poniedziałek, 29 kwietnia 2024

Budapeszt na majówkę, spacerem od Parlamentu na Wzgórze Zamkowe.


Tym razem nie będę pisała Włoszech, lecz o Węgrzech kraju, który jest mi bardzo bliski, ponieważ był pierwszym poza Polską, jaki poznałam. Było to w czasach, kiedy nasze państwo nazywano najweselszym barakiem w socjalistycznym obozie a przysłowiowa przyjaźń pomiędzy bratankami była najbardziej oczywistą rzeczywistością. W latach siedemdziesiątych wyjazd na Węgry był wspaniałą przygodą, węgierskie morze, czyli jezioro Balaton, Budapeszt, miasto nazywane wtedy drugim Paryżem, cygańscy skrzypkowie, grający czardasze jako egzotyczny  dodatek do konsumowanego Rieslinga, to wszystko dawało poczucie okna otwartego na świat. Może w istocie nie było to otwarte okno a lekko uchylony lufcik, ale mimo wszystko, pozwalało na wyjście poza swojskie opłotki i poznanie obcej, lecz przyjaznej kultury. Moja pierwsza wyprawa na Węgry to był zorganizowany wyjazd w grupie młodzieży. Wspominam go z wielkim sentymentem, podobnie jak późniejsze prywatne wyjazdy i zwiedzanie Budapesztu, pięknego i tak odmiennego od wszystkiego, co mogłam zobaczyć w Polsce. Do tego była jeszcze wspaniała kawa z ekspresu, albo kafetiery, tak mocna, że umarłego mogłaby postawić na nogi a także ciasta i torty, według receptur pamiętających czasy cesarstwa Austro-Węgierskiego, cudowny sen każdego łasucha. Później była wieloletnia przerwa, kiedy paszport nie był już ściśle reglamentowanym dobrem i możliwe były wyjazdy do innych krajów; aż przyszedł XXI wiek i dzień, kiedy przed długim, majowym weekendem wpadłam na pomysł, żeby jechać tam jeszcze raz, zobaczyć znajome miejsca oraz sprawdzić co się zmieniło. Na tę wycieczkę wybrałam się wraz z moją córką Martą, wynajęłyśmy apartament przez AIRNB, rano wsiadłyśmy w Warszawie do pociągu a po mniej więcej dziesięciu godzinach podróży, wysiadłyśmy na dworcu Nyugati w Budapeszcie. 




W centrum miasta, gdzie mieszkałyśmy niewiele się zmieniło, wielki bulwar spinający mosty Małgorzaty i Sandora Petofiego, ze swoją eklektyczną zabudową był dokładnie taki sam, jak w mojej pamięci, choć patrząc uważnie dostrzegłam, że co prawda pojawiło się mnóstwo
 kolorowych reklam, lecz miastu daleko było do ochędóstwa z czasów słusznie minionych. Mimo wszystko, piękna pogoda, wygodne mieszkanko i wieczorny  spacer nad Dunajem z widokiem na oświetlone mosty, wprawiły nas w dobry nastrój i zapowiadały, że będzie to udany wyjazd. Rankiem następnego dnia, bez zbędnej zwłoki wyruszyłyśmy na zwiedzanie. Jak powszechnie wiadomo, Budapeszt to zlepek dwóch miast, gdyż Buda i Peszt połączyły się w jeden organizm dopiero w 1873 roku. Różnicę pomiędzy nimi widać na pierwszy rzut oka, prawobrzeżna Buda to dawne miasto królewskie z zamkiem, kościołem koronacyjnym i wieloma zabytkowymi budynkami mieszkalnymi. Natomiast leżący na lewym brzegu Peszt, gdzie miałyśmy nasze tymczasowe lokum, był i jest nadal stolicą administracyjną; tu znajduje się siedziba parlamentu, budynki rządowe oraz ważniejsze urzędy, gmach telewizji a także mnóstwo sklepów. My  miałyśmy zamiar przejść naddunajskim bulwarem od mostu Małgorzaty do mostu Łańcuchowego a później wyruszyć na zwiedzanie Budy, gdzie są najważniejsze budapeszteńskie zabytki. 
Jak wspomniałam, naszą wędrówkę rozpoczęłyśmy na bulwarze i niebawem znalazłyśmy się przy okazałym budynku parlamentu. Jest to gmach naprawdę imponujący, zarówno swoją wielkością jak i niezwykle ozdobną bryłą, pełną elementów architektonicznych właściwych dla stylu neogotyckiego. Parlament można zwiedzać, lecz my miałyśmy inne priorytety, więc choć chętnie zobaczyłabym insygnia królewskie św. Stefana, to ze względu na czas ruszyłyśmy dalej.  




Nieopodal, na samym skraju bulwaru jest pomnik, który nie sposób ominąć bez zatrzymania się choć na chwilę. Jest on niezwykły i bardzo wymowny, więc daje do myślenia nawet komuś, kto o nim nic nie wie. To pomnik Holokaustu, wzniesiony w 2006 roku na pamiątkę tragicznych wydarzeń, jakie rozegrały się w tym miejscu w zimą 1944 roku.
Po wkroczeniu hitlerowców na teren Węgier, miejscowa milicja utworzona z członków partii Strzałorzyżowców, weszła do budapeszteńskiego getta i zabiła mnóstwo ludzi pochodzenia żydowskiego. Ofiary przyprowadzano nad Dunaj, gdzie kazano im zdejmować buty a następnie zabijano strzałem w tył głowy. Ciała zabitych wpadały do rzeki, gdzie masakrowała je płynąca kra a ich buty sprzedawano. Ta straszna historia stoi za ideą pomnika, który składa się z sześćdziesięciu par butów, damskich męskich i dziecięcych o fasonach, jakie noszono w latach 40-tych. Są one wykonane  z metalu i przytwierdzone na stałe do bulwaru a oprócz tego, obok umieszczono tablice pamiątkowe w języku węgierskim, angielskim i hebrajskim.
Tu muszę wspomnieć o bardzo ważnym fakcie związanym z tą historią. Mam tu na myśli działalność Raoula Wallenberga, szwedzkiego dyplomaty, który przy pomocy współpracujących z nim osób, uratował około stu tysięcy Żydów. Jego tragiczna śmierć jest jak dotąd niewyjaśnioną zagadką, wiadomo tylko, że po wkroczeniu Armii Czerwonej został aresztowany pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Stanów Zjednoczonych i przewieziony do Moskwy, gdzie zaginął po nim wszelki ślad. Prawdopodobnie stało się tak, ponieważ Wallenberg miał wiedzę i dokumenty dotyczące śmierci polskich oficerów w Katyniu. Niestety nie udało się go ocalić mimo starań na forum międzynarodowym, nie wiadomo też, czy zmarł w więzieniu, czy został zamordowany. Szczerze mówiąc, nie wiedziałyśmy o istnieniu tego pomnika, więc cała ta sprawa była dla nas zupełnym zaskoczeniem a niezwykły sposób jej upamiętnienia sprawił, że nie da się o niej zapomnieć.



Na bulwarach mimo święta panował spokój, nie było zbyt wielu spacerowiczów, ani dużej ilości aut, więc podczas przechadzki można było bez przeszkód oglądać wzgórza na drugim brzegu Dunaju z charakterystycznymi sylwetkami kościoła Macieja i zamku królewskiego. Dopiero w okolicy mostu Łańcuchowego zrobiło się nieco ludniej, jak widać to nie Peszt był w centrum zainteresowania, lecz raczej historyczna Buda i jej zabytki. Wspomnę tu o budapeszteńskich mostach, które w większości są nie tylko ważnym elementem na komunikacyjnej mapie miasta, ale również świadectwem jego rozwoju na przestrzeni ostatnich 150 lat. Co więcej, ich istnienie to widomy dowód na odradzanie się Budapesztu po wojennych zniszczeniach, gdyż w czasie ostatniej wojny wszystkie zostały bardzo poważnie uszkodzone przez wycofujących się Niemców. Mosty nad Dunajem szczególnie pięknie wyglądają w nocy, są efektownie podświetlone a ten fascynujący widok podwaja ich odbicie w wodzie rzeki.
Most Łańcuchowy, lub inaczej  most Szechenyiego, też jest istotnym zabytkiem na mapie miasta, nie tylko dlatego, że jest najstarszy z ośmiu budapeszteńskich mostów, ale również ze względu na swe unikatowe, jak na owe czasy, rozwiązania. Oddano go do użytku w 1849 roku a jego budowa trwała aż dziesięć lat i była pełna nieoczekiwanych trudności oraz zawirowań. Powstał dzięki inicjatywie i staraniom Istvana Szechenyiego, wybitnej postaci swoich czasów, który mimo swych niewątpliwych zasług dla kraju, za życia nie spotkał się należytym uznaniem, przeżył załamanie nerwowe i skończył jako samobójca. Most jego imienia na obu krańcach zdobią cztery cokoły z posągami przedstawiającym leżące lwy. Wieść gminna głosi, że zwierzaki nie posiadają języków, co jednak nie nie jest prawdą, gdyż mają języki, jednak z pozycji osoby patrzącej od dołu są one niewidoczne.  Most w nocy jest pięknie iluminowany co sprawia, że wygląda nadzwyczaj malowniczo, natomiast w dzień pozwala cieszyć się fantastycznym widokiem na Budę i jej charakterystyczne budowle. My po dotarciu na drugi brzeg rzeki skierowałyśmy swe kroki w stronę następnego mostu, noszącego imię Elżbiety, powszechnie znanej jako cesarzowa Sissi. Elzbieta była bardzo lubiana przez Węgrów, ponieważ nie bez podstaw uważali ją za swoją orędowniczkę, znała język węgierski, miała też wiele zrozumienia dla ich dążeń do samostanowienia. Przyjaźniła się z Gyulą Andrassym, wielkim węgierskim patriotą, politykiem o liberalnych poglądach, który był jej osobistym powiernikiem. Biały most Elżbiety jest stosunkowo nowy, został oddany w 1964 roku. Wzniesiono go w miejscu starszej przeprawy z początku XX wieku, którą zniszczyli Niemcy w czasie II Wojny Światowej. Co ciekawe, przy wjeździe na most jest trawnik,  który zdobi chyba od zawsze taki sam, kwiatowy dywan pośrodku. Zwróciłam na to uwagę, ponieważ jest on na zdjęciu z lat 60 -tych, identyczny był też podczas wszystkich moich pobytów w Budapeszcie. Bez wątpienia jest to słuszna idea, gdyż w tym miejscu wygląda on po prostu idealnie i niesłychanie upiększa podnóże góry Gellerta.





To właśnie Góra Gellerta była  naszym pierwszym  celem na prawym brzegu Dunaju, ponieważ jest to miejsce, które obowiązkowo trzeba odwiedzić podczas wizyty w Budapeszcie. Ja na górze byłam dwukrotnie, jednak poszłyśmy tam ze względu na Martę, która jeszcze nie miała takiej okazji. Gellert (Gerard) był włoskim duchownym, żyjącym na przełomie I i II tysiąclecia. Przybył na Węgry, aby ewangelizować pogan za czasów panowania króla Stefana, późniejszego świętego. Początkowo był wychowawcą królewskiego syna Emeryka (po śmierci w młodym wieku także został uznany za świętego) a później został obwołany biskupem. Niestety, poganie wzniecili bunt przeciwko nowej wierze a Gelerta strącono do Dunaju z góry Kelem, która obecnie nosi jego imię. Na pamiątkę tego zajścia w 1904 roku na skale wzniesiono piękną eksedrę z pomnikiem świętego, do której prowadzą malownicze schody, biegnące po obu stronach wodospadu wypływającego ze sztucznej groty. Góra Gellerta ma 235 metrów wysokości, to bardzo ciekawe miejsce, jest tu wiele źródeł wód mineralnych i panuje specyficzny mikroklimat, łagodny na południowym, dobrze nasłonecznionym zboczu i o  wiele surowszy na zacienionym, północnym stoku. Całe wzniesienie jest porośnięte bujną i zróżnicowaną roślinnością, oprócz parku jest tu infrastruktura służąca rozrywce i uprawianiu sportu, przy niektórych alejkach wzniesiono eleganckie wille a na szczycie jest austriacka cytadela, gdzie obecnie mieści się min. muzeum i dyskoteka. W jego najwyższym punkcie znajduje się pomnik ogółem liczący 40 metrów wysokości, przestawiający kobiecą postać z palmowym liściem w rękach, stojącą na wysokim cokole. Kiedyś był to powszechnie znienawidzony przez Węgrów pomnik wdzięczności dla Armii Czerwonej, obecnie po usunięciu komunistycznych symboli jest pomnikiem pamięci wszystkich poległych za ojczyznę. Ponieważ ten monument widziałam z blika podczas pierwszego pobytu a poza tym nam wielką odrazę do wszelkich pomników stojących na niebotycznych cokołach,  nie namawiałam Marty na jego oglądanie a ona też się przy tym nie upierała.




Z góry Gellerta poszłyśmy w stronę niedalekiego Wzgórza Zamkowego. Można tam wjechać kolejką zębatą lub autobusem, albo wejść pieszo. Co prawda wchodzenie może być męczące, ale jeśli wybierzemy wejście od strony Varkert Bazar  będziemy mogli zobaczyć ten bardzo ciekawy, XIX wieczny kompleks rekreacyjno - rozrywkowy w stylu neorenesansowym, zbudowany na terenie dawnych ogrodów zamkowych.  Jeżeli zabraknie nam sił, żeby wdrapać się na wzgórze a później jeszcze okrążyć zamek, do dyspozycji są ruchome schody i winda, która zawiezie nas wprost na frontowy taras na murach obronnych. Widok z zamkowych tarasów jest po prostu wspaniały, jak na dłoni widać podzamcze, Dunaj z wyspą Małgorzaty i duży obszar Pesztu z gmachem parlamentu, który z tego miejsca wygląda po prostu pocztówkowo. Przed wejściem do zamku stoi konny pomnik księcia Eugeniusza Sabaudzkiego. Był to bardzo zdolny dowódca,  który wychował się we Francji na dworze króla Ludwika XIV, poprzez matkę Olimpię Mancini (nota bene, jedną z pierwszych młodzieńczych miłostek Ludwika) spokrewniony z kardynałem Mazarini. Ponieważ po aferze trucicielskiej w jaką wplątano jego matkę nie był dobrze widziany we Francji, przyjął służbę w armii austriackiej. Walczył między innymi w bitwie pod Wiedniem i w wojnach pomiędzy Austrią i Francją, odniósł też wiele sukcesów w wojnie z Turkami, co przyczyniło się do wyzwolenia wielu europejskich narodów w tym również Węgrów, spod osmańskiej okupacji. Po obejrzeniu zamku z zewnątrz poszłyśmy zwiedzić zamkową galerię sztuki, gdzie można zobaczyć min. ciekawe współczesne rzeźby węgierskich artystów. 
Dodam jeszcze, że na zamkowych tarasach było sporo ludzi, ponieważ z okazji majowego święta w przestrzeni powietrznej nad rzeką odbywał się pokaz akrobacji lotniczych. Oczywiście najbardziej efektowną częścią takich występów są wyczyny myśliwców ciągnących za sobą kolorowe smugi dymu, jednak nie mniejszym zainteresowaniem cieszył się skromny helikopter, który niczym gigantyczny pająk zawieszony na niebie, również prezentował zakres swoich możliwości. Miałyśmy szczęście, ponieważ pogoda była wprost wymarzona, błękitne niebo, słońce i przyjemne ciepło, pozwalały cieszyć się zwiedzaniem bez nadmiernego zmęczenia. Choć minęło wiele lat, ja wciąż miałam w pamięci lipcowy wyjazd do Budapesztu, kiedy podczas wchodzenia po schodach prowadzących do Baszt Rybackich z powodu upału poczułam się tak źle, że nie pozostało mi nic innego, jak tylko powrót do domu. Był to klasyczny przypadek udaru cieplnego, więc resztę dnia spędziłam w ciemnościach, leżąc z zimnym okładem na głowie, która pękała mi z bólu i lecząc się Piramidonem.

























Cały kompleks na trenie wzgórza jest wpisany na listę UNESCO, jednak choć czasy pierwszej zamkowej budowli sięgają XIV wieku, to jej pozostałości są dostępne tylko dla archeologów. Zamek na przestrzeni wieków był po wielokroć rujnowany, budowany na nowo, rozbudowywany i rekonstruowany, więc z jego pierwotnej bryły niewiele zostało a te resztki w większej części kryją się pod ziemią. Został przywrócony do dawnej świetności (choć nie postaci) za czasów monarchii Austro - Węgierskiej, jednak II wojna światowa zrównała go z ziemią a resztki ocalałego wyposażenia wywieźli Rosjanie, tratując je jako zdobycz wojenną. Po wojnie były różne pomysły na zagospodarowanie wzgórza jednak szala przechyliła się na stronę odbudowy, którą rozpoczęto w roku 1960 i prowadzono do roku 1980. Węgrzy w przeciwieństwie do zasad, jakie w Polsce przyjęto podczas odbudowy zamku królewskiego w Warszawie, poszli w inną stronę. Maksymalnie uproszczono zamkową fasadę a wnętrzom nadano kształt modernistyczny, co szczerze mówiąc, według mnie wygląda jak rozbudowana atrapa, na dodatek słabo przypominająca pierwowzór. Być może chodziło o oszczędności, bo nietrudno sobie wyobrazić, jak ogromne pieniądze i kosztowne badania naukowe są potrzebne, aby taką budowlę przywołać do życia w należytym stanie. Prawdopodobnie w owym czasie państwu węgierskiemu brakowało odpowiednich środków, natomiast puste wzgórze z resztkami ruin z pewnością było widokiem trudnym do zaakceptowania, więc z tego powodu podjęto taką a nie inną decyzję i zastosowano program minimum. Mimo to, chyba nie wszystkim ten pomysł przypadł do gustu, ponieważ postanowiono o ponownej rekonstrukcji i doprowadzeniu obiektu do stanu z przed rekonstrukcji XIX wiecznej. Ten proces zapewne będzie trwał wiele lat, tymczasem jak już wspomniałam, zamek żyje jako Muzeum Narodowe, gdzie są wystawione zbiory malarstwa i rzeźby, autorstwa węgierskich artystów od XV wieku do czasów współczesnych. 

Podczas naszego pobytu na wzgórzu spotkałyśmy wielu turystów, jednak najbardziej zaskakujące było to, że miałyśmy wrażenie, iż wcale nie ruszyłyśmy się z kraju, ponieważ wokoło ciągle słyszałyśmy język polski. W sumie było to  sympatyczne, tym bardziej, że ani razu nie byłyśmy świadkami niczego niestosownego w zachowaniu naszych rodaków. Ludzie po prostu bez ostentacji rozmawiali w swoim języku, jednak w tej sytuacji mimo woli rodziło się pytanie, gdzie są Węgrzy i czy przypadkiem nie pojechali na majówkę do Polski?

Ponieważ w Budapeszcie byłyśmy  w sumie trzy dni i widziałyśmy mnóstwo ciekawych miejsc, ciąg dalszy nastąpi i będą inne posty, w tym najbliższy o  Matyas- templom, czyli kościele  Macieja.
Jeśli ktoś ma ochotę na zobaczenie innych zdjęć, podaję link do albumu>

niedziela, 21 kwietnia 2024

Lombardia. Jezioro Como, kolejka linowa Argegno - Pigra.


Argegno to mała miejscowość na lewym brzegu jeziora Como, mniej więcej w połowie drogi pomiędzy miastem Como a półwyspem Balbianello. Liczy niespełna 700 mieszkańców, lecz mimo to, jest ważnym punktem na mapie tej okolicy. Podobnie jak w innych miejscowościach, znajdziemy tu port i przystań dla statków, poza tym jest ona swego rodzaju bramą do pięknej doliny Valle d'Intelvi, o której wielokrotnie wspominałam na moim blogu. Dawniej ta dolina cieszyła się wielką popularnością jako miejsce letniego wypoczynku, współcześnie, podobnie jak inne miejsca w obrębie Prealp, nieco straciła na znaczeniu. Jednak nadal jest spora grupa osób, która tu przyjeżdża, ponieważ w okolicznych wioskach zaczyna się wiele malowniczych i chętnie uczęszczanych szlaków pieszych i rowerowych. Jak już pisałam w postach na temat Monte Bisbino i Sasso San Martino, górzyste treny nad jeziorem były kiedyś ważne z punktu widzenia obrony terytorium Lombardii, dlatego można tu spotkać liczne pozostałości umocnień należących do Linii Cadorna. Jednak Argegno ma jeszcze jedną atrakcję, a mianowicie jedyną w obrębie jeziora kolej linową, łączącą jego nabrzeże  z wyżej położoną wioską Pigra. Bardzo atrakcyjną opcją jest rejs statkiem z Como do Argegno, połączony z wjazdem kolejką do Pigry. Na taką wycieczkę wybrałam się pewnej czerwcowej niedzieli a dla  towarzystwa zabrałam ze sobą czternastoletnią córkę moich gospodarzy, u których wynajmowałam mieszkanie.  



Jak to dokładnie widać na zdjęciach powyżej, górna stacja kolejki leży na skraju niezbyt rozległego płaskowyżu; nosi on nazwę Camoggia i stanowi swego rodzaju balkon na zboczu wyższej góry, zwanej Costone. Pigra, podobnie jak cała ta okolica, choć jest naprawdę maleńka (liczy nieco ponad 200 mieszkańców) ma bogatą historię, o czym świadczą zabytki architektury sakralnej i świeckiej. Niegdyś nieopodal miejsca, gdzie teraz jest stacja kolejki, na samym skraju płaskowyżu stała wieża strażnicza z XII wieku, jednak z czasem popadła w ruinę i została rozebrana. Na jej miejscu w początkach XX wieku wzniesiono willę, która chyba nie ma szczęścia do mieszkańców, ponieważ jest niezamieszkała, za to podobno przechodzi niekończące się restrukturyzacje. Poszłam ją zobaczyć z bliska, jednak zniechęcił mnie fakt, że niemal cały teren wokół niej był gęsto zarośnięty wysokimi drzewami i chaszczami, przez które chyba trzeba byłoby przedzierać się z maczetą. Powiem szczerze, że mimo wszystko, nie odmówiłabym kilku dni pobytu w pokoju z romantycznym balkonem i niesamowitym widokiem na jezioro (najlepiej po zakończonej restrukturyzacji).


A widok jaki się roztacza z tej wysokości jest po prostu oszałamiający! Kolejka żeby wjechać na górę ma do pokonania 540 m różnicy poziomów i muszę przyznać, że ta krótka, bo pięciominutowa podróż, wydała mi się o wiele dłuższa z racji natłoku wrażeń, jaki jej towarzyszył. Zdjęcia, które tu zamieszczam nie oddają w pełni urody okolicznego pejzażu; choć dzień był słoneczny, na niebie widziało się dużo nisko wiszących, białych cumulusów a w powietrzu nad jeziorem jak zwykle unosiło się sporo wilgoci. Taka pogoda nie sprzyja fotografowaniu aparatem cyfrowym, choć na żywo daje piękne widoki. Na zdjęciach ten lekki opar foschii spowija wszystko delikatnym welonem błękitu a to sprawia, że są one zaledwie cieniem tego, co można zobaczyć naocznie.







W miarę jak wznosił się wagonik kolejki, przed naszymi oczami otwierał się coraz szerszy widok; początkowo na zabudowania Argegno i drogę prowadzącą w głąb doliny, a następnie na okoliczne wzniesienia, które (zdawało by się) są niemal na wyciągnięcie ręki. Mogłam przy okazji popatrzeć na prześliczny, regularny  kształt  Monte San Zeno, gdzie udało mi się dotrzeć w jakiś czas później i kręte, wąskie jezioro Como, pomiędzy stokami gór schodzącymi wprost do wody. Z tej wysokości widać było jak na dłoni niewielkie miejscowości, położone wzdłuż wąskich kreseczek dróg, biegnących wzdłuż linii brzegowej. Te kręte drogi łączą miasto Como z Bellagio po prawej stronie i leżące o wiele dalej na północ Sorico po lewej. Tam się kończą Prealpy a zaczyna dolina Valchiavenna otoczona łańcuchami Alp, które przecina przełęcz Spluga.  
Tymczasem przed sobą miałam znajomy widok na okoliczne góry, sylwetkę Monte Colmegnone, w głębi za nią  Monte Bisbino, Sasso Gordona i Monte Generoso a po drugiej stronie jeziora Monte San Primo, Monte Palanzone i Monte Bolletone. Uwielbiałam ten widok od chwili, kiedy po raz pierwszy płynęłam tu statkiem po jeziorze; była to prawdziwa magia i wielkie zauroczenie. Z biegiem czasu stało się to moją idee fixe, która  poprowadziła mnie na górskie ścieżki; te szczyty, choć w istocie niewysokie, były moimi Everestami, gdzie na nowo uczyłam się siebie...




Gdybym była sama zapewne i tym razem pociągnęło by mnie na szlak i nie odmówiłabym sobie wejścia na szczyt Monte Costone, ale miałyśmy inny plan i musiałam się liczyć z obecnością mojej młodej towarzyszki i jej możliwościami. Dlatego po krótkim spacerze wokół opuszczonej willi i nasyceniu oczu widokami, nie zwlekając zjechałyśmy na powrót do Argegno, skąd statek miał nas zabrać do Como. Tam czekał nas jeszcze jeden wjazd na górę, tym razem kolejką zębatą do Brunate. Ponieważ do przybycia statku miałyśmy jeszcze trochę czasu, poszłyśmy na spacer po miasteczku. Tak jak wspomniałam, jest ono niezbyt duże, jego starsza część składa się z centralnego placu położonego nad samym jeziorem, małego portu oraz skupiska domków, z których wiele liczy sobie ponad dwieście lat.  Najstarszy datowany budynek pochodzi z początku XVII wieku a w głębi miasteczka, nad strumieniem Telo, znajdziemy jeszcze starszy zabytek, most z czasów rzymskich. Stara część Argegno tworzy uroczą plątaninę wąziutkich uliczek, schodów, zaułków, podwórek i domków o balkonach ozdobionych kwiatami. Nowe domostwa znajdują się na  obrzeżach u podnóża okolicznych wzniesień i po obu stronach drogi wiodącej w głąb doliny. Ciekawostką jest fakt, że jezioro Como w tym miejscu osiąga swą największą głębokość 410 m. zdarza się też, że w pewnych okresach jego stan jest tu bardzo wysoki. Natomiast strumień Telo, tworzący przy ujściu do jeziora tzw. wachlarz aluwialny i w okresie dobrej pogody wyglądający bardzo niewinnie, w czasie obfitych opadów zbiera całą wodę spływającą z gór w obrębie Valle d'Intelvi i zmienia się w szeroką, rwącą rzekę. W 1993 roku przybrała ona do tego stopnia, że porwała ona dwa autobusy i dwa samochody osobowe.






Na koniec dodam jeszcze małą dygresję dotyczącą nazwy Pigra. Otóż pochodzi ona od słowa "pigrizia" czyli lenistwo a pigra, to po prostu leń rodzaju żeńskiego. Jednak ta niezbyt pochlebna nazwa podobno nie ma związku z charakterem mieszkańców wioski, ani z budową kolejki linowej, którą wznieśli, aby jeździć nią z lenistwa (na górę prowadzi też droga jezdna dla aut i innych środków transportu). Przekaz jest taki, że dawniej na stokach Costone hodowano winorośl, która z racji warunków dojrzewała nieco później niż w innych miejscach, co dało początek nazwie. 

Więcej zdjęć z Argegno i Pigry można zobaczyć w albumie>


wtorek, 16 kwietnia 2024

Warmia. Frombork, pozostałe zabytki.


Tym postem chciałabym zakończyć temat Fromborka i jego zabytków, choć nie wykluczone, że wrócę do niego w przyszłości, ponieważ jest tam  parę rzeczy, których nie widziałam albo widziałam zbyt pobieżnie, żeby o nich napisać. Mam taki plan, żeby odwiedzić to miasteczko po raz kolejny; jeśli skończą się moje problemy zdrowotne, być może uda mi się to jeszcze tej jesieni...

Ponieważ pisząc o katedrze pominęłam kaplicę Szembeka, tym razem chciałabym zacząć właśnie od niej, żeby zakończyć moją relację ze Wzgórza Katedralnego. Kaplica (poza gotycką kaplicą św. Jerzego) jest jedyną przybudówką do korpusu katedry; przy tym zdecydowanie wyróżnia się stylistycznie swoją barokową bryłą w kolorze różowym z białymi pilastrami i kopułą pokrytą blachą. Wzniesiono ją w latach 1732-35 pod wezwaniem Zbawiciela i św. Teodora z Amazji, jednak potocznie nazywa się ją kaplicą Szembeka, od nazwiska biskupa, który ją ufundował. Kaplica jest jednocześnie okazałym nagrobkiem swego donatora, gdyż został on pogrzebany w jej podziemnej krypcie a w późniejszym czasie obok niego spoczęło również kilku jego następców.



Choć wzniesiona w tym samym czasie co większość ołtarzy katedry, wyróżnia się nie tylko rozmiarami i bogatą ornamentyką, ale przede wszystkim tym, że w jej ołtarzu umieszczono liczne skrzynki z relikwiami świętych. Wbudowano je w nastawę ołtarzową a także w mensę, na niej umieszczono jeszcze jeden wielki relikwiarz w kształcie trumny. Wszystkie relikwiarze wykonał  olsztyński złotnik Jan Krzysztof Giese ze srebrnej blachy ozdobionej misternymi ornamentami a ponieważ są przeszklone, więc można zobaczyć szczątki, które w nich umieszczono.
Ołtarz podobnie jak cała kaplica jest datowany na pierwszą połowę XVIII wieku, z tego samego okresu pochodzi umieszczony w nim obraz, przedstawiający Chrystusa Zwycięskiego w otoczeniu świętych. Co dziwne, brakuje danych co do jego twórców, choć znane są nazwiska innych artystów i rzemieślników,  pracujących  na zamówienie biskupa Szembeka, jak choćby warmińskiego malarza Rogawskiego, który namalował piękny, iluzjonistyczny portal oraz Jana i Krzysztofa Schwartzów z Reszla, wykonawców przepięknej kutej kraty zamykającej wejście  (pomalował ją również Rogawski). Wiadomo też, że polichromie wewnątrz kaplicy, w tym owalne portrety świętych, których relikwie złożono w ołtarzu, są dziełem Macieja Meyera z Lidzbarka Warmińskiego. Mając to na względzie, naprawdę może dziwić fakt, że o twórcach ołtarza nie wiemy absolutnie nic...




Na Wzgórzu Katedralnym znajduje się również Muzeum Mikołaja Kopernika, które ma swoją siedzibę w dawnym pałacu biskupim. Pierwotny budynek wzniesiono w XIV wieku, następnie przebudowano go w okresie baroku, jednak podobnie jak wieża Radziejowskiego został on  spalony w 1945 roku. Odbudowany w okresie powojennym, w roku 1972 został zaadaptowany na potrzeby wciąż rosnących zbiorów Muzeum Mikołaja Kopernika, natomiast w dawnych salach muzealnych, czyli domu kustosza i budynku kurii, znalazła swe miejsce biblioteka naukowa z bogatymi zbiorami starodruków i inkunabułów. Obecnie w muzeum można oglądać wystawę stałą związaną z życiem i działalnością astronoma, między innymi kopię znanego obrazu Matejki namalowaną przez Annę Szymborską a także płytę z brązu z wizerunkiem uczonego, pochodzącą z jego pomnika, jaki wzniesiono we Fromborku w 1909 roku. Oprócz tego w tej części ekspozycji są liczne plansze informacyjne z notami biograficznymi i kalendarium prac wielkiego uczonego. Z innych ciekawostek można tu zobaczyć starodruki  - wydania prac Kopernika z XVI i XVII wieku 
a także repliki przyrządów, jakich używał oraz wyposażenie gabinetu renesansowego uczonego, pochodzące z czasów współczesnych astronomowi.





Kiedy zwiedzałyśmy muzeum była tam właśnie wystawa czasowa, na której prezentowano precjoza ze zborów Archidiecezji. Był to wspaniały zbiór naczyń liturgicznych, monstrancji, lichtarzy, krzyży i wotów, wykonanych ze srebra i złota. Artyzm tych przedmiotów jest naprawdę trudny do opisania a ilość miniaturowych elementów może  przyprawić o zawrót głowy, Oprócz tego mogłyśmy też zobaczyć ekspozycję  zabytkowych witraży, których fragmenty odzyskano po wojennych zniszczeniach katedry i po przeprowadzeniu prac konserwatorskich pięknie zaprezentowano w muzealnych salach.



Innym fromborskim zabytkiem, który bez wątpienia warto zobaczyć, jest szpital św. Ducha wraz z należącą do niego kaplicą św. Anny. Choć ze względu na wielkość i przeznaczenie nie może konkurować ze wspaniałościami katedry, stanowi on bardzo ważny przyczynek do poznania historii szpitalnictwa a oprócz tego, jest jedynym tego rodzaju zabytkiem w Polsce, który zachował się do naszych czasów w stanie niemal nie zmienionym od chwili swego powstania.























Należy pamiętać, że czasach średniowiecza szpital był nie tylko miejscem, w którym leczono ludzi, lecz również przytułkiem, gdzie mogli znaleźć schronienie starcy lub kaleki a także sieroty; osoby z jakichś względów niezdolne do samodzielnej egzystencji, nie posiadające wsparcia w rodzinie. Zwykle takie instytucje powstawały z inicjatywy władz kościelnych a bezpośrednią opiekę nad pensjonariuszami sprawowali zakonnicy, czasem wspierani przez świecką służbę. Fromborski szpital powstał w latach 20-30 XV wieku, dzięki staraniom proboszcza kapituły kanonika Arnolda von Dattelna. W tym czasie w pewnej odległości od siebie wzniesiono dwa skrajne, ceglane budynki, czyli kaplicę św. Anny i tzw. dom gotycki, które następnie połączono w jedną całość długą halą zbudowaną metodą szachulcową. Kaplica pełniła funkcję sakralną, natomiast w domku znajdowały się pomieszczenia gospodarcze, kuchnia, jadalnia, łaźnia z ogrzewającymi ją piecami typu hipokaustum w części piwnicznej oraz małe mieszkanie, natomiast obszerny halowy łącznik był przeznaczony dla pacjentów i podopiecznych. Na początku XVI wieku, za rządów biskupa Watzenrode szpital poddano modernizacji; szachulcowe ściany zastąpiono ceglanymi a nieco późnej słomiany dach zamieniono na ceramiczny. W tym stanie szpital przetrwał do lat 80-tych XVII wieku, kiedy poddano go ponownej modernizacji. Pieniądze na ten cel pochodziły ze składek i donacji kanoników katedry a przedsięwzięciem kierował kanonik Ludwik Demuth, który również przeznaczył na ten cel znaczne środki finansowe. Podczas prac zlikwidowano łaźnię a w jej miejscu powstała lecznica, natomiast główne pomieszczenie podzielono za pomocą ścian działowych na trzy nawy. W nawach bocznych utworzono po sześć cel z każdej strony z przeznaczeniem dla stałych podopiecznych, podczas gdy główna, centralna sala służyła chorym. Do ogrzewania całości wymurowano piece opalane z głównej sali a nieopodal lecznicy dobudowano latrynę. W tym stanie budynek przetrwał aż do lat 30 XX wieku, w tym czasie w szpitalu założono centralne ogrzewanie i odnowiono jadalnię. Oprócz tego przeprowadzono prace konserwatorskie, podczas których w kaplicy św. Anny odkryto cenne gotyckie malowidła naścienne, przedstawiające Sąd Ostateczny. Brakuje dokumentów, które by mówiły cokolwiek o ich twórcy, jednak powstała pewna ciekawa teoria na ten temat. 



Ponieważ są one jedyne w swoim rodzaju a poza tym brak jest doniesień o bytności we Fromborku jakiegokolwiek malarza, jeszcze przed wojną przypisano je pisarzowi miejskiemu Krzysztofowi Blumenrothowi, który w  swych pismach umieszczał podobne miniaturowe rysunki w  kolorach niebieskim, zielonym i czarnym. W tym samym czasie kiedy wznoszono kaplicę, Blumenroth przepisał dla kanonika Salendorfa Biblię (zrabowaną przez Szwedów) i ozdobił ją w ten sam sposób, więc wysnuto wniosek, że prawdopodobnie wykonał także malowidła w kaplicy. Choć nie jest to sztuka najwyższych lotów, to trzeba przyznać, że widać w tym dużo naiwnego wdzięku a roślinne motywy są  ładnie rozplanowane.
Szpital ucierpiał w czasie II Wojny Światowej, na szczęście po jej zakończeniu  dość szybko wykonano prace zabezpieczające, co zapobiegło jego dalszej dewastacji. Dopiero w latach 1977-1990 przeprowadzono gruntowne prace konserwatorskie, co pozwoliło na udostępnienie szpitala zwiedzającym. Obecnie znajduje się tam stała wystawa z zakresu historii medycyny z eksponatami ze zbiorów Muzeum Mikołaja Kopernika a poza tym są organizowane wystawy czasowe swą tematyką nawiązujące do tego miejsca. Trzeba tu oddać sprawiedliwość osobom zajmującym się przygotowaniem wystawy, która w tym niełatwym wnętrzu jest bardzo pięknie zaaranżowana a to sprawia, że można w pełni podziwiać urodę jej wszystkich elementów.



Kiedy tam byłyśmy miała miejsce wystawa czasowa 'Dębowa kamizelka/ skrzynka/drewniana jesionka. Trumna jako ostatnie mieszkanie zmarłego, znak odejścia i przejścia w zaświaty". Pokazywano na niej przedmioty związane z tradycją pogrzebową, mary, katafalki, chorągwie, rzeźby okolicznościowe oraz paradne, egzekwialne trumny, symbolicznie wystawiane podczas okolicznościowych mszy żałobnych. Bardzo ciekawym eksponatem była półka projektu Williama Warrena, nowoczesny regał wykonany z drewna wysokiej jakości, któremu artysta dał  tytuł "Półki dla życia". To designerski przedmiot, który może pełnić rolę poręcznego mebla a po śmierci właściciela zmienić się w skromną, lecz elegancką trumnę. Przyznam, że pomysł sam w sobie jest  nie tylko innowacyjny, ale ma też głęboki wydźwięk filozoficzny, niczym swoiste memento mori.
Niegdyś koło szpitala znajdował się cmentarz, współcześnie w tym miejscu założono  tarasowy ogród z ziołami, roślinami ozdobnymi i leczniczymi. Dodam jeszcze, że pierwotnie szpital miał na dachu dwie sygnaturki, do naszych czasów dotrwała jedna z nich, natomiast na pozostałościach drugiej bociany uwiły sobie okazałe gniazdo. 
Tu jeszcze raz sięgnę pamięcią do czasów, kiedy byłam tam jako dziecko i młoda osoba; pamiętam wąską brukowaną uliczkę i smętne małe domki ze spłachetkami ziemi na przedogródek, ogrodzone krzywymi płotkami. Szpital św. Ducha, dziś wyglądający tak atrakcyjnie  z otynkowaną na biało fasadą i również białą, górną częścią ścian bocznych, od których pięknie odbija czerwień cegły i ceramicznych dachówek, z uroczą sygnaturką i bocianim gniazdem, gdzie co roku wykluwa się nowe życie, w niczym nie przypomina obskurnego, szarego budynku, wyglądającego niczym opuszczony barak. Teraz z zewnątrz i wewnątrz wszystko jest odnowione i dopieszczone w każdym detalu, każąc myśleć nie tylko o wydanych na ten cel pieniądzach, ale również o ogromnej ilości pracy, jaką włożono w tę renowację. 


Kiedy pisałam o ponownym pochówku Mikołaja Kopernika, nie wspomniałam nic o identyfikacji jego szczątków i rekonstrukcji twarzy na podstawie znalezionej czaszki, więc na początek powyżej zamieściłam wykonany przez mnie kolaż z jego trzema wizerunkami, na różnych etapach życia. Pierwszy i drugi wykazują wyraźne podobieństwo, natomiast trzeci przedstawiający człowieka w podeszłym wieku, jest wyżej wspomnianą rekonstrukcją.
Dodam jeszcze, że  poszukiwania grobu astronoma trwały od dawna, gdyż w kolejnych pokoleniach było duże zainteresowanie tym tematem (nawet Napoleon maszerując na Moskwę zawitał do Fromborka i zlecił swojemu oficerowi stosowne poszukiwania, skądinąd bezskuteczne). Trudność polegała na tym, że brak było wskazówek, gdzie dokładnie został pochowany astronom, jednak mimo to, w 2004 roku podjęto jeszcze jedną próbę, tym razem zakończoną powodzeniem. Polscy uczeni na prośbę prepozyta katedry postanowili jeszcze raz rozpocząć poszukiwania, tym razem koło ołtarza św. Krzyża, gdyż to nim opiekował się Kopernik za życia a tradycja nakazywała pochówek kanonika w pobliżu jego ołtarza. Istotnie w tym miejscu w krypcie znaleziono szczątki kilku osób; antropolodzy dość szybko wykluczyli większość z nich, gdyż nie zgadzał się wiek zmarłych, natomiast zainteresowała ich czaszka, która prawdopodobnie była czaszką mężczyzny w wieku około siedemdziesięciu lat, jakiej szukali uczeni. W laboratorium kryminalistycznym wykonano rekonstrukcję twarzy na podstawie tejże czaszki i uznano, że może to być twarz tej samej osoby co na wcześniejszych portretach wielkiego astronoma  Problemem było wyodrębnienie DNA do porównania, co dałoby ostateczny dowód na prawdziwość tej teorii, Próbowano odszukać szczątki wuja Kopernika, Łukasza Watzenrode lub jego żyjących krewnych, niestety ta ścieżka zawiodła. Na szczęście, wiedząc że w bibliotece w Uppsali znajduje się księgozbiór uczonego zrabowany w trakcie potopu szwedzkiego, spróbowano tam poszukać śladów biologicznych z nim związanych. Faktycznie, wśród kart jednej z ksiąg znaleziono jego włosy, w tym dwa z cebulkami, dzięki czemu udało się wyodrębnić DNA. Porównano je z DNA z kości długich znalezionych wraz z czaszką i uzyskano wynik pozytywny, co jednoznacznie potwierdziło, że są to poszukiwane szczątki Mikołaja Kopernika. Jak pisałam w poprzednim poście, w 2010 roku dokonano ich  uroczystego złożenia w krypcie fromborskiej katedry, lecz tym razem w oznaczonym grobie i ze stosownym epitafium.

Na koniec chcę napisać parę słów o ławeczce Mikołaja Kopernika na zrewitalizowanym ryneczku Fromborka. Pomysł na tę instalację jest bardzo oryginalny, ponieważ układając kostkę brukową użyto ciemniejszego koloru do wytyczenia kształtu orbit układu słonecznego a w miejsce planet ustawiono półkoliste ławki. Na trzeciej od środka ( ponieważ trzecią orbitę zajmuje Ziemia) umieszczono rzeźbę z brązu przedstawiającą wielkiego astronoma, który patrzy w stronę Wzgórza Katedralnego,  gdzie spędził trzydzieści trzy lata życia i dokonał swego wiekopomnego odkrycia. 
Nie mam pewności, czy powinnam tu  podzielić się refleksją, jaka mi się nasunęła w związku ze spiżowym pomnikiem Kopernika, dziełem Mieczysława Wetlera, widocznym na zdjęciu tytułowym. Jest on pięknie usytuowany u stóp Wzgórza Katedralnego i nie chcę negować jego wartości artystycznej, jednak muszę powiedzieć, że postać patrząca w kierunku Mierzei, mimo woli skojarzyła mi się nie tyle z astronomem, co z Krzysztofem Kolumbem, marzącym o odkryciu nowych lądów...

Więcej zdjęć można zobaczyć w albumach>