Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sacro Monte di Ossuccio. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Sacro Monte di Ossuccio. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 14 lutego 2016

Lombardia. Val Perlana - bazylika San Benedetto, fascynujący zabytek zagubiony w górach.



Val Perlana, to głęboki wąwóz, przecinający z góry na dół górskie pasmo, zwane Monti di Tremezzo. Nazwa doliny pochodzi od strumienia Perlana, wpadającego do jeziora Como, pomiędzy niewielkimi miejscowościami Lenno i Ossuccio. Źródło strumienia znajduje się na Monte Galbiga (1698 m) będącej częścią długiego łańcucha wzniesień, jakie widzimy po lewej stronie, kiedy płyniemy statkiem z Como do Bellagio. Choć od tej chwili minęło kilkanaście lat, nadal pamiętam mój pierwszy taki rejs, jakby to było wczoraj...


Widok zielonych, zalesionych stoków stromo schodzących w kierunku wody, z wioskami rozrzuconymi wzdłuż brzegu, oczarował mnie tak bardzo, że kiedy zamknę oczy, nadal go widzę siłą mojej wyobraźni... Wyższe partie gór to rozległe, trawiaste łąki, niegdyś będące pastwiskami, gdzie niejednokrotnie można napotkać budynki, jakie przed laty służyły za schronienie pasterzowi i jego zwierzętom. Dziś zdarza się, że są one przerabiane na letnie domy lub gospodarstwa agroturystyczne, lecz większość została opuszczona i powoli idzie w ruinę. Pamiętam, że podczas tego pierwszego rejsu poczułam przemożne pragnienie aby stanąć na szczycie tych wzniesień i żal mi ścisnął serce na myśl, iż pozostanie ono tylko w sferze marzeń... Jednak stało się inaczej, kiedy nieco oswoiłam się z włoskimi realiami, zaczęłam się zapuszczać w okoliczne góry; początkowo były to krótkie spacery, które z biegiem czasu przerodziły się w coraz dłuższe, całodzienne wyprawy.

Jedną z nich była wycieczka do San Benedetto, kościoła o niemal tysiącletniej historii, przy którym niegdyś znajdował się niewielki klasztor braci benedyktynów. 
Jest to cenny zabytek budownictwa romańskiego, wzniesiony z wapienia wydobywanego z kamieniołomów w niedalekim Moltrasio. Jego budowniczymi byli mistrzowie kamieniarscy, którzy przeszli do historii jako magistri comacini i intelvesi (wspominałam o nich kilkakrotnie w moich postach min. tutaj). Leży on w połowie zbocza Monte Galbiga, na wysokości 810 m; dotarcie do niego nie jest szczególnie trudną wyprawą, choć miejscami ścieżka pnie się bardzo stromo. Do San Benedetto można dojść zarówno z Ossuccio, jak i z Lenno, idąc po lewej lub po prawej stronie wąwozu, można też rozpocząć wędrówkę w jednej miejscowości a zakończyć w drugiej zataczając przy tym koło. Dzięki temu wycieczka jest bardziej urozmaicona, gdyż po drodze można odwiedzić Sacro Monte di Ossuccio (pisałam o nim tutaj) i piękne Sanktuarium Madonna del Soccorso, natomiast pod koniec wycieczki zboczyć do klasztoru zwanego Abbazia dell' Aquafredda, wzniesionego na obrzeżach Lenno.
Na taką właśnie wyprawę wybrałam się w towarzystwie dwóch znajomych Włoszek, Silvany i Aldy, mieszkających w jednej z sąsiednich miejscowości nieopodal Limbiate.

Do Como dotarłyśmy lokalnym pociągiem a następnie pojechałyśmy autobusem do Ossuccio, gdzie rozpoczęłyśmy nasz trekking. Ścieżka poprowadziła nas pomiędzy kaplicami Sacro Monte, dzięki czemu miałam okazję zobaczyć je ponownie a także porównać ich obecny stan z tym, w jakim je widziałam po raz pierwszy.
Na przestrzeni tych kilku lat, które minęły od mojej pierwszej wizyty, wykonano tam wiele prac konserwatorskich a rzeźby odkurzono i zrekonstruowano. Wcześniej Sacro Monte przedstawiało widok dość opłakany, natomiast po renowacji nieco razi nowością i jaskrawymi barwami (co podobno jest zgodne z jego pierwotnym wyglądem) jednak pocieszające jest to, że ten cenny zabytek sztuki sakralnej znajdujący się na liście UNESCO nie ulega dalszej degradacji. Poświęciłyśmy też nieco czasu na odwiedzenie Sanktuarium i krótki odpoczynek na jego pięknym tarasie, skąd jest wspaniały widok  na jezioro Como. Pogoda nam dopisała, był początek października, kiedy to we Włoszech zaczyna się złota jesień; zwykle w tym czasie nadal jest bardzo ciepło, ale już nie upalnie a liście powoli zmieniają swą barwę. W powietrzu nie widzi się foschii, więc często jest ono wprost kryształowo przejrzyste, co sprawia, że kolory stają się głębokie i nasycone, w stopniu mogącym przyprawić o zawrót głowy kogoś, kto podobnie jak ja, nigdy nie miał dość oglądania tego przepięknego pejzażu.

Po chwili wytchnienia ruszyłyśmy w dalszą drogę; początkowo szłyśmy mulatierą, pomiędzy poletkami otoczonymi niskimi murkami wzniesionymi metodą "al secco" pośród pachnących ziół, drzewek oliwnych i laurowych krzewów. Dalej poprowadziła nas wygodna ścieżka, biegnąca pomiędzy zielonymi pastwiskami; na koniec weszłyśmy w gęsty las, porastający zbocze góry. Tu już było widać pierwsze oznaki jesieni, liście kasztanowców zaczynały zwijać się i płowieć a niewielkie brzozy na skraju szlaku, niczym złociste fontanny wystrzelały pomiędzy ciemnozielonymi świerkami. Dzień był przepiękny, powietrze lekkie i niezbyt wilgotne, więc z radością, choć nie bez pewnego wysiłku, szłyśmy w górę. Jak wspominałam na wstępie, ścieżka miejscami pnie się dość ostro, więc co jakiś czas zatrzymywałyśmy się, żeby wyrównać oddech. Cała trasa ma długość około trzynastu kilometrów; można rzec, iż jest to niezły kawałek drogi, zważywszy, że do pokonania jest także 600 m przewyższenia. Nasz szlak prowadził  zboczem głębokiego wąwozu, aż do chwili, kiedy przekroczyłyśmy wąski strumień San Benedetto, toczący w dół swe wody i tworzący niewielkie kaskady w łożysku wypełnionym skalnymi odłamkami. Nieopodal znalazłyśmy małą tabliczkę, upamiętniającą turystkę, która w tym miejscu straciła życie skutkiem upadku ze skarpy; ta smutna pamiątka przypomniała nam, że nigdy dość ostrożności na górskich szlakach.


Okazało się, że do opactwa było już niedaleko i po przejściu niewielkiego odcinka drogi wyszłyśmy na otwartą przestrzeń. W głębi rozległej polany, na tle zielonego zbocza łańcucha Monti di Tremezzo, po drugiej stronie wąwozu ukazała się nam szara bryła kościoła i niewielki budynek dawnego klasztoru. Opactwo San Benedetto na pierwszy rzut oka nie oszałamia swoją urodą, architektonicznie jest dość skromne i mało ozdobne, wręcz prymitywne, lecz według mnie, właśnie ten aspekt w połączeniu z jego historią daje nam poczucie, że patrzymy na coś zupełnie wyjątkowego. Wygląda, jak by je wzniosły ręce niezbyt wyrafinowanych budowniczych, skupiających się przede wszystkim na jego funkcji użytkowej; jednak kiedy przyjrzymy mu się uważnie, zadziwi nas nie tylko precyzja w obróbce kamiennych elementów oraz ich doskonałe dopasowanie, ale także sposób, w jaki związano budynki z pochyłym, nierównym terenem, świadczący o wiedzy i kunszcie ówczesnych architektów.  Dla ozdoby świątyni przydano jej dwa rzędy arkatur oraz bloczki kamienne, ułożone ukośnie niczym zęby piły, odcinające tympanon od fasady. Ponad drzwiami widać okrągły zarys, który być może niegdyś był rozetą, choć uboga sylwetka kościoła nie wskazuje na to, że ten zamysł mógł być kiedykolwiek zrealizowany.


Podobna skromność i umiarkowanie cechuje trzy absydy; centralna, największa a nich, ma trzy otwory okienne typu monofora i cztery półkolumny połączone rzędem arkatur; dwie mniejsze, znajdujące się po jej obu stronach wyglądają podobnie z tą różnicą, że mają jedynie pojedyncze okna. Dzwonnica, wzniesiona na bazie kwadratu, jest kompletnie pozbawiona ozdób i wszystko wskazuje na to, że pełniła również rolę wieży obserwacyjnej. Obok kościoła wznosi się mały budynek niegdyś będący klasztorem, obok są ruiny dawnych zabudowań gospodarczych a na skarpie na wprost kościoła znalazłyśmy wkopaną w zbocze dawną piwnicę oraz źródło obudowane kamieniami.


Jak już pisałam, całość przedstawia się bardzo skromnie i świadczy o tym, że było to miejsce nie tyle przeznaczone do życia spędzanego na modlitwie i kontemplacji, co poświęcone przede wszystkim pracy fizycznej. Niegdyś na zboczu tych gór znajdowały się pastwiska i pola uprawne, dopiero później, kiedy zostały opuszczone i zaprzestano ich kultywacji, wziął je w swoje posiadanie bujnie rosnący las. Społeczność zakonna przetrwała w tym miejscu jedynie dwa stulecia; kiedy poniżej powstał klasztor i kościół Acquafredda,  opactwo przestało pełnić swoją funkcję a zakonnicy opuścili je definitywnieW następnych stuleciach było używane przez okolicznych wieśniaków jako schronienie dla zwierząt i ludzi, aż powoli zamieniło się w niemal kompletną ruinę. Na szczęście, nie doszło do jego całkowitego upadku, ponieważ w połowie XX wieku podjęto prace nad zabezpieczeniem kościoła, co jednak tylko na krótko poprawiło sytuację tego zabytku.

Dzięki wieloletnim wysiłkom lokalnej społeczności, w latach osiemdziesiątych XX wieku  ponownie podjęto się restrukturyzacji obiektu, która tym razem dała lepsze wyniki i pozwoliła nie tylko na należyte zabezpieczenie świątyni oraz klasztoru, ale przywróciła temu miejscu również jego wymiar duchowy. Co prawda dziś w klasztorze nikt nie mieszka, lecz mimo to, kościół nadal pełni swą dawną funkcję i kilka razy do roku odprawia się w nim nabożeństwa.
Miałyśmy szczęście, ponieważ zastałyśmy kościół otwarty; idąc nie miałyśmy pewności, że tak będzie, jednak ku naszej radości mogłyśmy wejść do jego wnętrza. Muszę powiedzieć, iż  mimo swojego surowego wystroju zrobiło ono na mnie ogromne wrażenie, nie sposób było nie zachwycić się prostotą tej świątyni, którą jeszcze bardziej podkreślały współcześnie dodane elementy, doskonale wpisujące się w jej styl: kamienny ołtarz, proste, nieliczne meble służące do odprawiania liturgii oraz ławki wykonane z surowego drewna i świeczniki z kutego żelaza. Wchodząc do kościoła, zauważyłam granitową płytę, umieszczoną tuż przed wejściem niczym swego rodzaju próg, gdzie wyryto znak równoramiennego krzyża wpisany w okrąg, rzecz, jakiej nie widziałam nigdy dotąd. Tuż za drzwiami, w przedsionku kościoła, znajduje się niewielka kolumna z kropielnicą, wykonaną współcześnie z terakoty. Niestety, oryginalna, wyrzeźbiona w białym marmurze z Muso, została skradziona w latach 70-tych XX wieku.

Mówi o tym tablica umieszczona w pobliżu; nie kryję, że ów napis był dla mnie świadectwem nie tylko ludzkiej podłości i zachłanności, lecz także tego, co w ludziach najlepsze - starania, aby ocalić od ruiny i zapomnienia to, co kiedyś inni podobni nam, stworzyli przed  wieloma wiekami...
Wszystkie trzy długo chodziłyśmy po kościele. Nie przeszkadzając sobie nawzajem, oglądałyśmy jego nawy, oddzielone rzędami ciężkich, kamiennych kolumn tworzących arkady o łagodnie wysklepionych łukach, drewniane belki stropu dźwigające kamienne płyty dachu i patrzyłyśmy przez małe okienka na świat rozświetlony słońcem. Wnętrze nie jest otynkowane, nie ma tam żadnych fresków ani ozdób, na których mogłoby spocząć nasze oko. Mimo to, jak nigdy dotąd, odczułam tam duchowy wymiar świątyni, której nie trzeba przydawać niczego więcej, ponieważ ona sama w sobie jest skończona, pozostając niemal częścią natury, tak, jak jest nią górska grota. Sądzę, że moje dwie towarzyszki miały podobne odczucia, bo także nie przejawiały żadnej chęci do opuszczenia tego niezwykłego miejsca. Na chwilę przysiadałyśmy w zadumie na ławkach, obserwując grę światła i cienia pomiędzy kolumnami, aby za moment ponownie wstać, jeszcze raz przejść wszerz i wzdłuż wnętrze kościoła, żeby popatrzeć przez jego wąskie okienka na pełną słońca dolinę.

Żal mi było opuszczać tę świątynię, gdyż w jej chłodnym, cienistym wnętrzu poczułam się częścią jej niemal tysiącletniej historii. Było to tak piękne i niespodziewane, że kiedy wychodziłam na zewnątrz, miałam wrażenie, że dobrowolnie wyrzekam się czegoś cennego, czego już nigdy nie zaznam...Jeszcze raz obeszłam kościół wokoło i ruszyłyśmy w drogę powrotną. Ponownie przekroczyłyśmy strumień Perlana, po czym przeszłyśmy na drugą stronę wąwozu. Stąd jeszcze raz mogłyśmy spojrzeć na szare mury San Benedetto, wznoszące się pomiędzy drzewami. Miałyśmy do przejścia kilka kilometrów, należało się pośpieszyć, ponieważ południe minęło dość dawno a nas czekała jeszcze  podróż powrotna. Cieszyłam się, że idziemy inną drogą, ponieważ po wyjściu z gęstego lasu od czasu do czasu znajdowałyśmy się na otwartej przestrzeni, co pozwalało nam patrzeć na szafirowe  wody jeziora w dole, półwysep z willą Balbianello i czerwone dachy zabudowań Lenno.  Na drugim brzegu jeziora Como, widać było jak na dłoni zielone stoki gór w obrębie Triangolo Lariano a w głębi za nimi, szary masyw Grigni, który zaczynał nabierać pomarańczowej poświaty od promieni słońca,  powoli chylącego się ku zachodowi. W miarę jak schodziłyśmy coraz niżej, przybywało domostw posadowionych na obrzeżach Lenno, otoczonych bujnymi ogrodami; na chwilę przerwałyśmy wędrówkę, żeby wstąpić do opactwa Aquafredda  (napiszę o nim przy innej okazji) i po niedługim czasie doszłyśmy do centrum miasteczka. Zeszłyśmy na nabrzeże, gdzie postanowiłyśmy odpocząć przed dalszą  podróżą w ogródku przytulnej kawiarenki z pięknym widokiem na jezioro.


W sumie miałyśmy za sobą pięć godzin marszu (co prawda podzielonego na dwa etapy, bo w kościele spędziłyśmy sporo czasu) i trzynaście kilometrów drogi, więc po tym wysiłku przyszła nam ochota na mocną kawę i sporą porcję lodów. Zjadłyśmy je bez żadnych wyrzutów sumienia, gdyż należała się nam ta drobna nagroda za osiągnięcie celu wyprawy. Nasza satysfakcja z niej była tym większa, że dzień był bardzo piękny, opactwo okazało się naprawdę fascynujące a do tego, choć szłyśmy razem po raz pierwszy okazało się, że ta wspólna wędrówka była całkiem udana. Poniżej zamieszczam zdjęcie wąwozu Val Perlana, uważne oko dostrzeże niemal na jego środku (tuż pod białą strzałką)  maleńki, szary punkt pośród zieleni - to właśnie szczyt wieży kościoła, widoczny pomiędzy drzewami.


Więcej zdjęć z tej wycieczki można zobaczyć w albumie>

niedziela, 9 września 2012

Lombardia. Ossuccio, czyli Sacro Monte za miedzą.



Nie bez przyczyny poprzedni post poświęciłam miastu Como, gdyż to stąd wielokrotnie wyruszałam na moje liczne wyprawy, do miejscowości leżących na obu brzegach jeziora oraz na górskie ścieżki Prealp. Jak niejednokrotnie wspominałam, wszystkie te miasteczka i wioski mają swoją niezwykle bogatą przeszłość i są tu liczne tego pamiątki. W każdej z nich możemy zobaczyć nie tylko piękne wille liczące sobie po kilkaset lat, nie brakuje tu także zabytkowych świątyń a niejedna z nich może się poszczycić tysiącletnią historią.



Takim miejscem jest również gmina Ossuccio, leżąca na zachodnim brzegu jeziora Como, gdzie jest aż siedem romańskich kościołów, którym w przyszłości mam zamiar poświęcić odrębną notatkę, gdyż są to obiekty doprawdy niezwykłej urody. Tymczasem chciałabym napisać o kolejnym, lombardzkim Sacro Monte, wpisanym na listę UNESCO i związanym z nim sanktuarium Matki Boskiej Wspomożycielki, patronki całej diecezji Como. Ta Święta Góra różni się od innych tym, że znajduje się w bezpośrednim sąsiedztwie ludzkich siedzib. Po obu stronach górskiej drogi, gdzie wzniesiono kaplice, są tarasowe pola uprawne i gaje oliwne, stąd też w tytule określenie "za miedzą ". Założenie jest podobne jak w Varese: przy drodze wybrukowanej okrągłymi kamieniami wzniesiono tu czternaście kaplic, inspirowanych tajemnicami różańca; uwieńczeniem pielgrzymki jest wizyta w kościele, gdzie umieszczono ostatnią z nich, poświęconą koronacji Marii. 

Wędrówkę można rozpocząć w kilku punktach na brzegu jeziora; idąc w górę krętymi uliczkami  zarówno z Ossuccio, jak i z sąsiedniego Lenno. Obydwie miejscowości leżą u nasady półwyspu Balbianello (pisałam o nim tutaj przy okazji notatki o willi tej samej nazwy) skąd widzimy na stoku góry dwa wyróżniające się obiekty: po prawej stronie duży, jasny budynek zabytkowego opactwa Acquafredda a po lewej, na wysokości wyspy zwanej Isola Comacina, położone nieco wyżej sanktuarium i nitkę drogi, przy której stoją kaplice. Sam kościół wzniesiono na wysokości 419 m n.p.m. na urwisku ponad skalistym wąwozem. Podobno dużo wcześniej, za czasów rzymskich, było to miejsce kultu bogini Cerery, później, w czasach chrystianizacji regionu miejsce zostało skojarzone z Matką Boską. W XIV wieku zaczęto tu czcić figurę Madonny, uznaną z cudowną po tym, jak wedle legendy pewna głuchoniema pasterka, która znalazła ją w górach, odzyskała słuch i mowę. Ówcześni mieszkańcy okolicy przenieśli statuę do wioski, skąd w niewiadomy sposób zniknęła i ponownie znaleziono ją w górach. Uznano to za widomy znak woli boskiej i w miejscu jej ponownego odnalezienia wzniesiono kościół, którego budowę zakończono w początkach XVI wieku. 

Kaplice Sacro Monte powstały dopiero w XVII i XVIII stuleciu, prawdopodobnie z inicjatywy braci franciszkanów. Większość z nich zbudowano dzięki hojności miejscowych notabli o czym świadczą herby donatorów, widniejące na frontonach ponad drzwiami. Podobnie jak w Varese, różnią się one między sobą zarówno wielkością jak i formą architektoniczną, jednak są o wiele skromniejsze. Również sceny, które widzimy wewnątrz, mają wiele wspólnego z przypuszczalnym pierwowzorem, co nie dziwi, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, iż autorem większości figur jest Agostino Silva, którego ojciec Francesco (również rzeźbiarz) był zatrudniony przy realizacji Sacro Monte w Varese. Źródła nie podają zbyt wielu informacji na temat artystów, którzy tu pracowali, co jednak w niczym nie umniejsza wartości artystycznej tego obiektu. Poza nazwiskiem Agostino Silva, wymienia się malarzy Gian Paolo Recchi, Innocenzo Torriani oraz Salvatore Pozzi. Natomiast jeśli chodzi o architekturę kaplic, jest tu jeden charakterystyczny element, jakiego nie widziałam na innych Świętych Górach. Otóż część z nich ma obszerny ganek z portykiem, pod którym przebiega droga; idąc nie można ich ominąć, nie trzeba też zbaczać, aby zajrzeć do wnętrza, więc w ten sposób stapiają się one w jedną całość. Wejścia do poszczególnych kaplic zasłaniają podnoszone okienka i metalowe kraty, w niektórych tak gęste, że niewiele można przez nie dostrzec.


Jak już pisałam, Sacro Monte w Ossuccio mimo swojej barokowej architektury jest dość skromne, kaplice nie oszałamiają ilością detali, również ich wnętrza nie są tak okazałe, jak w Varallo, czy Varese. W sumie umieszczono w nich 230 figur naturalnej wielkości, wykonanych z terakoty i ozdobionych polichromią w jaskrawych kolorach. Oprócz postaci ludzkich są tu również aniołowie oraz zwierzęta a całość daje nam wyobrażenie o strojach i obyczajach epoki, w której owe rzeźby  powstały. W komentarzach o tej Świętej Górze często używa się włoskiego słowa "contadino" czyli "rolniczy" co ma podkreślić charakter okolicy i swojskość tego obiektu, gdzie okoliczni mieszkańcy idąc do pracy na pole, mogli po drodze wstąpić do kaplicy, aby zmówić cząstkę różańca.  W Ossuccio byłam dwukrotnie, raz na początku mojego pobytu we Włoszech i ponownie tuż przed wyjazdem. Podczas tej pierwszej wizyty kaplice były odremontowane na zewnątrz, lecz ich wnętrza przestawiały widok dość opłakany.


Freski się łuszczyły od wilgoci, podobnie farba, która pokrywała figury (ostatnie prace restauracyjne przeprowadzono tam w XIX wieku) do tego wszystko pokrywała gruba warstwa pyłu. Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że na restaurację obiektu tego rodzaju potrzeba ogromnych pieniędzy i specjalnych zezwoleń, do tego prawdopodobnie oprócz działań typowo konserwatorskich należałoby przeprowadzić prace badawcze. Z satysfakcją dowiedziałam się, że wdrożono projekt przywrócenia temu miejscu jego dawnej świetności i tak się szczęśliwie złożyło, że podczas mojej drugiej wycieczki w te strony mogłam zobaczyć część kaplic już po renowacji. Co prawda, figury po tych zabiegach nieco rażą nowością, ale jest to efekt nie do uniknięcia, tym bardziej, że podobno nadano im pierwotne kolory; poza tym, prawdopodobnie dość szybko nabiorą one nieco patyny, która przyćmi ich jaskrawe barwy.
                                     
Cały proces podobno ma się zakończyć w tym roku i jest to bardzo dobra wiadomość, gdyż do Ossuccio przybywa wielu turystów, stanowi ono także obligatoryjny punkt na trasie szkolnych wycieczek dla dzieci z okolicznych miejscowości. Nie należy też zapominać o tym, że pielgrzymują tu liczni wierni, więc widok podobnego opuszczenia nie był absolutnie niczym budującym. Natomiast niewiele można poradzić na fakt, iż na przestrzeni wieków doszło do degradacji okolicznego pejzażu, gdyż powstało wiele ludzkich siedzib w najbliższym sąsiedztwie kaplic, zwłaszcza tych, stojących w początkowym odcinku drogi. Mimo to, przejście do sanktuarium nadal oferuje nam niezapomniane widoki na jezioro Como i leżące wokoło góry. Moja pierwsza wizyta miała miejsce wiosną, natomiast druga, wczesną jesienią (różnicę bez trudu można zauważyć na zdjęciach). Trudno orzec, w jakiej porze roku ta okolica wygląda piękniej, czy w subtelnej, błękitno - zielonej, wiosennej szacie, czy wtedy, gdy jezioro nabiera koloru kobaltu, góry mają barwę granatowo - szmaragdową a w powietrzu wirują delikatne nitki babiego lata i pierwsze złote liście. Przed kościołem jest spory taras a widok, jaki stąd się roztacza, jest wspaniałą nagrodą za trud wędrówki, stromą ścieżką wiodącą pod górę (który mimo wszystko jest raczej umiarkowany, gdyż różnica poziomów pomiędzy brzegiem jeziora a sanktuarium wynosi zaledwie dwieście metrów).


W kościele umieszczono ostatnią, piętnastą z kaplic, przedstawiającą ukoronowanie Marii, jako Królowej Niebios. Tu również znajduje się marmurowa rzeźba, uważana za cudowną, przedstawiająca Madonnę z Dzieciątkiem. Podobnie jak w Varallo i Varese, wierni przybywają tu prosząc o rozmaite łaski, zostawiają również liczne wota i pamiątki, wszystkie pieczołowicie przechowywane w jednej z kaplic. Jednak największa uroczystość w sanktuarium obywa się 8 sierpnia, gdyż jest to dzień, który tradycja wiąże z narodzinami Marii. W tym dniu przybywają tu z pielgrzymkami wielkie rzesze wiernych, nie tylko z całej diecezji Como, lecz również z sąsiednich rejonów.

Więcej zdjęć z Ossuccio>