Jednym z moich ostatnich wypadów we włoski plener była wycieczka do Gravedony, niewielkiej miejscowości położonej w północnej części jeziora Como, gdzie horyzont zamyka skalista ściana gór leżących nieopodal Chiavenny. Jeszcze dalej jest przełęcz Spluga, stanowiąca bramę pomiędzy Włochami i Szwajcarią, od której dzieli Gravedonę około sześćdziesięciu kilometrów. Jezioro w tym miejscu ma zupełnie inny charakter, niż część rozciągająca się pomiędzy Como i Bellagio. Nie zobaczymy tu mnóstwa wytwornych, letnich rezydencji, także miasteczka, mimo iż malownicze, nie oszałamiają swym urokiem tak bardzo, jak to ma miejsce w przypadku prześlicznej Varenny, Torno, czy Bellagio.
Tu okolica ma wygląd nieco surowy, klimat w zimie jest chłodniejszy, a w lecie bardziej wietrzny. Dzięki silnie wiejącym wiatrom jest to prawdziwy raj dla osób uprawiających żeglarstwo, wind surfing i kite - surfing.
Statki, bez przerwy kursujące w południowo zachodniej części jeziora, tu zawijają rzadko, co ma znaczenie dla bezpieczeństwa na wodzie, rzecz bardzo ważna, tym bardziej, że wielu sportowców to nowicjusze, zdobywający pierwsze szlify w różnych szkółkach lub uczestniczący w kursach. Gravedona leży na wprost opactwa Piona, wspaniałego zabytku sztuki sakralnej, wzniesionego na przeciwległym brzegu jeziora, gdzie swego czasu byłam na wycieczce link. Za nim widać charakterystyczny zielony stożek Legnoncino i skalisty, trójgraniasty szczyt Monte Legnone, pięknej góry, której wierzchołek z racji wysokości (2610m) nawet w cieplejszych miesiącach często pokrywa warstwa śniegu.
Jak już wspominałam pisząc o wycieczce do Piony z Como można tu dopłynąć statkiem typu "rapido", który co prawda zatrzymuje się rzadziej, lecz mimo to dystans pomiędzy tymi dwiema miejscowościami pokonuje w czasie ponad półtorej godziny. To sprawia, że cała wyprawa bardzo się przedłuża, bo przecież trzeba brać pod uwagę także podróż powrotną. Bezpośrednie rejsy odbywają się jedynie dwa razy dziennie, dość wcześnie rano i po południu, więc dla kogoś, kto tak jak ja miał jeszcze do przebycia spory kawałek drogi do Como, zgranie wszystkich środków lokomocji było niemałym problemem. Poza tym nie lubiłam pływać takim statkiem, ponieważ faktycznie porusza się z prędkością godną swej nazwy i niemal cały czas mknie z szybkością błyskawicy środkiem jeziora, co nie pozwala na spokojne podziwianie okolicy. Na górnych, odkrytych pokładach strasznie wieje, więc jeśli ktoś dba o zdrowie lepiej usytuować się na jednej z dolnych kondygnacji i wyglądać przez okno, jednak tu siłą rzeczy widoczność jest dość ograniczona.
Należy mieć na uwadze również kwestię ekonomiczną - bilet kosztuje dość sporo, nawet jak na włoskie realia. Dlatego postanowiłam zastosować rozwiązanie pośrednie - pojechałam do Gravedony autobusem, a ze statku skorzystałam jedynie po to, by przepłynąć na drugi brzeg, co pozwoliło mi zaoszczędzić sporo czasu, który w przeciwnym razie musiałabym spędzić na pokładzie. Oczekując na przeprawę do opactwa pobieżnie obejrzałam miasteczko, jednak zabrakło mi czasu, żeby odwiedzić jego najważniejszy zabytek, czyli leżący nieco na uboczu kompleks składający się z dwóch romańskich kościołów.
Co prawda, mogłam na niego popatrzeć płynąc do Piony i muszę powiedzieć, że ten widok bardzo mnie zafascynował. Zobaczyłam wtedy niewielki cypel, a na nim wyniosłą, oktagonalną wieżę, przykrytą niskim hełmem i masywne, szare bryły świątyń, wyłaniające się z pomiędzy zielonych platanów.
Po powrocie do domu przewertowałam moje przewodniki oraz zasoby internetu, dzięki czemu dowiedziałam się, że kościół z wyniosłą wieżą to Madonna del Tiglio, jedna z wielu romańskich świątyń, jakie można oglądać w okolicy jeziora Como. Leży ona nieco na uboczu Gravedony, w miejscu, które często jest nazywane Świętą Strefą. Z tego co wiadomo, od dawna było to miejsce kultu, zarówno za czasów pogańskich jak i później, kiedy wprowadzono tu wiarę chrześcijańską.
Uważa się, że w V lub VI wieku powstało tu pierwsze chrześcijańskie baptysterium, którego resztki odkryto podczas prac restauracyjnych, przeprowadzonych w latach pięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Jest nawet wzmianka na jego temat w niemieckich kronikach z Fuldy, pochodząca z IX wieku, mówiąca o fresku przedstawiającym pokłon Trzech Króli, z którego przez dwa dni bił nieziemski blask. To pierwsze baptysterium prawdopodobnie uległo zniszczeniu; nie wykluczone, że z biegiem czasu uznano je za zbyt skromne, ponieważ w XII stuleciu zbudowano w tym miejscu obecny kościół, jak chociaż z pewnym zastrzeżeniem. Otóż jego charakterystyczna dzwonnica powstawała etapami; niższa część na bazie kwadratu sięga XIV wieku, natomiast część oktagonalną zakończono dopiero w wieku XVI. Być może, właśnie ta przewlekająca się budowa dała początek nazwie kościoła, gdyż na niedokończonej dzwonnicy miało wyrosnąć lipowe drzewko (tiglio to włoska nazwa lipy). Tak, czy inaczej, doszłam do wniosku, że z pewnością jest to miejsce bardzo interesujące dla kogoś, kto tak jak ja uwielbia romańskie kościoły, więc pewnego letniego dnia wybrałam się pociągiem do Como, aby ponownie wsiąść do autobusu zmierzającego w stronę Gravedony.
Jazda autobusem trwała dość długo, lecz jak zwykle była dla mnie atrakcją sama w sobie, ponieważ uwielbiałam te podróże ze względu na możliwość podziwiania przepięknej okolicy. Zwykle starałam się usiąść na pierwszym siedzeniu, a jeśli było zajęte, wybierałam jakieś inne, znajdujące się przy oknie od strony jeziora, bo choć większość tych widoków znałam na pamięć, to nigdy mnie nie nużyły. Śmiało mogę rzec, że choć miejsca i pejzaż były te same, to nigdy nie wyglądały tak samo, gdyż zmieniały się w zależności od pory dnia i pogody. Czasem mogłam podziwiać jezioro i jego brzegi w oślepiającym blasku słońca rozświetlającego wszystkie kolory, innym razem była to szafirowa lub liliowa zasłona foschii, welon mgły, zacierający kontury albo powietrze ciężkie i pociemniałe od nadciągającej burzy. Kochałam ten pejzaż i te miejsca, były jedną z tych rzeczy, którymi karmiłam moją duszę, podczas lat spędzonych z dala od wszystkiego, co zostawiłam wyjeżdżając z Polski...
Niebieski autobus kołysał się pokonując kolejne zakręty a ja syciłam oczy tym widokiem, znów czułam się jak mała dziewczynka, która zakłada swoją ulubioną sukienkę w kropki i biegnie na łąkę odkrywać nowe światy...Kiedy dotarłam do przystanku na obrzeżach Gravedony i wyszłam z klimatyzowanego autobusu, okazało się, że na zewnątrz upał jest po prostu nie do zniesienia. Powietrze wprost falowało nad rozgrzanym asfaltem, więc szybko pomaszerowałam w stronę brzegu jeziora w poszukiwaniu zarówno kościoła, jak i odrobiny chłodu, który mógł mi przynieść wiatr wiejący od wody.
Minęłam długi kamienny mur - Madonna del Tiglio ukazała mi się niespodziewanie i muszę powiedzieć, że ten widok był dla mnie sporym zaskoczeniem,. Bryła świątyni sprawiała wrażenie niedużej w stosunku do dość masywnej, wyniosłej wieży i skojarzyła mi się z sylwetką żyrafy o wyciągniętej szyi. Mimo to, trudno było odmówić jej swoistej urody i elegancji. Świątynię wzniesiono z materiału dostępnego w okolicznych kamieniołomach - niemal czarnego kamienia z Olcio i białego marmuru z Muso, ułożonych w poprzeczne pasy. Architekt dla ozdoby dodał jej fryzy arkadowe, ciągnące się pod dachem głównego korpusu i trzech absyd, dwie z nich umieszczono po bokach, natomiast trzecią naprzeciwko głównego wejścia. Absydy zdobią delikatne, smukłe kolumny, w tych bocznych umieszczono także pojedyncze, okrągłe okna, natomiast w trzeciej, podobnie jak w głównym korpusie, przebito wąskie otwory okienne typu monofora. Patrząc na nie widzimy jak grube są ściany, jednak choć same okienka są niewielkie, dzięki temu, że od strony zewnętrznej rozszerzają się one niczym luneta, całość świątyni nabiera nieco lekkości.
Nad głównym wejściem dostrzeżemy takie pojedyncze okienko - kiedy patrzymy na nie z dołu, wydaje się, że jest to jedynie wąska szczelina. Nad nim umieszczono marmurową rzeźbę w kształcie ludzkiej głowy, a po jego obu stronach widnieją symboliczne płaskorzeźby, wyryte w białym marmurze.
Uważa się, że głowa pochodzi ze starożytnej steli nagrobnej, natomiast płaskorzeźby prawdopodobnie zdobiły pierwotną świątynię. Górna, oktagonalna część wieży wygląda nieco mniej masywnie dzięki fryzom, utworzonym z ukośnie ułożonych kamiennych bloczków i arkatur i dużej ilości okien, w tym również dwu i trójdzielnych. Jak już wspomniałam, Madonna del Tiglio pełniła rolę baptysterium dla sąsiedniego kościoła San Vicenzo, lecz w przeciwieństwie do innych budowli tego typu, wzniesionych na planie okręgu, zbudowano ją na planie kwadratu.
Wnętrze świątyni jest niezbyt duże i dość ciemne, gdyż wpada tam niewiele światła dziennego. Jej architektura robi wielkie wrażenie dzięki półokrągłym niszom i wnękom absyd oraz dwóm niewielkim krużgankom przeznaczonym dla kobiet, umieszczonych wysoko na ścianach bocznych. Niegdyś te wewnętrzne ściany zdobiły piękne freski, jednak do czasów nam współczesnych zachowała się jedynie część z nich. Możemy tu zobaczyć malowidło przedstawiające pokłon Trzech Króli, które zastąpiło fresk wspomniany w kronikach z Fuldy, Sąd Ostateczny i wizerunki świętych, a w absydzie po lewej stronie, częściowo zniszczone malowidła naścienne, przedstawiające Madonnę z Dzieciątkiem, świętego Mikołaja z Bari oraz innego świętego, którego z braku atrybutów do tej pory nie zidentyfikowano.
Twarz i część korpusu Madonny uległa destrukcji, na ocalałym fragmencie możemy podziwiać jedynie jej dłonie i pięknie oddaną szatę. Muszę powiedzieć, że wszystkie te freski wzbudziły mój szczery zachwyt; wiele razy na łamach tego bloga pisałam o tym, że patrząc na podobne malowidła czuję swego rodzaju ponadczasową więź z ludźmi, którzy je stworzyli. Nie przeszkadzają mi widoczne niedoskonałości, nie myślę o brakach warsztatowych, czy niedostatku talentu nieznanego mistrza. W tych czasem nieporadnych wizerunkach dostrzegam ponadczasowe świadectwo szlachetnego dążenia człowieka do pokonania własnych ograniczeń i wyrażenia tego, co niewyrażalne. Podziwiam w nich przemożną chęć przedstawienia za pomocą skromnych środków istoty wiary poprzez tworzenie swego rodzaju katechizmu dla niepiśmiennych, gdzie obraz zastępuje słowo, budzi wzruszenie i refleksję. Dla mnie też była to okazja do takiej refleksji - dzieła sztuki, jakie można oglądać w kościołach z późniejszych epok również dają mi powód do podziwu i cenię je, jako wyraz kunsztu, jednak nie budzą one we mnie wzruszenia takiego, jakie jest moim udziałem w kościołach romańskich, gdzie architektura i sztuka pełnią rolę służebną, a nie są celem same w sobie. Niestety - zdjęcia, jakie zrobiłam we wnętrzu świątyni nie są dobrej jakości, ponieważ światło nie było najlepsze a z uwagi na ochronę fresków wyłączyłam flesz, mimo to, mam nadzieję, że przynajmniej częściowo dają wyobrażenie o ich dawnej wspaniałości.
W kościele znajduje się jeszcze jeden cenny zabytek - wielki krzyż, wyrzeźbiony w drewnie. Twarz Chrystusa i forma tego krzyża skojarzyły mi się z naszymi stylizowanymi świątkami i w pierwszej chwili sądziłam, że jest to dzieło współczesne. Byłam naprawdę zdziwiona, kiedy okazało się, że pochodzi on z XII wieku! Nie znalazłam informacji na ten temat, jednak mam wrażenie, że poddano go zaawansowanym zabiegom konserwatorskim, a poprzeczna belka krzyża według mnie wręcz lśni nowością (ale mogę się mylić). Jego zdjęcie zrobione przeze mnie okazało się kompletnie nieudane, więc zamieszczam jedno z ogólnie dostępnych, jakie znalazłam w internetowej domenie publicznej.
Drugą ze świątyń należących do opisywanego tu kompleksu jest kościół San Vincenzo. O wiele większy, został gruntownie przebudowany w XVII i XVIII wieku, z tego okresu pochodzi również jego wystrój. W czasie tej restrukturyzacji dodano mu elegancki portyk i skrzydła boczne, gdzie mieszczą się dwa oratoria - dzięki temu powstał bardzo ładny dziedziniec otoczony krużgankiem. Z dawnego, wczesnochrześcijańskiego kościoła wzniesionego w XI wieku, pozostała piękna, rozległa krypta, poświęcona świętemu Antoniemu. Jest ona dostępna dla zwiedzających, więc mogłam tam podziwiać wspaniałe kolumny i posadzki, gdzie mimo upływu czasu i wielu stóp, które tamtędy przeszły, nadal widać motyw róży o siedmiu płatkach, wyryty ręką nieznanego artysty - kamieniarza.
Cały kompleks wzniesiono w bardzo atrakcyjnym miejscu, są tu starannie utrzymane trawniki, a piękne platany dają miły cień, tworząc przy tym wspaniałe tło dla kościołów. Nieopodal napotkałam ładny, barokowy budyneczek, który w pierwszej chwili wzięłam za kapliczkę, jednak okazało się, że jest to obudowane źródło z pojemną cysterną na wodę, co zapewne niegdyś dobrze służyło zdrożonym podróżnym. Tuż obok, pośrodku pięknej kępy drzew znalazłam też ciekawą w kształcie fontannę, a na przyległym, niewielkim placu, okazały pomnik poświęcony pamięci żołnierzy pochodzących z Gravedony, którzy polegli na wojennych frontach.
Jak wspominałam, obydwa kościoły leżą niemal na skraju wody i jest stąd piękny widok na jezioro oraz otaczające je góry. Można go podziwiać siedząc w cieniu platanów, chłonąc błękit nieba zlewającego się z kolorem połyskliwych fal i zieleń Prealp, ci nawet w upalny dzień daje miłe poczucie chłodu. Wszystkie lombardzkie jeziora są naprawdę przepiękne i dostarczają mnóstwa wrażeń, lecz ten widok był jednym z najbardziej relaksujących, jakie zdarzyło mi się oglądać. Oczywiście nie ma tu mowy o żadnych rankingach lub porównaniach, gdyż każde z nich oferuje coś innego. W zależności od naszych oczekiwań i nastroju, możemy znaleźć w nich to "coś" co w danym momencie nas oczaruje sprawiając, że właśnie w tej chwili i w tym miejscu poczujemy się wspaniale. Czasem jest to oszołomienie na widok natłoku wspaniałości, a innym razem poczucie, że przeżywamy miły moment dolce far niente, słodkiego nieróbstwa, kiedy odpoczywa nasze ciało i umysł. W takiej chwili myśli płyną leniwie, podczas gdy oko ogarnia obraz jako całość, nie rejestrując nadmiaru szczegółów... Z takich magicznych momentów nie pamięta się detali, jedynie ogólne wrażenie doskonałego odprężenia, swego rodzaju trans, w którym chciałoby się pozostać na długo.
Niestety, każda wycieczka się kończy, moja też dobiegła kresu i przyszedł moment, kiedy należało pomyśleć o powrocie. Tym razem poszłam na przystanek w centrum miasta, aby jeszcze raz rzucić okiem na ładny bulwar i Palazzo Gallio, wielką willę, stojącą na skraju wody. Wybudowano ją w XVI wieku dla kardynała Tolomeo Gallio, lecz właściciel nigdy w niej nie mieszkał, gdyż nie dożył jej ukończenia. Spadkobiercy kardynała nie byli nią zainteresowani, więc za panowania austriackiego ulokowano w niej szpital. W początkach XIX wieku willa przeszła w ręce prywatne, a obecnie jest siedzibą Zrzeszenia Gmin Alto Lario. Wokół niej znajduje się zabytkowy ogród pełen krzewów kamelii - to sprawia, że w okresie ich kwitnienia przybywa sporo ludzi, żeby podziwiać ten piękny spektakl natury. Szkoda, że nie starczyło mi czasu na obejrzenie pozostałych zabytków Gravedony, a przede wszystkim niewielkiej, romańskiej świątyni pod wezwaniem SS Gusmeo e Matteo. wzniesionej w miejscu, gdzie za czasów Maksymiana zostali straceni i pochowani ci dwaj męczennicy. Żałowałam tym bardziej, że można tam zobaczyć ciekawe freski pędzla Gian Maura, młodszego z braci della Rovere, znanych pod przydomkiem Fiammenghini. Gdybym miała więcej czasu mogłabym też pójść do Peglio, górskiej wioski odległej o trzy kilometry od Gravedony - w tamtejszym kościele również są malowidła naścienne tego płodnego artysty, w tym autoportret i wizerunki jego żony oraz dzieci, które umieścił pośród wielu innych postaci.
W okolicy jest wiele ciekawych szlaków, którymi można powędrować w głąb gór, jednak dla mnie było to zbyt daleko aby planować jakieś dłuższe wycieczki. Sam dojazd z Limbiate do Como trwa około godziny a z Como do Gravedony półtorej, co w sumie daje pięć godzin jazdy, nie licząc przesiadek. Z tego względu zwykle wybierałam górskie trasy położone bliżej domu, dzięki czemu mogłam przeznaczyć więcej czasu na wędrówkę sensu stricto. Jednak zdarzało się ( jak to było w przypadku Madonny del Tiglio, której oktagonalna wieża zafascynowała mnie tak bardzo) iż jakieś miejsce do tego stopnia zawładnęło moją wyobraźnią, że bez względu na odległość po prostu musiałam zobaczyć je z bliska....
Jak zwykle więcej zdjęć z Gravedony można zobaczyć w albumie>