieliły mnie nie godziny a całe lata świetlne...

Na koniec chciałam dodać parę słów na temat mojego rejsu do Locarno, który w sumie sprawił mi spory zawód. W istocie cała ta wyprawa zaczyna się w Aronie na południowym krańcu jeziora i jak wspomniałam powyżej kończy w Locarno na krańcu północnym, co bardzo dokładnie widać na mapce powyżej. Taki rejs zaczyna się w późnych godzinach porannych, w jedną stronę trwa ponad cztery godziny i odbywa się tylko raz dziennie. Statek ma niezbyt długi postój w Locarno a po południu wraca z powrotem do Arony. Ponieważ ja moją podróż rozpoczęłam w Intrze, więc trwała ona krócej bo dwie i pół godziny. Wykupiłam sobie bilet z opcją andata- ritorno, czyli tam i z powrotem, żeby mieć gwarancję bezpiecznego powrotu do domu. Teoretycznie przerwa w Locarno pozwala na pobieżne obejrzenie miasta, jednak okazało się, że skrupulatni szwajcarscy pogranicznicy ustawili nas w długiej kolejce aby dokładnie sprawdzić kto schodzi ze statku. Trwało to całe wieki i czas, jaki mieliśmy w Locarno skurczył się niesamowicie. Bardzo chciałam wjechać kolejką na górę ponad miastem do sanktuarium Madonna del Sasso w Orselinie, jednak ta uciekła mi niemal sprzed nosa i mój plan spalił na panewce. Musiałam się zadowolić spacerem po mieście i widokiem centralnego placu, gdzie trwały przygotowania do uroczystości w ramach festiwalu filmowego. Poza tym mocno zdziwiło mnie to, że chociaż miasto leży w Kantonie Ticino, gdzie językiem urzędowym jest włoski, wszyscy do których zwracałam się w tym języku, odpowiadali mi po niemiecku, nawet pan sprzedający lody! Był to dla mnie szok, ale po powrocie dowiedziałam się od znajomych, że w tej części Ticino większość mieszkańców jest dwujęzyczna a ponieważ nie lubią oni przybyszów z Włoch, udają że nie znają ich języka. Coś w tym może być a może po prostu ci ludzie wolą mówić po niemiecku? W miejscowościach przygranicznych nad Lago Maggiore wielokrotnie słyszałam jak między sobą rozmawiają w tym języku w przeciwieństwie do Szwajcarów mieszkających w okolicy Lugano, którzy z reguły posługują się włoskim.

Płynąc do Locarno mijamy dwa bardzo ciekawe miejsca, których co prawda nie poznałam osobiście bo widziałam je tylko z daleka, jednak skądinąd znam ich historię i walory na tyle, że polecam każdemu, kto będzie w tej okolicy wystarczająco długo, żeby je odwiedzić. Pierwsze, to dwie wyspy znane jako Isole di Brissago, na większej z nich, noszącej nazwę San Pancrazio jest historyczny ogród botaniczny, założony w XIX wieku przez Richarda i Antoinette Fleming Saint - Leger, natomiast na mniejszej, noszącej nazwę Sant' Apollinare, roślinność rozwija się w zgodzie z naturą.

Drugie z miejsc to malownicze miasteczko Ascona, gdzie na początku XX wieku miało miejsce niezwykłe przedsięwzięcie znane pod nazwą Monte Verita, czyli Góra Prawdy, w którym brało udział wielu protagonistów ówczesnego życia kulturalnego, artystycznego a nawet naukowego. Niestety, dowiedziałam się o nim już po powrocie do Polski, kiedy przypadkowo natrafiłam w TV na film fabularny pt. "Monte Verita. Odurzenie wolnością". Żałowałam, że nie miałam okazji zapoznania się z tą lokalizacją podczas pobytu we Włoszech, ale kto wie, może jeszcze kiedyś pojadę nad Lago Maggiore? Dla osób zainteresowanych tym, co kryje się za tą tajemniczą nazwą zamieszczam link, naprawdę gorąco polecam ten artykuł!

https://www.dwutygodnik.com/artykul/10309-wegetarianie-z-gory-prawdy.html  

Na mapce jaką zamieściłam, oprócz niebieskiej linii odpowiadającej trasie statku, można dostrzec jeszcze dwie inne, czerwoną i zieloną. Otóż jest to piękna, choć według mnie mordercza trasa jednodniowej wycieczki pociągiem i statkiem. W jej trakcie zatacza się wielkie koło a przy okazji oprócz rejsu po jeziorze przejeżdża się pociągiem wśród gór linią popularnie zwaną "Centovalli" czyli "Sto dolin". Nie byłam, ale podobno widoki są nie do zapomnienia.