Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kościół św. Weroniki Castelveccana. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kościół św. Weroniki Castelveccana. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 30 stycznia 2018

Lombardia. Castelveccana, czyli z dala od zgiełku.


Mam za sobą wiele niezapomnianych dni, jednak jeden z nich jest szczególnie żywy w moich wspomnieniach... Widziałam wiele miejsc być może piękniejszych, zabytki cenniejsze i cieszące się większą sławą, jednak wycieczka nad Lago Maggiore, jaką zrobiłam pewnej wiosny, pozwoliła mi zobaczyć miejscowość skromną a jednocześnie nieopisanie uroczą; wrażenia, jakie na mnie wywarł blask tego dnia, jego kolory i zapachy, czas chyba nigdy nie zatrze w mojej pamięci...

Wszystko to zaczęło dawno temu, gdy po raz pierwszy płynęłam promem z Laveno do Intry. Po lewej stronie w zboczach schodzących na skraj jeziora widziałam białe wyrobiska kamieniołomów a na tle jego ciemnoniebieskiej toni trzy Wyspy Boromejskie. Po prawej widok był zupełnie inny, tu mogłam podziwiać ogromną połać Lago Maggiore, zamkniętą pomiędzy zielonymi łańcuchami gór ciągnących się w stronę Szwajcarii. Cały ten turkusowo - zielony pejzaż roztapiał się w błękitnej poświacie, jego głębia sprawiła, że mimo hałasującego silnika promu i obecności innych ludzi wokół mnie, poczułam się jak ptak bujający w przestworzach. Mój wzrok błądził po okolicy i właśnie wtedy zauważyłam w oddali niewielki cypel a na jego krańcu wysoką, trójkątną skałę, wrastającą z wody. Nawet z daleka widać było, że porasta ją bujna roślinność u podnóża poprzetykana zgaszoną czerwienią dachów ludzkich siedzib. Ten widok był bardzo intrygujący, więc pomyślałam o tym, że być może, kiedyś warto byłoby się tam udać.



Później też niejednokrotnie miałam okazję oglądać tę skałę już z innej perspektywy, kiedy krążyłam po okolicy zwiedzając różne ciekawe miejsca na obu brzegach jeziora. Z mapy dowiedziałam się, że nosi ona nazwę Rocca di Calde' a czerwone daszki należą do kilku małych miejscowości wchodzących w skład gminy Castelveccana. Kiedy podjęłam decyzję o definitywnym wyjeździe z Włoch, postanowiłam, że spróbuję zrealizować różne małe wycieczki, które zawsze odkładałam na później, między innymi właśnie tę nad Lago Maggiore, do miejsca, gdzie wznosiła się Rocca. Wymyśliłam plan, że na te wyprawy będę przeznaczała dni wolne po zakończeniu każdego cyklu nocnych dyżurów, gdyż zwykle miałam ich cztery lub pięć, pod rząd. Starałam się wtedy nie kłaść spać po powrocie z pracy, żeby bez problemu móc zasnąć wieczorem, więc była to dobra okazja, aby wyskoczyć w jakieś spokojne, ładne miejsce, gdzie mogłabym pospacerować dla zabicia czasu, nie męcząc się zbytnio. Moja wycieczka nad Lago Maggiore zaczęła się od podróży do Laveno (link), które z racji swego położenia jest bazą wypadową dla osób przybywających od strony Mediolanu. Tam przesiadłam się na pociąg jadący do Luino i w krótkim czasie znalazłam się w Calde', celu mojej podróży. Wysiadłam na niewielkiej stacyjce i bez ociągania ruszyłam w drogę, biorąc za cel pierwszą z brzegu uliczkę sąsiedniej frakcji Castello, gdyż wyszłam ze słusznego założenia, że w tak małej miejscowości trudno jest zabłądzić.



Wbrew swemu zwyczajowi przed wyjazdem nie robiłam żadnego rozeznania na temat okolicy, więc z niejakim zdziwieniem na szczycie skały dostrzegłam wyniosły kształt przypominający obelisk a poniżej, mniej więcej w połowie zbocza niewielki kościółek, usytuowany na uskoku wyglądającym niczym naturalny balkon. Bez wątpienia, należało tam dotrzeć i obejrzeć to wszystko z bliska, jednak problemem było znalezienie drogi prowadzącej na górę. Okolica sprawiała wrażenie kompletnie wyludnionej; na wąskich uliczkach nie spotkałam nikogo ale za to znalazłam tablicę informacyjną z planem okolicy, gdzie zaznaczono ścieżki prowadzące do interesujących mnie miejsc.



W wiosce zatrzymałam się na chwilę, żeby obejrzeć niewielką budowlę przykrytą czterospadowym daszkiem, ozdobioną freskami, gdzie w niektórych miejscach czas zatarł wyobrażone kształty, pozostawiając zaledwie plamy jaskrawych kolorów. Z tablicy informacyjnej wynikało, że jest to kaplica "Al pozzo" czyli "Przy studni" pochodząca z XV wieku, prawdopodobnie wzniesiona ku czci św. Antoniego, jako wotum po epidemii półpaśca, we Włoszech potocznie nazywanego "fuoco (ogień ) di San Antonio". Na jednej ze ścian widnieje wizerunek tego świętego a obok postać Madonny z małym Jezusem. Niegdyś w tym miejscu nie tylko czerpano wodę, przy okazji mieszkańcy wioski mogli porozmawiać o ważnych a także mniej istotnych sprawach, czyli był to swego rodzaju klub czy też świetlica ludowa pod gołym niebem. Obecnie, choć ta pierwotna funkcja odeszła do przeszłości, kapliczka nadal jest zadbana i ozdobiona kwiatami. Minąwszy ostatnie zabudowania znalazłam się u podnóża wzniesienia, na uroczej łączce z soczyście zieloną trawą, poprzetykaną białymi i żółtymi kwiatami. Nieopodal natrafiłam na mulatierę biegnącą wśród liściastego lasu porastającego strome zbocze góry, bez wątpienia prowadzącą na jej szczyt. W niedługim czasie znalazłam się na rozległej, trawiastej polanie; domyśliłam się, że gdzieś tu musi być kościół, który widziałam z dołu.






Faktycznie, po chwili pomiędzy drzewami zobaczyłam najpierw wieżę a następnie jego szare mury. Kościół pod wezwaniem św. Weroniki jest datowany na XVI wiek; tę niewielką świątynię wzniesiono na samym skraju urwiska, które dla bezpieczeństwa otoczono metalową barierką. Historia tego miejsca mówi, że wcześniej była tam kaplica, stanowiąca część zabudowań zamkowych, jako że już od wczesnego średniowiecza miejsce to było ufortyfikowane. Kościółek jest niewielki, lecz ładnie utrzymany. Co prawda, nie mogłam wejść do wnętrza, ponieważ zamykała je metalowa krata, jednak drzwi były otwarte, więc mogłam zajrzeć do środka i choć z daleka obejrzeć freski w absydzie. W XVI wieku, podczas wojen o mediolańską sukcesję twierdza wpadła w ręce Szwajcarów i została zburzona. Kiedy pozbyto się najeźdźców, kościół podniesiono z ruin i przebudowano skutkiem tej przebudowy do naszych czasów z jego pierwotnej bryły pozostała jedynie absyda oraz dwie arkady krużganka.



Ten krużganek jest świetnym punktem widokowym, można z niego podziwiać wspaniałą panoramę, jaka się rozciąga przed naszymi oczarowanymi oczami. Tym razem sprzyjała mi pogoda, był koniec kwietnia, czas kiedy Lombardzkie góry i jeziora pokazują się w pełni swej urody. Zachodnią część Lago Maggiore spowijał błękit rozświetlony blaskiem słońca a zielone Prealpy i szafir nieba chyba nikogo nie pozostawiłyby obojętnym na te uroki. Kochałam ten pejzaż i choć widywałam go tak często, nigdy nie miałam go dość i mogłam podziwiać bez końca. Wiosenne powietrze było ciepłe a jednocześnie rześkie, jeszcze było daleko do letnich upałów i dużej wilgotności, które w środku lata zwalają człowieka z nóg. Świeża zieleń czarowała oczy, stanowiąc niezrównane tło dla kwiatów w pełni rozkwitu. Foschia nie przesłaniała okolicy, więc mój wzrok biegł swobodnie w dal, aż po horyzont zamknięty alpejskimi szczytami.






Wody jeziora, przy brzegu szmaragdowe bo odbijają zieleń lasów porastających góry, dalej od niego stawały się zwierciadłem nieba, na które słońce rozsypywało garście złotych łusek. Domy w wioskach, w naturalnej barwie szarego kamienia lub pomalowane na ciepłe, pastelowe kolory, aż po swe czerwonawe dachy zatopione w zieleni ogrodów, dawały poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Był to widok tak kojący, że starałam się nie myśleć o tym, iż kiedyś kręciło się tu uzbrojone wojsko, nie znające litości dla pokonanych... Na tym gęsto zarośniętym terenie podobno nadal można dostrzec ślady dawnych umocnień, jednak nie znając dokładnie miejsca ich usytuowania, nawet nie próbowałam szukać tych nikłych śladów przeszłości i postanowiłam wspiąć się na szczyt skały, gdzie wcześniej zauważyłam tajemniczy obelisk.


Po krótkiej, lecz forsownej wspinaczce przy pomocy łańcuchów zamocowanych na niemal pionowej skale, znalazłam się u stóp schodów prowadzących do okazałej budowli. Ma ona kształt latarni morskiej i jak się okazało, jest kaplicą a jednocześnie pomnikiem ku czci żołnierzy poległych na frontach wszystkich wojen. Choć z natury jestem racjonalistką, sentymenty nie są mi obce, więc w obliczu podobnych monumentów zawsze wpadam w zadumę nad pokrętnymi losami narodów i ludzkich jednostek, będących niczym mrówki rozdeptywane nogą nieuważnego przechodnia... To dobrze, że ktoś myśli o tym aby upamiętnić te wszystkie istnienia, przedwcześnie zmiecione z tego świata, szkoda jednakże, iż ta pamięć niczego nie zmienia w ludzkiej naturze, zawsze skłonnej do przemocy i dowodzenia swoich racji poprzez posyłanie innych na śmierć i poniewierkę... Z przykrością zauważyłam, że ząb czasu zaczął kruszyć bazę pomnika. Na stopniach schodów pomiędzy kamiennymi płytami rosła trawa a jego najbliższe otoczenie wyglądało na równie zaniedbane. Na szczęście jak się dowiedziałam z lokalnej gazetki, podobno są plany doprowadzenia tego miejsca do porządku i nawet znaleziono fundusze na ten cel. Droga powrotna była dużo łatwiejsza, gdyż okazało się, że z drugiej strony wzniesienia prowadzi szeroka i wygodna ścieżka z pięknym widokiem na jezioro. Idąc znowu mogłam podziwiać pejzaż okolicy - po lewej stronie miałam przeciwległy brzeg z miasteczkiem Ghiffa (link) na pierwszym planie, a kiedy patrzyłam przed siebie, widziałam inne okoliczne miejscowości z górskim łańcuchem w tle, zaczynającym się od Monte Lema (link) a kończącym na Monte Tamaro.


Droga zaprowadziła mnie do frakcji San Pietro, biorącej swą nazwę od kościoła parafialnego. Tu mogłam z bliska popatrzeć na urocze wille i zgrabne domki, otoczone ogrodami pełnymi kwitnących krzewów kamelii, ozdobione bujnymi festonami glicynii z mnóstwem fioletowych kiści. Podczas tego spaceru zatoczyłam spory łuk u podnóża góry i znów znalazłam się w Calde, miejscu, gdzie rano rozpoczęłam wędrówkę. Tym razem poszłam nad brzeg jeziora, ponieważ chciałam obejrzeć z bliska nieczynne wapienniki, znajdujące się u stóp skały. Podobne piece można często zobaczyć w wielu okolicznych miejscowościach nad Lago Maggiore oraz Lago di Lugano; obecnie nieczynne, nadal pozostają interesującym świadectwem przeszłości.




Jeśli o mnie chodzi, zawsze podziwiałam ich estetykę i harmonię budowy, smukły kształt zakończony czerwonawym wylotem, z daleka nieodmiennie kojarzył mi się z młodymi grzybami, które dopiero co wychynęły z leśnego poszycia. Niestety, brama wiodąca na teren wapienników była zamknięta. Wiele pomniejszych budynków na terenie fabryczki nosiło ślady działań artystycznych okolicznych miłośników street - artu, jednak nie wydawało mi się właściwym pójście w ich ślady i forsowanie ogrodzeń, tym bardziej, że na bramie widniała tablica, głosząca, iż jest to teren prywatny a wstęp osobom postronnym surowo zabroniony. Pocieszyłam się możliwością obejrzenia z bliska zabytkowej wieży obserwacyjnej, uczepionej do przybrzeżnej skały. Wyglądało na to, iż wieżę (podobno wzniesioną w późnym średniowieczu) wielokrotnie rekonstruowano, jednak mimo wszystko, była to jedna z niewielu pozostałości dawnych fortyfikacji.


Już po moim wyjeździe z Włoch, w internecie znalazłam informację, że grupa młodych ekologów postanowiła oczyścić i uporządkować teren wapienników, który widziany z bliska był obrazem nędzy i rozpaczy. Skutkiem tych działań przybyły nowe murale a zniknęły śmieci zalegające tam od wielu lat. Szkoda, że już nie mogłam tego zobaczyć! Jednak ku mojej wielkiej radości na You Tube trafiłam na świetny filmik zrobiony za pomocą drona, który bardzo ładnie pokazuje nie tylko niezwykle ciekawą strukturę wzniesienia, ale także same wapienniki i zdobiące je murale. Jak widać, tony odpadków zniknęły a całość, z miejsca opuszczonego i okrutnie zdegradowanego, stała się ciekawym przyczynkiem do historii lombardzkiego przemysłu, zyskując status parku archeologicznego. Poniżej zamieszczam link do tegoż filmu a pod nim dla porównania inny, obrazujący stan przed rewitalizacją terenu. Co prawda w drugim filmie dziewczyna oprowadzająca po terenie mówi po włosku, ale obraz mówi sam za siebie.