Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Orrido di Sant'Anna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Orrido di Sant'Anna. Pokaż wszystkie posty

sobota, 23 marca 2013

Piemont. Cannobio, Orrido di Sant' Anna.



W mojej "turystycznej karierze" przeżyłam wiele miłych niespodzianek lecz jak to zwykle bywa w życiu, nie brakowało również niezbyt przyjemnych zaskoczeń i uczucia niedosytu. Bardzo często zdarzyło mi się, że jakieś zdjęcie, fragment filmu lub nazwa gdzieś zasłyszana, poruszyły moją wyobraźnię do tego stopnia, że myślałam iż prędzej czy później, muszę to zobaczyć. Z różnych względów odkładałam te projekty w czasie jednak mimo wszystko przychodził dzień, kiedy mówiłam sobie, że jest to dobry moment na realizację któregoś z tych długo piastowanych zamierzeń. Jedną z takich "idee fixe" było zobaczenie Orrido di Sant' Anna w Cannobio, małej miejscowości leżącej nad Lago Maggiore tuż przy granicy ze Szwajcarią, gdzie z alpejskich zboczy spływa do jeziora potok, noszący tę samą nazwę co miasteczko. Idąc jego brzegiem w głąb gór w odległości około trzech kilometrów od Cannobio, dotrzemy do miejsca, gdzie znajdują się dwa mosty leżące tuż obok siebie i niewielki kościół pod wezwaniem Świętej Anny.

Za nimi zaczyna się skalisty wąwóz, zwany po włosku "orrido". Pewnego razu, przeglądając album o Lago Maggiore i jego okolicy, trafiłam na piękne zdjęcie tego wąwozu, przedstawiające ogromne głazy doskonale wygładzone przez wodę, leżące w łożysku potoku. W głębi poza nimi widniał malutki, malowniczy kościółek. Zafascynowało mnie to miejsce, jednak Limbiate i Cannobio dzieli dość znaczna odległość, więc z reguły skłaniałam się do realizacji mniej skomplikowanych projektów. Kiedy uzyskałam stały dostęp do internetu mój świat w pewnym sensie nieco się skurczył, ponieważ nareszcie bez większych trudności mogłam studiować rozkłady jazdy i wybierać najlepsze połączenia, co znacznie zwiększyło moją mobilność i pozwoliło mi dotrzeć do wielu miejsc bez zbytniej straty czasu oraz nadkładania drogi. W ten sposób udało mi się ustalić korzystną marszrutę do Cannobio i pewnego ranka, po zakończeniu nocnego dyżuru wyruszyłam w drogę do tego wymarzonego miejsca. Mimo nieprzespanej nocy czułam się dość dobrze, oprócz tego czekały mnie prawie trzy godziny jazdy, więc miałam nadzieję, iż uda mi się zdrzemnąć w pociągu lub autobusie.

Pociągiem dojechałam do Laveno na lombardzkim brzegu Lago Maggiore i po przeprawie promem na piemoncki brzeg, wsiadłam do autobusu jadącego w stronę granicy ze Szwajcarią. Okazało się, że Cannobio jest miasteczkiem, gdzie na ulicy bardzo często słyszy się nie tylko język włoski lecz również niemiecki. Nieco mnie to zaskoczyło, ponieważ Piemont sąsiaduje z włoskojęzycznym kantonem Ticino, więc prawdopodobnie osoby mówiące po niemiecku były przybyszami z dalszych stron lub turystami. Był to dzień targowy i na ulicach widziało się mnóstwo ludzi; niektóre starsze kobiety nosiły tradycyjny, regionalny strój,  składający się z czarnego kabacika oraz marszczonej spódnicy w kolorze ciemnoniebieskim lub w drobne kwiatki na ciemnym tle. Co ciekawe, jak się później dowiedziałam w dolinie Cannobio każda wioska ma swój tradycyjny kostium; te stroje też nie są jednakowe, ponieważ różnią się one w zależności od wieku i statusu społecznego osoby, która go nosi. Bardzo żałowałam, że nie miałam okazji żeby zagłębić się w tę okolicę, ponieważ jest tam wiele pięknych miejsc, gdzie nadal można odetchnąć atmosferą przeszłości i popatrzeć na przyrodę nieskażoną cywilizacją.

Tymczasem bez większych problemów dopytałam się o dalszą drogę do Orrido i ruszyłam w stronę gór. Pogoda była średnia,  słońce gdzieś wysoko pracowicie usiłowało przebić się przez cienką warstwę chmur, ale bez większych rezultatów. Osobiście nie przepadam za taką aurą, gdyż powietrze jest wtedy ciepłe i wilgotne, co daje efekt sauny i odbiera mi energię. Z nadzieją że niebo jednak się rozpogodzi, szłam przed siebie drogą wśród lasu a w wąwozie po prawej stronie towarzyszył mi szumiący potok. Wreszcie pośród drzew zobaczyłam szarą wieżę znaną mi ze zdjęcia, zaś po chwili droga zaprowadziła mnie na niewielki most, za którym wznosił się kościół. Dużo sobie obiecywałam po tej wycieczce, gdyż podobno w kościółku są bardzo interesujące freski. Niestety, był on zamknięty a niewielkie otwarte okienko zakryto siatką tak gęstą, że we wnętrzu nic nie można było dojrzeć. I tu muszę wyrazić moje głębokie rozczarowanie! Cannobio bardzo reklamuje atrakcję, jaką jest wąwóz i stojąca nad jego brzegiem świątynia. Ta reklama najwidoczniej przynosi wymierne efekty, gdyż oprócz mnie było tam  sporo ludzi; kilka rodzin z dziećmi (słyszałam język niemiecki, francuski i angielski) spora grupa młodych osób i szkolna wycieczka. 

Zdawać by się mogło, iż w 
tej sytuacji należałoby znaleźć człowieka, który mógłby udostępnić kościół zwiedzającym, tym bardziej, że prowadzi tam wygodna droga jezdna i kustosz nie miałby najmniejszego problemu z dotarciem na miejsce. Przyszli mi na myśl wolontariusze opiekujący się położonymi wysoko w górach romańskimi bazylikami San Pietro link czy San Benedetto link, gdzie jedynym środkiem lokomocji są własne nogi i myślę, że mieszkańcy Cannobio mogliby się od nich wiele nauczyć! Jak się okazało, samo Orrido również bardzo zazdrośnie strzeże swych wdzięków, gdyż wąwóz jest praktycznie niedostępny i widać zaledwie jego początek. Jak już wspomniałam, tuż obok kościoła znajdują się dwa wysokie mosty; jeden jest  współczesny, lecz stylem naśladuje ten drugi, liczący sobie kilkaset lat na który nie wolno wchodzić z przyczyn technicznych. Za mostami zaczyna się głęboka, skalista rozpadlina leżąca pośród zalesionych, górskich stoków, gdzie wartkim strumieniem płynie rzeka Cannobio, świetne miejsce dla śmiałków uprawiających ekstremalne sporty wodne. Za kościołem jest niewielka restauracja z pięknie położonym tarasem, ocienionym przez baldachim, jaki tworzą gałęzie okolicznych drzew.


Wywieszka na drzwiach głosiła, iż nie nadeszła jeszcze godzina otwarcia; jednak sympatyczni kelnerzy nie mieli nic przeciwko temu abym weszła na taras i zrobiła parę zdjęć tej części wąwozu, która jest niewidoczna z mostu.
Mimo wszystko, pozostało mi przykre uczucie niedosytu, gdyż sądzę, że widok, jaki miałam przed sobą to zaledwie zapowiedź tego, który był niedostępny moim oczom. Podobno nie ma  żadnej możliwości aby przeciętny turysta mógł zapuścić się w głąb wąwozu, ponieważ teren jest niebezpieczny i nie ma żadnej oznakowanej ścieżki wzdłuż jego krawędzi.

Oczywiście trudno mieć o to pretensję, osobiście nie uważam, że ingerencja w środowisko i budowanie tarasów widokowych w takim miejscu jest dobrym pomysłem, jednak  żałowałam, że nie było mi dane zobaczyć czegoś więcej. Zapewne pora roku nie była sprzyjająca, ponieważ w lecie stan wody jest dużo niższy; gdybym tam pojechała w kwietniu, kiedy topnieją zimowe śniegi, zapewne mogłabym obejrzeć przepiękny spektakl, jaki daje wtedy daje  przyroda. W tej sytuacji postanowiłam zejść na brzeg rzeki, gdzie w jej kamienistym zakolu buszowały cudzoziemskie rodziny z dziećmi. Dzieciaki hasały po kamieniach, niektóre tylko w koszulkach a inne gołe, jak je Pan Bóg stworzył. Tu zobaczyłam ogromne głazy, które kiedyś tak mnie zafascynowały na zdjęciu. Okazało się, że istotnie są imponującej wielkości a rzeka, bardzo głęboka w okolicy mostu, tu jest płyciutka lecz dość rwąca i tworzy na kamieniach małe kaskady. Wreszcie pokazało się słońce, zrobiło się bardzo ciepło, więc przysiadłam na jednym z głazów i oddałam kontemplacji. Zmęczenie po nieprzespanej nocy zaczęło mi się dawać we znaki i być może zapadłabym w sen, gdyby nie fakt, iż w wodzie niedaleko brzegu zobaczyłam niewielki kształt, który początkowo wzięłam za patyk.

Nie zwróciłabym na niego uwagi, gdyby nie niemieckojęzyczny tata dwojga maluchów, który bacznie go obserwował a po chwili zaczął mu robić zdjęcia. Kiedy się zbliżyłam, dostrzegłam, że jest to ni mniej, ni więcej tylko mały  wąż, który chyba niezadowolony z sensacji, jaką wzbudził, oddalił się po chwili płynąc w poprzek nurtu. Sądząc po białych plamach na bokach głowy p
rawdopodobnie był nieszkodliwy, ale mimo to, jego obecność popsuła mi humor na tyle, że powzięłam decyzję o powrocie do miasteczka. Szczerze mówiąc, po zamkniętym kościele i częściowo widocznym wąwozie, obecność węża była ostatnią kroplą, która przelała czarę goryczy. Od zawsze mam ogromny lęk przed wężami i struchlałam na samą myśl o tym, że siedząc na kamieniu mogłabym raptem ujrzeć jakiegoś gada nieopodal mojej nogi. Biorąc rzecz obiektywnie, nie miałam powodu do narzekania, okolica wąwozu jest piękna, pogoda również mi dopisała, więc chyba po prostu moje oczekiwania i wyobraźnia nieco przerosły rzeczywistość. Ku mojej radości okazało się, że nie muszę wracać asfaltową drogą, którą przyszłam, ponieważ po drugiej stronie rzeki jest urocza ścieżka, prowadząca do wiszącego mostu, dzięki czemu bez trudu można dojść do parku, leżącego na obrzeżach Cannobio.


Moje rozczarowanie znacznie się zmniejszyło, gdy wróciłam do miasteczka i w czasie dzielącym mnie od odjazdu autobusu poszłam pospacerować po okolicznych uliczkach. Okazało się, że Cannobio ma bardzo ładnie zagospodarowane nabrzeże, do którego przylega rząd pięknych, stylowych kamieniczek oraz wiele ślicznych zaułków. Żałowałam, że ze względu na znaczną odległość od domu nie mogę jechać późniejszym autobusem i obejrzeć wszystkiego dokładnie. W locie zrobiłam jeszcze kilka zdjęć i z mieszanymi uczuciami ruszyłam w drogę powrotną...