Po pierwszym, w zasadzie przypadkowym pobycie w Camogli, postanowiłam, że pojadę tam ponownie w najbliższym, możliwym terminie. Tak też się stało, kiedy prognoza meteo zapowiadała słoneczny i dość ciepły dzień, wsiadłam do pociągu i przed południem znowu byłam w miasteczku. Jak poprzednio przywitało mnie piękną, słoneczną pogoda, jednak tym razem wiał bardzo silny wiatr, więc na głównej ulicy czuło się przeciąg, niczym w dobrze funkcjonującym kominie. Inny też był nastrój z uwagi na to, że był to dzień powszedni, na ulicy panował większy ruch, choć zapewne nie widziało się takiego tłumu ludzi, jaki tu można spotkać w pełni turystycznego sezonu.

W niedługim czasie ponownie znalazłam się w porcie. Tym razem nie tylko obeszłam go wokoło, lecz również poszłam aż do końca długiego, betonowego molo, pełniącego rolę falochronu, gdzie od strony morza znajdują się ogromne skalne i betonowe bloki, podczas sztormowej pogody stanowiące dodatkową zaporę dla fal. Na jego krańcu jest niezbyt duża latarnia morska; żałowałam, że muszę wyjechać z Camogli przed zmrokiem, więc nie zobaczę jej pulsującego światła...Z portu przeszłam do kościoła, który poprzednio obejrzałam jedynie pobieżnie. Podczas tej wizyty poświęciłam mu więcej uwagi, tym bardziej, że (co się rzadko zdarza po za czasem trwania mszy) w związku z pracami porządkowymi zapalono w nim światło. Kościół, dość skromnie zdobiony na zewnątrz, ma bardzo bogaty wystrój wewnętrzny, pełen złoceń, zaskakujących w tym niewielkim przecież, miasteczku. Inna rzecz, która mnie zadziwiła już za pierwszym razem, to kokieteryjne żyrandole - skonstruowane ze szklanych, kolorowych paciorków, kojarzące się raczej z pałacowym salonem a nie z wnętrzem świątyni. Podobne żyrandole widziałam w San Fruttuoso, gdzie szczerze mówiąc, wydawały mi się kompletnie nie na miejscu w połączeniu z surowym stylem Opactwa. Przyszło mi do głowy, że być może, jest to dar jakiegoś okolicznego producenta, specjalizującego się w tego rodzaju wyrobach a może lokalna moda? Oprócz kościoła obejrzałam jeszcze raz zamek i okoliczne zaułki. Pod arkadami domów przylegających do portu znalazłam liczne pracownie i sklepy, gdzie podobnie jak w Portofino, oferowano pamiątkowe obrazy i obrazki, wykonane we wszystkich możliwych technikach. Po zwiedzeniu portowej części miasteczka, przeszłam do tej położonej wzdłuż nadmorskiego bulwaru.

W przeciwieństwie do głównej ulicy i portu, gdzie wiatr niemal urywał mi głowę, na plaży panował błogi spokój a wiatru nie czuło się prawie wcale. Zastanawiałam się, jak to możliwe, czy jest to wpływ jakiegoś specyficznego mikroklimatu, czy obecności zwartych i dość wysokich budynków z tej strony miasta? Pomyślałam też, że chyba nie bez powodu to miejsce nosi nazwę "Golfo di Paradiso" czyli Niebiańska (Rajska) Zatoka, gdyż zastałam tam wiele osób korzystających z tego błogosławieństwa natury. Za kościołem, na kamiennym murku - ławce, ciasnym rządkiem niczym ptaki na gałęzi, przysiedli starsi ludzie, wygrzewając się na słońcu w tym zacisznym miejscu. Pod tarasami bulwaru siedziała młodzież: zakochane pary, nastolatki zatopione w lekturze a parę osób beztrosko spało na plaży, przy akompaniamencie szumiących fal. Nie brakowało też młodych matek z rozhasanymi dziećmi w różnym wieku. Szczególnie jedna rzuciła mi się w oczy (a raczej w uszy). Ze stoickim spokojem powtarzała swojemu synkowi wciąż to samo zdanie, monotonnie, niczym pęknięta, gramofonowa płyta - ..."solo sassi piccoli, ti ho detto, butta solo sassi piccoli ! " Czyli - ..."powiedziałam ci, rzucaj tylko małe kamienie, tylko małe! " bowiem jej potomek zabrał się do zasypywania morza wrzucając do wody kamienie z plaży.

Czym dłużej rodzicielka go napominała, tym większe kamienie zbierał i ciskał w fale. Jego młodsza siostra sekundowała mu dzielnie, a matka, niczym uparta kukułka w zegarze, powtarzała swą frazę bez żadnego realnego skutku. Na moje szczęście, po kilkunastu minutach przenieśli się w inne rejony i znów zapanował błogi spokój. Przysiadłam z gazetą na niezbyt wysokim murku i zagłębiłam się w lekturze. Byłam tak rozleniwiona ciepłem słońca i szumem morza, że zaczęłam zasypiać na siedząco. Marzyłam o tym, żeby wzorem innych osób wyciągnąć się na plaży i zapaść w drzemkę. Niestety, nie miałam koca ani ręcznika, więc zmusiłam się do kolejnej przechadzki. Patrzyłam przy tym uważnie pod nogi, gdyż po raz pierwszy widziałam plażę tego rodzaju. Kamieniste plaże nie są czymś wyjątkowym, tu jednak kamienie były dość szczególne. Wszystkie były raczej niewielkie, szare, doskonale gładkie w większości poprzecinane białymi żyłkami, owalne lub okrągłe albo przeciwnie, zupełnie płaskie. Patrząc na nie, zrozumiałam zamiłowanie Liguryjczyków do budowli w poprzeczne białe i grafitowe pasy. Sądzę, że po prostu naśladowali to, co widzieli w naturze, która sama podsuwa najpiękniejsze i najbardziej harmonijne wzorce.

Nawiasem mówiąc, prawdopodobnie leżenie na takim plażowym "kamiennym łożu" wcale nie musi być przykre, zważywszy na te łagodne, zaokrąglone kształty. Zabrałam kilka szczególnie ładnych kamyków do mojej kolekcji. Najbardziej podobał mi się ten, na którym znalazłam wzór przypominający skandynawską runę i drugi, wyglądający niczym jajeczko ptaka. Kiedy doszłam do końca plaży i przeszłam na leżący nieco wyżej bulwar, słońce zaczęło chować się za kościołem, dając mi znak, że czas myśleć o powrocie do Mediolanu. Pozostała mi jeszcze jedna misja do wykonania - degustacja lokalnego specjału, ciasteczek zwanych "camogliesi". Nie będę ukrywać, że z natury jestem wręcz patologicznym łakomczuchem, więc staram się unikać ciastkarni i lodziarni jak przysłowiowego ognia. Moje łakomstwo jest bowiem szczególnego rodzaju - budzi się jedynie na widok słodyczy. Kiedy zdarza się, że postanawiam kupić sobie coś słodkiego i wchodzę do sklepu, przeżywam prawdziwe katusze na myśl, iż muszę dokonać wyboru. Nie sposób przecież spróbować wszystkiego co wygląda zachęcająco i apetycznie, więc najczęściej wiję się przed ladą w męczarniach, budząc współczucie lub niechęć sprzedawców.

Jednak do tej pory nigdy nie uprawiałam tak tu popularnej turystyki gastronomicznej, mimo że we Włoszech większość regionów ma swoje specjały i zazdrośnie strzeżone przepisy, często chronione patentem, co sprawia, że wielu smakoszów podróżuje nawet wiele kilometrów tylko po to, żeby spróbować czegoś, co można zjeść lub kupić tylko w tej jednej miejscowości. O ciasteczkach z Camogli słyszałam niegdyś, lecz uleciało mi to z pamięci. Odświeżyła mi ją koleżanka z pracy, mówiąc, że "koniecznie, ale to koniecznie" muszę ich spróbować. Przy bulwarze w Camogli w prawie każdym budynku jest jakiś sklep lub lokal gastronomiczny. Tu też mieści się sklep firmy "Revello" która zajmuje się wypiekiem sławnych ciastek ( i nie tylko). Sklep jest dość skromny i absolutnie nie rzuca się w oczy. Kiedy pokonałam pięć schodków i weszłam do środka, miły sprzedawca przywitał mnie szerokim uśmiechem. Gdy zapytałam o "camogliesi" z dumą wskazał na szklaną gablotkę, gdzie w rządkach, na maleńkich serwetkach z papierowej koronki, leżały niewielkie ciasteczka w kształcie kulek. Wyjaśnił mi, że jest ich osiem rodzajów, z czego cztery są wypełnione kremem. Poprosiłam aby mi zapakował po jednym z każdego rodzaju.

Pan pochwalił moją decyzję, bowiem, jak stwierdził, każde ma inny i niepowtarzalny smak. Sklep jest wyposażony w kilka stolików, przy których można skonsumować zakupione produkty. Wybrałam jeden ze stojących na zewnątrz aby jeszcze przez chwilę podziwiać zachód słońca. Na początek postanowiłam zadowolić się trzema ciastkami. Faktycznie, musiałam przyznać, że są nie tylko bardzo dobre, ale wręcz niezwykłe. To, co przede wszystkim zwraca uwagę, to duża ilość rumu użytego do ich wyrobu, gdyż jego smak góruje wyraźnie nad pozostałymi składnikami. Oprócz tego, każdy rodzaj ma inny składnik wiodący-orzech laskowy, gianduia (szczególny "aksamitny" rodzaj czekolady), pomarańcza, migdały lub amaretto. Jak się dowiedziałam w sklepie, receptura jest bardzo starannie strzeżoną rodzinną tajemnicą istniejącej od 1964 roku firmy Revello. Jej właściciel na początku lat siedemdziesiątych opracował na własny użytek przepis na ciasteczka rumowe, które nazwał "camogliesi". Chociaż znalazł kilku naśladowców próbujących mu zrobić konkurencję, jak dotąd nikomu nie udało się stworzyć równie dobrego produktu. Co ciekawe, mimo że zjadłam je wszystkie (na dwie raty) to trudno mi o nich powiedzieć coś więcej ponad to, że dosłownie rozpływają się w ustach.
Cztery rodzaje mają cienką skorupkę z ciasta nieco podobnego do ptysiowego, wypełnioną smakowitym kremem. Z zewnątrz też pokrywa je krem i czekolada oraz jakaś tajemnicza i bardzo smakowita posypka. Te bez kremu chyba są wykonane z ciasta z bardzo dużą domieszką mielonych migdałów lub orzechów, z której to masy utworzono niewielkie kulki "szczypnięte" przed włożeniem do pieca, co nadaje im charakterystyczny, nieregularny kształt. Chociaż do ich produkcji nie używa się konserwantów "camogliesi" mają długi, bo dwudziestodniowy okres przydatności do spożycia. Niestety, z wymienionych powyżej powodów nigdzie nie mogłam znaleźć oryginalnego przepisu, nawet przepis na "podróbki" jest niedostępny. Poniewczasie żałowałam, że nie wpadłam na pomysł aby zrobić ciasteczkom pamiątkowe zdjęcie, no ale cóż, stało się ! Camogliesi są doprawdy świetne, jednak żeby być do końca szczerą, muszę wyznać, że nie zatarły wspomnienia o najwspanialszym ciasteczku mojego życia...,

Wiele lat temu, jako młode dziewczę pojechałam z grupką przyjaciół do Budapesztu, który słynie ze wspaniałych kawiarni i cukierni w wiedeńskim stylu. Pamiętam, że weszliśmy do jednej z nich niedaleko Mostu Małgorzaty, gdzie swoim zwyczajem stanęłam przed gablotką z ciastkami, oniemiała, niczym nieszczęsny osiołek z bajki, któremu "w żłoby dano". Z bólem serca wybrałam dwa ciastka, rezygnując z innych, o równie kuszącym wyglądzie. Pierwsze było owszem, dobre, ale to drugie! Maleńkie, miało kształt naparstka i było od niego niewiele większe, całe pokryte jasno - różowym lukrem. Włożyłam je do ust i zamarłam... Pod lukrem był delikatny, nasączony ponczem biszkopt, wypełniony cudownym w smaku kremem z odrobiną kwaskowatej marmolady a całość tworzyła niespotykaną harmonię smaków. To był po prostu wielki odlot, od tamtej pory minęło ponad trzydzieści lat, lecz ja wciąż pamiętam smak ciasteczka "Mignon"... Wyznam też, że mimo iż Budapeszt zawsze był dla mnie miastem "do zakochania" to głównym powodem, dla którego chętnie bym go odwiedziła ponownie, jest myśl, iż być może cukiernia przy Moście Małgorzaty nadal serwuje te maleńkie cuda o wdzięcznej i pieszczotliwej nazwie...
Jeśli też macie takie smakowite wspomnienia, to bardzo proszę, napiszcie o tym w komentarzach!
Oczywiście, jak zwykle zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć, chciałabym też zaznaczyć, że ich intensywny kolor nie jest wynikiem sztucznego "wyciągania" lecz naturalnym efektem spowodowanym zachodzącym słońcem, co w połączeniu z ciepłymi kolorami budynków dało taki właśnie rezultat.
Więcej zdjęć >