sobota, 28 grudnia 2013

Lombardia. Wokół jeziora Lugano - "Piccolo mondo antico".



Jak pisałam w pierwszym poście na temat jeziora Lugano, jest on bardzo kręte i składa się z kilku odnóg. Starałam się chociaż w niewielkim zakresie pokazać ich urodę, więc długo wędrowaliśmy  wspólnie wzdłuż jego brzegów, aby na koniec znów dotrzeć do tej części, którą po raz pierwszy zobaczyłam kiedy popłynęłam statkiem z Lugano. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że obszar leżący na północnym brzegu, pomiędzy włoskim miastem Porlezza i szwajcarską Gandrią, nosi nazwę Valsolda. Ograniczają go szczyty Monte Boglia, Monte Fiorina i Monte dei Pizzoni, a  na zboczach i nad wodami jeziora znajdziemy dziesięć niewielkich, malowniczych wiosek. Pewnego lata dotarłam tam ponownie, tym razem od strony lądu - od tej pory to miejsce stało się dla mnie nie tylko celem częstych wycieczek, lecz przede wszystkim moją ulubioną okolicą, gdzie przeżyłam najpiękniejsze momenty wzruszeń, oczarowanie pejzażem i historią tej ziemi. Te moje wędrówki spowodowały, że nieco później sięgnęłam po kilka książek; ich przeczytanie zaowocowało dalszymi poszukiwaniami i lekturami, a następnie przyszedł czas na zastanowienie się nad wieloma istotnymi tematami... Znalazło się tu miejsce nie tylko dla refleksji nad podobieństwem dziejów Galicji i Lombardii, które przez długi czas wchodziły w skład Austro-Węgier, lecz przede wszystkim nad znaczeniem zasad moralnych w życiu człowieka a także wartości, jakim jest cierpienie oraz poświęcenie, niejednokrotnie tak ważne dla przejścia na wyższy stopień rozwoju duchowego. To wszystko wiązało się odkryciem pewnej przepięknej książki, opisującej dzieje Valsoldy i niewielkiej grupy mieszkających tam ludzi, których uczucia oraz problemy mimo nieco staroświeckiego anturażu nic nie straciły na aktualności. Co więcej, mimo iż od tamtych czasów minęło sto pięćdziesiąt lat, miejsca, jakie autor w niej opisuje, również prawie się nie zmieniły, więc mogłoby się zdawać, że za chwilę za zakrętem wąskiej uliczki zobaczymy rąbek czarnej sukni Luizy a na balkonie z widokiem na jezioro usiądzie Franco ze swoją popołudniową kawą...

Jednak najbardziej zadziwiający jest sposób, w jaki odkryłam Valsoldę oraz to, jak długą drogę przebyłam w przenośni i dosłownie, zanim tam dotarłam. Być może, właśnie owa droga dała taki walor mojemu spotkaniu z tą ziemią, leżącą nieco na uboczu, która nie wystawia swoich uroków na pokaz, lecz strzeże ich zazdrośnie dla tych, co zadadzą sobie trud jej odkrycia i pokochają bez zastrzeżeń. Zaczęło się to wszystko dawno temu, kiedy po przyjeździe do Włoch przez krótkie trzy miesiące mieszkałam w Bari. W owym  czasie moja znajomość włoskiego  była bardzo mizerna; jednak mimo to, nie stroniłam od oglądania telewizji, zarówno dla zabicia czasu, jak również  szybkiego osłuchania się z językiem. Pewnego razu miałam okazję obejrzeć film "Piccolo mondo antico" nakręcony (jak się później dowiedziałam) na podstawie powieści Antonio Fogazzaro. Nie mam pojęcia, co sprawiło, że historia wydała mi się znajoma, niewykluczone, że po prostu bardzo dawno temu czytałam tę książkę, bo chociaż nie znałam wielu słów, miałam wrażenie, że doskonale rozumiem o co w chodzi w filmie. Być może, było to również zasługą aktorów - Claudii Pandolfi i Alessandro Gassmana, którzy stworzyli bardzo wyraziste postacie? Kilka lat później przeczytałam ową powieść po włosku (co było dość istotnym wyzwaniem ze względu na styl i słownictwo) a na koniec Marta kupiła mi na Allegro jej  polskie tłumaczenie. Tak czy inaczej, ta historia niezwykle mnie zafascynowała, więc spróbuję ją pokrótce streścić, tym bardziej,  że ma ona istotne znaczenie dla dalszego rozwoju wypadków.

Jak to już zostało powiedziane, akcja powieści toczy się na pograniczu szwajcarsko - lombardzkim, w spokojnym zakątku nad jeziorem Lugano, zwanym Valsolda. Jest rok 1850 a w Europie jeszcze pobrzmiewają echa Wiosny Ludów. Lombardia nadal pozostaje pod władaniem Austrii co powoduje, że lokalne społeczeństwo jest mocno podzielone na stronnictwo patriotyczne i pro- habsburskie, nie brakuje również osób pracujących na rządowych posadach po prostu dla chleba, choć w duchu żywią antypatię dla okupantów. Stosunki pomiędzy Włochami i Austriakami są bardzo napięte, chyba bardziej niż w ówczesnej Galicji gdzie cieszono się znaczną autonomią i przypominają raczej te, jakie panowały w tej części Polski, która się znajdowała pod zaborem rosyjskim. Austriacy mieli świadomość, że nadal prowadzone są konspiracyjne działania, mające na celu przyłączenie Lombardii do Królestwa Sardynii ( w jego skład wchodził sąsiedni Piemont) więc nie wahali się przed ostrymi represjami wobec podejrzanych. Częste były rewizje w domach osób znanych ze swoich  patriotycznych przekonań;  w efekcie nawet z pozornie zupełnie błahego powodu można było trafić do więzienia. Wystarczyło jakieś niezbyt oględne zdanie w przechowywanym liście, stara szabla, pamiątka po dziadku, zagraniczna książka lub gazeta, aby podejrzany stawał się przestępcą, winnym spisku zmierzającego do obalenia istniejącego porządku.
 

W takiej sytuacji geopolitycznej rozkwita miłość Franca Maironi i Luizy Rigey. Franco należy do miejscowej arystokracji, jest to młodzieniec o gorącym sercu i otwartej głowie, kochający poezję i muzykę, zagorzały patriota. Wraz z babką, markizą Orsolą Maironi swą jedyną krewną, mieszka w Cerssogno, w willi nad brzegiem jeziora.  Luiza pochodzi z burżuazji, jej ojciec, który był profesorem uniwersytetu już nie żyje, natomiast matka  ciężko choruje i nie opuszcza swego domu w małej, górskiej wiosce Castello, gdzie mieszkają obie panie. Panienka jest dobrze wychowana, równie piękna jak mądra, oprócz tego odznacza się nieugiętym charakterem. Mimo jej osobistych zalet babka Franca absolutnie nie godzi się na ten nierówny związek i oznajmia wnukowi, że go wydziedziczy jeśli nie ożeni się w obrębie swojej sfery z osobą, którą ona zaakceptuje. Pomiędzy babką i wnukiem istnieje także otwarty konflikt na tle politycznym, ponieważ markiza jest znana ze swych pro - austriackich sympatii.

Franco postanawia, że nie wyrzeknie się swych uczuć oraz poglądów za cenę majątku i potajemnie żeni się z Luizą. Małżeństwo zostaje zawarte pod osłoną nocy, w kościele w Castello. Kilka godzin po tej ceremonii  przyjaciel Franca profesor Gilardoni wyznaje mu, że jakiś czas temu porządkując dokumenty swego zmarłego ojca będącego plenipotentem dziadka Franca, markiza Maironi, odkrył kopię testamentu, z którego wynika, że cały majątek zapisał on nie żonie, lecz wnukowi. Profesor milczał o tym fakcie, gdyż nie chciał wywoływać rodzinnych niesnasek mając też na względzie to, że Franco tak czy inaczej odziedziczy wszystko po babce. Potajemny ślub i groźba wydziedziczenia sprawiły, że wyjawił tę dotąd skrzętnie skrywaną tajemnicę.
Jednak Franco nie chce zrobić użytku z dokumentu, ponieważ wejście w prawa do spadku wymagałoby procesu sądowego i udowodnienia babce, że jest oszustką co jego zdaniem okryłoby hańbą całą rodzinę. Zabrania przyjacielowi wspominać o tym komukolwiek a zwłaszcza babce i Luizie, prosi go też o spalenie testamentu, lecz mimo danej obietnicy profesor nie spełnia jego życzenia. Markiza, będąca osobą małoduszną i pozbawioną skrupułów wyrzeka się wnuka, kiedy dowiaduje się o jego potajemnym małżeństwie. Młodzi zamieszkują u Piera Ribeiry, wuja Luizy, który posiada dom w niedalekiej Orii. Wuj pracuje jako inżynier w Como, więc przebywa z nimi jedynie okazjonalnie. Wkrótce umiera matka Luizy, młoda para żyje z niewielkiego funduszu, jaki Franco ma po matce i dzięki finansowej pomocy wuja. Pomiędzy małżonkami coraz bardziej uwidaczniają się różnice charakteru i światopoglądu, Luiza jest bowiem osobą bardzo zasadniczą,  w duchu skłania się do filozoficznych poglądów swego ojca, zagorzałego materialisty; natomiast Franco żarliwie wierzy w Boga a jego podejście do życia jest pełne ideałów; cechuje go ogromne zamiłowanie do sztuki i pracy w ogrodzie, gdzie każdą roślinę traktuje jak równą sobie istotę. Wszystko to nieco drażni Luizę i powoduje, że w pewnym sensie ma ona do męża ukrytą pretensję, iż żyje w swojej wieży z kości słoniowej, kiedy ona i wuj troszczą się o byt materialny. Mimo tych różnic nadal łączy ich głęboka i namiętna miłość. Przychodzi na świat córka Franca i Luizy, Maria, zwana Ombrettą. Kiedy dziecko ma trzy lata zdarza się coś, co sprawia, że egzystencja rodziny chwieje się w posadach... Okazuje się, że babka Franca nie zaprzestaje swoich intryg z austriacką policją skierowanych przeciwko wnukowi. Przybierają one na sile, gdy markiza dowiaduje się od profesora Gilardoni, że Francowi jest znana historia testamentu. Zresztą Franco i bez tego jest dla Austriaków osobą wysoce  podejrzaną, gdyż powszechnie wiadomo, iż potajemnie spotyka się on z liberałami i emisariuszami pracującymi na rzecz zjednoczenia.
 
Dochodzi do nocnej rewizji domu wuja Piera i ostrzegawczego aresztowania Franca, który dość szybko zostaje zwolniony, ponieważ tym razem babce zależało jedynie na jego zastraszeniu. Wkrótce markiza powoduje, że wuj Piero zostaje odprawiony na emeryturę, skutkiem czego jego zasoby pieniężne znacznie się kurczą a rodzinie zaczyna brakować środków na godziwe życie. W tej sytuacji Franco z bólem serca podejmuje decyzję o rozstaniu z bliskimi. Przekracza zieloną granicę ucieka z Lombardii i udaje się do Turynu, gdzie podejmuje pracę w redakcji gazety. Ten wyjazd jest istotny także dla jego bezpieczeństwa, ponieważ policja nadal żywo się nim interesuje. W Turynie przyłącza się do grupy miejscowych radykałów, którzy nie przestają pracować na rzecz zjednoczenia Włoch i wyrugowania Austriaków z Lombardii oraz Veneto.


Dla Luizy i jej wuja nastają bardzo ciężkie czasy, młoda kobieta nie tylko rezygnuje z wielu rzeczy, aby ograniczyć wydatki na utrzymanie domu, podejmuje również pracę przy przepisywaniu tekstów. Wtedy niespodziewanie ponownie wychodzi na światło dzienne sprawa testamentu. Luiza, która przez przypadek się o nim dowiaduje, przeżywa ogromną rozterkę duchową, gdyż ma świadomość, że  jej pogląd  na tę sprawę jest w niezgodzie z decyzją Franca, natomiast osobiście uważa, iż nie należy tolerować podobnego oszustwa. Postanawia spotkać się z markizą i powiedzieć jej to prosto w oczy a ponieważ wie, że ma ona przybyć do sąsiedniego Albogasio, idzie tam by poczekać na jej przybycie. Jednak  do rozmowy nie dochodzi, gdyż nadbiegają kobiety z Orii wołając, że coś złego przydarzyło się małej Ombretcie. Okazuje się, że choć w domu było kilka dorosłych osób, dziewczynka sama zeszła do darseny, gdzie cumowano łódkę, żeby pobawić się małym stateczkiem i wpadła do wody. Luiza biegnie o domu, gdzie zastaje nieprzytomną córeczkę; niestety, mimo całonocnych wysiłków miejscowego lekarza dziecko umiera. Franco potajemnie przybywa do domu i chociaż stara się wesprzeć żonę, ten dramatyczny wypadek stawia między nim i Luizą barierę nie do przebycia. Franco ponownie wyjeżdża do Turynu a jego głęboka, żarliwa wiara w Boga pozwala mu przetrwać i pogodzić się ze stratą dziecka. Natomiast Luiza pogrąża się w rozpaczy graniczącej z szaleństwem, nie tylko codziennie chodzi na cmentarz i rozmawia tam z córką, jakby dziecko nadal żyło, ale zaczyna uczestniczyć w seansach spirytystycznych, gdzie próbuje przywoływać jej ducha. Wuj Piero stara się jej pomóc w tym trudnym okresie, lecz otwarcie potępia takie postępowanie, mówiąc, że jest to wbrew rozsądkowi i naturze. Wspomina również, że powinna urodzić drugie dziecko, co dla Luizy jest czymś absolutnie nie do pomyślenia. Tymczasem nadchodzą wielkie zmiany polityczne, jakie przynosi rok 1959. Królestwo Sardynii przy pomocy Francji szykuje się do wojny z Austrią, więc Franco, wierny swym ideałom zaciąga się w szeregi armii. Pisze do żony list, prosząc ją, aby spotkała się z nim na Isola Bella, wyspie leżącej na Lago Maggiore. Luiza nie chce tego spotkania, ponieważ uważa, że jej miłość do męża umarła i obawia się, że będzie on oczekiwał fizycznego zbliżenia, na jakie ona nie potrafi się zdobyć. Kiedy wuj Piero dowiaduje się o liście, grozi Luizie, że pomimo słabego zdrowia sam pojedzie a na wyspę, aby spotkać się z Frankiem i wyjawi mu brutalną prawdę o stanie jej ducha i umysłu. Luiza rozumie,  że mąż może umrzeć na polu bitwy ze świadomością, iż kobieta, z którą związał się na dobre i na złe po raz drugi opuściła go w decydującej chwili życia, więc również postanawia pojechać na wyspę by pożegnać się z mężem, choć dzieje się to niejako pod przymusem i wbrew jej chęciom.

Dla obojga jest to bardzo trudne spotkanie ze względu lata rozłąki i cierpienie będące ich udziałem, jednak Franco, człowiek otwarty i prostolinijny, nie pozwala, żeby ten zły nastrój ich rozdzielił. 
Mówi żonie o swoich uczuciach, o tym, jak mu było ciężko żyć po śmierci dziecka ze świadomością, iż nie jest w stanie wspierać jej  w trudnych momentach, kiedy tak bardzo była im  potrzebna wzajemna bliskość i zrozumienie.
Przypomina Luizie początek ich miłości i prosi, aby powtórzyła słowa, jakimi przed laty wyznała mu, że go kocha. Ta prośba oraz inne wspomnienia powodują, że w Luizie budzą się wszystkie dobre uczucia, jakie nadal ma dla męża i spędzają razem noc w hotelu na wyspie. Następnego dnia Luiza i Piero żegnają Franca, który wsiada na statek płynący na piemoncki brzeg, skąd wyruszy na wojnę. Wuj idzie na taras, żeby jeszcze raz popatrzeć na piękne widoki roztaczające się wokół i niespodziewanie umiera na serce. Luiza jeszcze nie wie, że w jej łonie już kiełkuje nowe życie...


Ta książka, którą tu dość pobieżnie streściłam, jest pierwszą z czterech części tetralogii, gdzie  Antonio Fogazzaro, uważany za wybitnego pisarza owej epoki (był kandydatem do Nagrody Nobla) zawarł swe poglądy i idee. Z pozostałych tomów ( ich akcja toczy się w okolicy Vicenzy i Rzymu) dowiadujemy się, że Franco wrócił do domu, lecz zmarł skutkiem rany, jaką odniósł w walce a Luiza także odeszła na zawsze niedługo po narodzinach drugiego dziecka. Protagonistą staje się ich syn poczęty na Isola Bella, który po wujecznym dziadku otrzymał imię Piero. Splatają się w nim dominujące cechy obojga rodziców, co sprawia, że jest on postacią naprawdę nieprzeciętną. Piero pod wpływem okoliczności życiowych przechodzi istotną przemianę duchową i niczym święty Franciszek bez reszty poświęca się  idei odnowy kościoła katolickiego, który sam Fogazzaro uważał za instytucję skostniałą i daleką od prawdziwie chrześcijańskiego ducha. 
Jednak mimo tych szczytnych celów, jakie sobie postawił autor, pozostałe części cyklu  pod względem literackim nieco słabsze od pierwszej,  brakuje im dramatycznego napięcia i dyskretnego humoru, które sprawiają, że w pierwszej powieści widzimy kawałek prawdziwego życia. Są one bardziej wyrozumowane niż odczute i przeżyte, jakby autor tworzył szereg scen, będących nie tyle zwierciadłem życia, co ilustracją jego tezy filozoficznej. To sprawia, że postacie bohaterów nie przemawiają do czytelnika z tą siłą prawdy, jaka cechowała pierwszą część. Natomiast "Piccolo mondo antico"  to nie tylko piękna, choć bolesna historia dwojga ludzi, którym przypadła w udziale trudna miłość w trudnych czasach, to również historia miejsca, gdzie żyją pokazująca jego niewątpliwe, choć surowe piękno. Całość jest wspaniale opowiedziana, z głęboką analizą psychologiczną wszystkich postaci, zarówno głównych bohaterów, jak i całej galerii pomniejszych (o których tu nie wspominałam) dzięki czemu powieść jest również ciekawym przyczynkiem do poznania realiów owej epoki. 
W następnych postach chciałabym opisać moje wędrówki śladami Antonia Fogazzaro oraz jego bohaterów o tym, jak poznawałam Valsoldę, gdzie toczy się akcja powieści i emocje, jakie temu towarzyszyły...Zapraszam na ciąg dalszy.

Zdjęcia z Valsoldy można zobaczyć  w albumie >



środa, 25 grudnia 2013

Powrót i życzenia Świateczne.




Wszystkim 
czytelnikom
mego bloga
życzę tego,
co najlepsze,
zdrowia, 
szczęścia
i spełnienia
marzeń.

Niech Wam się darzy w życiu prywatnym i zawodowym! Tym co kochają podróże życzę wycieczek do pięknych miejsc skąd wyniosą niezapomniane wrażenia a miłośnikom książek cudownych lektur i wspaniałych intelektualnych przygód.

Przy okazji pragnę też serdecznie podziękować tym wszystkim, którzy mnie odwiedzili w ostatnich dniach i w komentarzach pozostawili mi słowa wsparcia. To był dla mnie bardzo trudny moment, ponieważ na przestrzeni roku po raz drugi przydarzył mi się problem z oczami, co mogło mieć naprawdę poważne konsekwencje z utratą wzroku włącznie. Jednak na moje szczęście także tym razem skończyło się na niewielkim krwotoku i nie doszło do uszkodzenia siatkówki, więc teraz potrzeba jedynie trochę czasu, aby oko się zregenerowało. Myślę, że te wolne dni wykorzystam na przeczytanie tego, co się ukazało na zaprzyjaźnionych blogach a niebawem sama również coś zamieszczę, bo przecież temat przepięknych terenów nad jeziorem Lugano nie został wyczerpany...

sobota, 14 grudnia 2013

Przerwa (dla poratowania zdrowia).

Mimo wielu pomysłów na posty muszę zamilknąć na jakiś czas...Spotkała mnie niemiła niespodzianka z okiem a właściwie powtórka z historii, choć tym razem dotyczy oka lewego a nie prawego. W ubiegłym roku w lecie zaczęła mi się odklejać siatkówka właśnie w prawym oku, po kilku miesiącach wszystko doszło do normy i w zasadzie zdążyłam o tym zapomnieć. Niestety, diabeł nie śpi i przytrafiło mi się to samo z drugim okiem, w związku z czym muszę na razie zapomnieć o komputerze, pisaniu postów, czytaniu i komentowaniu, mam nadzieję że nie na długo! Pozdrawiam wszystkich, piszcie dalej a ja będę czytać, jak mi się wzrok poprawi (obecnie nie jest dobrze, niestety)

czwartek, 5 grudnia 2013

Szklanka, telefon i moneta....

Zaprzyjaźnieni  czytelnicy tego bloga zapewne zauważyli nowe logo w prawym górnym rogu strony. Jest to zajawka  zabawy wymyślonej przez Fidrygaukę,  która zapowiada się bardzo obiecująco i już widać z zamieszczonych komentarzy, że wzbudziła spore zainteresowanie. Jeśli chcecie wiedzieć na ten temat coś więcej  przeczytacie o tym tutaj


Jeśli o mnie chodzi, zachęta padła na podatny grunt i mimo notorycznego braku czasu, postanowiłam, że ja także się do niej przyłączę i opiszę to, co mi przyszło na myśl w związku z trzema słowami, które widnieją w tytule, gdyż owo hasło  zaproponowane przez Fidrygaukę natychmiast nasunęło mi mnóstwo skojarzeń. Pierwsza rzecz, jaka mi przyszła do głowy, to szklanka stojąca na półce mojej łazienki. Trzymam w niej różne drobne a użyteczne przedmioty i dzięki temu, nigdy nie mam problemu z ich odnalezieniem. Poza tym lubię ją, ponieważ jest ładna, ma nietypowy kształt a do tego zdobi ją wizerunek pierrota z łezką w oku. Mam tę szklankę już wiele lat, bo od chwili, kiedy zamieszkałam w Lombardii. Weszłam w jej posiadanie przez użyczenie, zaś później, gdy opuszczałam gościnny dom rodziny Pessina, za przyzwoleniem Patrycji zabrałam ją (wraz z kilkoma innymi miłymi drobiazgami) ze sobą do Polski, aby mi przypominała czas spędzony w moim włoskim domu. Przez te wszystkie lata przywykłam do jej widoku i na co dzień raczej się nie zastanawiam nad jej istnieniem, jednak zdarza się czasem, że kiedy na nią patrzę, przypominam sobie różne momenty z mojej emigracyjnej egzystencji. Nie odkryłam tu Ameryki, bo ten mechanizm pięknie opisał Proust w swojej wspaniałej książce, gdzie smak magdalenki umoczonej w herbacie, wywołuje u bohatera całą lawinę wspomnień, one rodzą następne i tak poznajemy przepiękną historię jego dzieciństwa, na którą patrzymy niczym na warsztat tkacza, gdzie powstaje wspaniały gobelin pełen barwnych postaci. Również moja skromna szklanka, wraz z wieloma innymi przedmiotami, książkami i zdjęciami, jest dla mnie takim katalizatorem moich włoskich przeżyć i wspomnień. Ale chciałabym napisać o jeszcze jednym skojarzeniu, jakie wywołuje to słowo, myślę tu o popularnych rozważaniach na temat zagadnienia, czy szklanka jest do połowy pełna, czy do połowy pusta? Otóż, kiedy zastanawiam się nad tym pytaniem, mam wewnętrzną pewność, że moja jest po prostu wypełniona w połowie i chciałabym, aby tak było zawsze. Może to zasługa tego, że jako zodiakalna Panna, urodzona w momencie, kiedy lato osiąga swój punkt przełomowy, mam wrodzoną potrzebę wewnętrznej równowagi? Nie powiem, że przychodzi mi to łatwo lub nie daj Boże, automatycznie! Zachowanie tego błogosławionego stanu to ciężka praca i ogromny wysiłek mentalny. Jak większość istot ludzkich, przez wiele lat miotałam się pomiędzy różnymi skrajnościami, aż do chwili, kiedy los rzucił mnie na obcą ziemię. Było to bardzo bolesne doświadczenie, jednak w tym trudnym czasie nie tylko poznałam własne możliwości i siłę, jaka we mnie drzemie, ale przede wszystkim nauczyłam się robić z nich użytek. Ile pracy nad sobą mnie to kosztowało, wiem tylko ja...Jednak dzięki nim udało mi się zachować zdrowie psychiczne, odkryć uroki samotnego życia, które z biegiem czasu przestało być dla mnie ciężarem a stało się darem od losu, szansą,  jaką otrzymałam, aby wniknąć w głąb mojej jaźni, zrozumieć siebie i stworzyć mój własny system wartości. Był to czas, kiedy na powrót nauczyłam się patrzeć oczami dziecka, które odkrywa nieznany świat; czasem obcy i niezrozumiały, ale zawsze fascynujący... Oderwana od wszystkiego, co było treścią mojego życia, jako jedyny łącznik z domem i z krajem miałam telefon, z którego korzystałam często i chętnie, tym bardziej, że dzięki niemu mogłam mówić po polsku, do czego poza tym nie miałam zbyt wielu okazji. W sensie materialnym sporo mnie to kosztowało, gdyż niejednokrotnie wisiałam na nim, aż do bólu głowy, udzielając moim dzieciom niezliczonych rad i porad oraz bez końca omawiając szczegóły ich codziennej egzystencji. Nie byłam w tym nałogu odosobniona, ponieważ we Włoszech wszyscy uwielbiają swoje komórki i rozmawiają bez skrępowania w miejscach publicznych, pełnym głosem poruszając tematy, które nazwałabym jeśli nie intymnymi, to przynajmniej wymagającymi względnej dyskrecji. Widok osoby w samochodzie, poruszającej się z niedozwoloną prędkością po górskich drogach, prowadzącej jedną ręką, podczas gdy w drugiej trzyma się telefon, absolutnie nie należy do rzadkości; co gorsza, podobnie postępują niektórzy kierowcy publicznych środków transportu. Kiedy jeździłam autobusem do pracy w Muggio, moją zmorą był kierowca, który co prawda korzystał z zestawu słuchawkowego, ale za to "nadawał" bez chwili przerwy przez całą drogę. Zwykle o tej godzinie w autobusie było niewielu pasażerów, więc jego głos rozlegał się donośnie, dzięki czemu mogłam być na bieżąco z wiadomościami na temat tego, gdzie był, z kim się spotkał i co zjadł. Podobną wiedzę, tym razem na temat współpasażerów, zapewniała mi jazda lokalnym pociągiem; ta również niosła dodatkowe atrakcje, gdyż oprócz rozmów po włosku, można było wysłuchać relacji we wszystkich językach świata, co wymownie świadczyło o tym, że włoskie społeczeństwo jest naprawdę mieszanką narodowości i kultur. Co więcej, z reguły nikt nie myślał o tym, aby mówić półgłosem, wręcz przeciwnie, większość rozmówców dawała wyraz swojej pewności siebie ze swadą, nie mającą nic wspólnego z zasadami dobrego wychowania. Przy tej okazji zauważyłam, że w zasadzie jedynie języki azjatyckie i afrykańskie są dla mnie barierą nie do przebycia, gdyż francuski, portugalski, hiszpański i rumuński są zadziwiająco podobne do włoskiego, więc można pojąć ogólny sens rozmowy. Natomiast ukraiński, rosyjski i angielski choć żadnego z nich nie znam zbyt dobrze, także dawał mi możliwość przynajmniej częściowego zrozumienia w czym rzecz, nawet jeśli tak naprawdę zupełnie mi na tym nie zależało... 

Nie powiem, że ten brak dobrych manier nie działał mi na nerwy; pół biedy, jeśli taki krzykacz siedział w głębi wagonu, gorzej było, gdy miałam go w bezpośrednim sąsiedztwie. Kiedyś zdarzyło mi się, że w wieczornym pociągu z Mediolanu usiadła obok mnie jakaś pani wyglądająca na pracownicę banku, która po chwili wyciągnęła telefon i na cały głos zaczęła komuś opowiadać swoje straszne doświadczenia z miejsca pracy (nie szczędząc szczegółów pozwalających na identyfikację), gdzie podobno była prześladowana przez okrutnego szefa. Zastanawiałam się, co by to było, gdyby w zatłoczonym do granic możliwości pociągu, siedział jakiś krewny lub znajomy owego szefa...O tym, że pewne fakty należy zachować dla siebie, przekonał się również sam Berlusconi i wiele osób z jego otoczenia a to za sprawą podsłuchów telefonicznych, które jak się okazało, są powszechną (choć najczęściej nielegalną) metodą zdobywania wiadomości. Mimo zakazu takich praktyk podsłuchują wszyscy wszystkich a skala tego zjawiska jest po prostu niespotykana, co gorsza, to co może zainteresować tzw. ogół, natychmiast jest szeroko upubliczniane.
Kompletny bezwstyd, jaki temu towarzyszy, jest po prostu zatrważający, wiele osób z kręgu pożal się Boże, VIP-ów, absolutnie nie przejmuje się tym, co im się wyciąga zza pazuchy, wychodząc z założenia, że nie ważne co się mówi, byleby mówiono. Jeśli komuś się wymknie coś, czego nie powinien powiedzieć, wykręca się kota ogonem mówiąc, że to nie było powiedziane serio, albo wprost przyznając się do kłamstwa lub konfabulacji. Tak zrobiła jedna z panienek premiera, która podczas telefonicznej rozmowy (podsłuchanej i nagranej) powiedziała do swojej koleżanki, że obiecano jej kilka milionów euro za milczenie, ponieważ w chwili ich intymnych spotkań była nieletnia. Kiedy sprawa wyszła na jaw oznajmiła po prostu, że zmyślała, ponieważ chciała wzbudzić zazdrość innych dziewczyn z "haremu" a poza tym jest patologiczną kłamczuchą i lubi konstruować różne nieprawdziwe historie. Kiedyś mówiono, że nic tak nie plami kobiety jak atrament (mając oczywiście na myśli intymne wynurzenia w listach) dziś zgodnie z duchem czasu można powiedzieć, że utrata czci jest możliwa również dzięki niezbyt oględnym rozmowom telefonicznym...

Zastanawiałam się niejednokrotnie, jak to się dzieje, że telefon, który przecież powinien nam służyć za narzędzie do komunikowania się w nagłych, nie cierpiących zwłoki sprawach, wielu osobom jest nieodzowny do podtrzymywania  kontaktów międzyludzkich, namiastką rodzinnych rozmów przy stole, czy przyjacielskich pogaduszek przy kawie...Nieopanowany rozwój telefonii komórkowej sprawił, że pomału odchodzą do lamusa automaty telefoniczne. Co prawda, w czasie, gdy mieszkałam we Włoszech, nadal można było je zobaczyć w różnych newralgicznych punktach miasta, przede wszystkim w metrze, gdzie służą jako telefony alarmowe, gdyż podobnie jak w innych krajach, można z nich zadzwonić gratis na Policję, do Straży Pożarnej, czy wezwać karetkę Pogotowia. Kiedy przyjechałam do Włoch, oprócz nowoczesnych telefonów publicznych na kartę magnetyczną, nadal były w użyciu starsze modele, gdzie wrzucało się drobne monety; jednak dość szybko zostały one zlikwidowane, w związku z wycofaniem narodowej waluty i przyjęciem euro. Z włoskimi lirami zetknęłam się zaledwie przez kilka tygodni i na dobrą sprawę nawet nie pamiętałabym, jak wyglądały, gdyby nie to, że  do dziś zachowałam kilka znaleźnych pieniążków... 
Dzięki mojej babci mam pewien nawyk, którego rygorystycznie przestrzegam; zawsze podnoszę nawet najmizerniejszy grosik, jeśli takowy mi upadnie, jak również monety, które ktoś inny zgubił (oczywiście tylko wtedy, gdy właściciela nie ma w zasięgu wzroku) nie tyle ze skąpstwa, co z szacunku dla pieniędzy.

Babcia zawsze mi powtarzała, że każdy znaleziony grosz przynosi nam szczęście a jeśli chcemy je zatrzymać, należy na niego chuchnąć trzy razy  następnie schować do portmonetki i w żadnym razie nie wydawać, lecz nosić przy sobie "na rozmnożenie".
Można w to wierzyć lub nie, ale nadzieja na cudowny przypływ gotówki to miła rzecz...Kiedy wyjeżdżałam do Włoch i wsiadałam do autobusu na dworcu w Olsztynie, znalazłam dwuzłotową monetę; natomiast wysiadając po przyjeździe do Bari, banknot o nominale 1000 lirów, co oczywiście uznałam za nadzwyczaj dobrą wróżbę. Dwuzłotówka, jak sądzę, nadal leży w szkatułce wśród znaleźnych monet, natomiast banknot trzymam w moim starym portfelu, wraz z paszportem i włoskimi dokumentami. Gdybym miała szczerze odpowiedzieć na pytanie, czy ta wróżba się spełniła, to musiałabym powiedzieć, że tak, moja sytuacja finansowa we Włoszech była co najmniej zadowalająca, jednak stare przysłowie nie bez powodu mówi, że samo posiadanie pieniędzy nie jest gwarancją szczęścia, gdybym nie miała w sobie pasji do poznawania świata, zapewne nie raz bym gorzko opłakała każdego zarobionego centa... 

Tęsknota za Polską i moją rodziną, która mi towarzyszyła na co dzień, dzięki tej pasji do zwiedzania i wędrówek była nieco mniej dolegliwa a całe to piękno, jakie miałam nieomal na wyciągnięcie ręki sprawiało, że wszystkie ciężary emigracyjnego żywota wydawały się znacznie łatwiejsze do udźwignięcia. Muszę powiedzieć, że było to coś, z czego nie chciałam i nie mogłam zrezygnować, bo w głębi duszy czułam, że jest to moja szansa nie tylko na poznanie nowych miejsc, że to także swego rodzaju okup od życia, jaki mi dało w zamian...To była moja "szklanka", gdzie kreska jest dokładnie pośrodku a czy ktoś ją nazwie do połowy pełną, czy do połowy pustą, to tylko kwestia interpretacji...

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Lombardia. Prezenty, prezenty, czyli Mediolan w przededniu Bożego Narodzenia.

W okolicy Święta Zmarłych w Mediolanie zaczęły się pojawiać pierwsze dekoracje zwiastujące Gwiazdkę. Pod koniec listopada na placu przed Katedrą ustawiono wysoką choinkę, a w ciągu kilku następnych dni podobne dekoracje i przedświąteczna gorączka zapanowały niepodzielnie. Wszędzie widzi się światełka, bombki, stroiki i szopki we wszystkich rozmiarach; powszechnie pada też podstawowe pytanie- jakie prezenty ? Dla kogo ? I za ile ? Ten temat zdominował życie publiczne, prawie na równi z votum zaufania dla rządu Berlusconiego.

W większości dzienników co i rusz zamieszcza się sondy uliczne na ten temat. Wiele osób z zażenowanym uśmiechem wyznaje, że tego roku może być problem z zakupem podarków, bo ich portfel nie jest tak zasobny, jak jeszcze kilka lat temu. Więc może jedynie prezenty dla dzieci? Część śmiało wyznaje, że uprawia "recykling" czyli obdarowuje innych prezentami otrzymanymi w poprzednim roku. Ale tak, czy inaczej, świąteczne podarki pozostają  w centrum zainteresowania. Nie udało mi się usłyszeć ani słowa na temat powodu całej tej gorączki, ani słowa o tradycji świątecznej, nie mówiąc już o duchowym wymiarze Świąt... Prezent stał się głównym punktem odniesienia. W sklepach i centrach handlowych spocone, oszołomione tłumy ludzi szukają czegoś na swoją kieszeń. Zastanawiałam się, jaki film na ten temat stworzyłby Fellini gdyby żył ?
W epoce narastającego  konsumizmu Ferreri nakręcił "Wielkie żarcie" do jakich metafor musiałby się posunąć dzisiaj, aby oddać ducha epoki ? Szczerze mówiąc, czuję się zniesmaczona tą dewaluacją Bożego Narodzenia. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że również dla mnie te Święta nie są tym, czym były dla moich rodziców i dziadków a moje dzieci i wnuki patrzą na to z innej perspektywy niż ja...

Jednak mimo wszystko, budzi się we mnie głęboki opór przeciwko tak przedmiotowemu traktowaniu tego wydarzenia. Ani słowa o Nowo Narodzonym, o odnowie i pojednaniu. Jezus stał się Jezuskiem z szopki, czymś na kształt staroświeckiej lalki. Mam nieodparte wrażenie, że mało kto zastanawia się nad duchowym sensem tych Świąt, zaś miejsce idei zajęły świąteczne dekoracje. A może po prostu nie wypada w dzisiejszych czasach mówić o czymś tak intymnym jak wiara ?
Tak, czy inaczej, dekoracji mamy w tym roku pod dostatkiem. Galerię Wiktora Emanuela odświętnie przystrojono; chyba już nie tysiącami, lecz dziesiątkami tysięcy światełek. Cała ogromna kopuła nad centralną częścią budynku została nimi dokładnie pokryta od wewnątrz. Kilka dni temu, wisiały tam jeszcze dodatkowo dekoracje, będące reklamą firmy Swarowski pokryte sławetnymi kryształami. Niestety, jedna z nich, w kształcie wielkiego serca, urwała się i spadła na głowę przechodzącej pod nimi kobiety, raniąc ją poważnie. Po tym przykrym wypadku reklamę natychmiast usunięto, lecz przykre wrażenie pozostało. Świetlne dekoracje spotyka się na każdym kroku. Oświetlono co ciekawsze budynki, pomniki, fontanny i bezlistne drzewka. Oprócz maleńkich lampek zainstalowano również punktowe reflektory o światłach zmieniających kolory a po mieście jeździ zabytkowy tramwaj, którego całą powierzchnię pokrywają niezliczone, małe lampki. Aby uprzedzić ewentualne ataki i posądzenie o rozrzutność, Zarząd Miasta nie omieszkał zaznaczyć, że te wszystkie światełka konsumują niewiele energii elektrycznej ponieważ do oświetlenia użyto żarówek wyprodukowanych w systemie LED.

Z okazji Świąt sprawiono mieszkańcom jeszcze jedną, miłą niespodziankę, związaną z Duomo, tak ukochanym przez wszystkich mediolańczyków. Szczyci się ono (i słusznie !) swoimi imponującymi witrażami. Przewodniki mówią, że ich powierzchnia wynosi 1700 metrów kwadratowych i przedstawia 3600 postaci ze Starego i Nowego Testamentu. Niestety, rzadko można obejrzeć je w całej krasie, ponieważ okna są bardzo wysokie; do tego niedostateczna ilość wpadającego tam światła dziennego, siłą rzeczy pozwala je obejrzeć jedynie częściowo i tylko od wewnątrz. W tym roku jednak przedsiębiorstwo odpowiedzialne za oświetlenie miasta zainstalowało na własny koszt dodatkowe oświetlenie, które pozwala również z zewnątrz podziwiać ich całe piękno.

Dowiedziałam się o tym z lokalnego dziennika telewizyjnego, więc postanowiłam wziąć udział w tym nadzwyczajnym zdarzeniu. Rzeczywiście, spektakl zasługiwał aby go nie przeoczyć. Po zapadnięciu ciemności  punktualne o godzinie 19:00 zgasły latarnie na placu w pobliżu Katedry a jej okna rozbłysły wszystkimi barwami tęczy. Był to istotnie wspaniały widok, gdyż witraże są ogromne, przepiękne, o nasyconych kolorach. Setki małych fragmentów przestawiają sceny ze Starego i Nowego Testamentu, a ich szczyty wieńczą imponujące rozety. Bardzo się cieszyłam, że miałam niepowtarzalną okazję aby to zobaczyć, co w pewnej części umniejszyło moje wcześniejsze rozgoryczenie spowodowane świąteczną atmosferą Mediolanu.


Oprócz tego spotkało mnie jeszcze inne, miłe zaskoczenie. Pod arkadami "Rinascente" natknęłam się na muzykujących Cyganów, których gra kiedyś wywołała na mnie piorunujące wrażenie, gdy po raz pierwszy usłyszałam ich w podziemiach metra. (Dla zainteresowanych: jeden ze starszych wpisów > "Muzyka"). Teraz zobaczyłam ich ponownie, grali we czterech gdyż pojawił się jeszcze jeden skrzypek, pozostali też nieco się zmienili na przestrzeni tych kilku lat, lecz grają nadal ten sam repertuar, z tym samym co kiedyś, zapałem.
Mimo wszystko bez żalu zsiadłam do metra i pojechałam na dworzec.
Kiedy siedziałam w zatłoczonym pociągu, pośród ludzi ściskających na kolanach papierowe torby z zakupami, znowu ogarnęło mnie poczucie, że wbrew mojej woli znalazłam się na karuzeli, która kręci się, jak oszalała. W ciągu mojego  pobytu we Włoszech, kilkakrotnie musiałam spędzić Boże Narodzenie z dala od domu i mojej rodziny. W takiej sytuacji świąteczne dyżury nie były dla mnie żadnym dopustem, wolałam pracować jak najwięcej, gdyż wtedy miałam mniej czasu na rozważania. Dotychczas broniłam się przed wspominaniem moich pierwszych Świąt we Włoszech, może nawet więcej, chyba chciałam je wymazać z pamięci... Dzisiaj, kiedy tu jestem (jak to się potocznie mówi) jedną nogą i właściwie z wolnego wyboru, mogę sobie pozwolić na ten luksus i spojrzeć wstecz bez obawy, jakie uczucia wywoła we mnie to wspomnienie.

Po raz pierwszy przyjechałam do Włoch na początku grudnia. Pamiętam moją podróż autobusem z Rzymu do Bari; po lewej stronie autostrady mogłam podziwiać zielone Apeniny, które powoli czerniały na tle różowej zorzy zachodzącego słońca. Na ich zboczach widniały ogromne, świetlne napisy: "Auguri", "Buon Natale" oraz świąteczne motywy - gwiazdy, dzwonki, choinki...Autobus połykał kolejne kilometry drogi a ja patrzyłam przez okno na odległe miejscowości, gdzie zapalały się światełka w oknach ciepłych, ludzkich siedzib, podczas gdy ja jechałam w nieznane, do nowego życia. Kiedy późnym wieczorem przybyłam na miejsce i wysiadłam z autobusu, uderzyła mnie fala ciepłego, prawie letniego powietrza i zapach laurowych drzewek z pobliskiego parku. Nieco później, bliżej Świąt, te drzewka i palmy na deptaku ozdobiono choinkowymi lampkami. Pamiętam, jakim smutkiem napawał mnie ten widok, tak odmienny od tych, które dotychczas widywałam w Polsce. Były to pierwsze Święta w moim życiu spędzone poza domem. Kiedy podchodziłam do okna w moim ówczesnym  mieszkaniu, w budynku naprzeciwko widziałam jasno oświetlone mieszkania a w nich pięknie przybrane choinki. Nieco dalej był luksusowy hotel, gdzie wejście przystrojono jedliną i czerwonymi świecami.
Pamiętam też, że nie mogłam powstrzymać łez na ten widok.
Później była Wigilia przy przypadkowym, włoskim stole, gdzie zaproszonym gościom podano cztery rodzaje pizzy, orzeszki, słodycze i kawę, a na koniec po kieliszku szampana. Po spełnieniu toastu wymknęłam się po angielsku i przez parę godzin samotnie włóczyłam się po mieście.
 
Czułam się wtedy niczym postać ze smutnej bajki Andersena. Dziś, gdy to wspominam i patrzę na przebytą drogę, na zmiany, jakie nastąpiły w moim życiu i we mnie samej, mam wrażenie, że to wszystko było udziałem innej osoby lub złym snem, z którego się budzimy, lecz na cały dzień pozostaje w nas osad smutku... Te wspomnienia, obecnie tak odległe, a których kiedyś tak się obawiałam, nadal śpią gdzieś na dnie mojego umysłu. To chyba z nich bierze się uczucie niedosytu, gdy widzę tłumy kłębiące się w pogoni za prezentami, które obdarowany za chwilę odłoży znudzony albo przeznaczy do okolicznościowego "recyklingu"...

Więcej zdjęć z przedświątecznego Mediolanu w albumie
 >