Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia. Pokaż wszystkie posty

sobota, 14 marca 2015

Magnoliowo i wiosennie.



I znów magnolie szykują się do kwitnienia...Dziś rano, kiedy otworzyłam komputer i zajrzałam na bloga, zauważyłam nowy wpis Ady na temat Wawelu w wiosennej szacie, ze zdjęciami wielkiej magnolii gęsto pokrytej mechatymi pączkami. Mam nadzieję, że tego roku krakowska wiosna nie zawiedzie swoich wielbicieli i pozwoli im nasycić oczy cudnym widokiem, jakim jest to kwitnące drzewo. Ja podczas mojego pobytu we Włoszech również co roku miałam okazję oglądać ten wspaniały spektakl i zawsze cieszył mnie swoją urodą. 


Nic więc dziwnego, że w moim magnoliowym albumie jest mnóstwo zdjęć tych wspaniałych roślin, gdyż dopiero tam udało mi się je zobaczyć w całej ich przyrodzonej krasie.
W Ostródzie z balkonu mojej mamy mogę zajrzeć do ogrodu po przeciwnej stronie ulicy, gdzie rośnie magnoliowe drzewko. Pamiętam, jak wiele lat temu, po raz pierwszy ujrzałam je w kwiatach, choć jeszcze bez liści. Nie mogłam wtedy uwierzyć własnym oczom, wielkie, różowe kwiaty na bezlistnych gałązkach w czasie, gdy w naszych ogrodach nieśmiało pokazywały się pierwsze oznaki wiosny, wydawały mi się nierzeczywiste. Ponieważ na Mazurach spotyka się je dość rzadko, moja wiedza na temat magnolii była wtedy dość znikoma i nie miałam pojęcia o bogactwie gatunków oraz kolorów, jakie je cechują. Jak wielka jest ta rozmaitość, przekonałam się już w pierwszym roku mojego pobytu we Włoszech. 


Wybrałam się wtedy na jedną z moich wiosennych przechadzek, pamiętam, że był to piękny, słoneczny dzień, niespodziewanie przechodząc koło domu z dużym, ładnym ogrodem, poczułam niezwykłą, upajającą, kwiatową woń. Zaczęłam się rozglądać wokoło i wtedy zauważyłam białe płatki leżące na ziemi. Stałam pod okazałym drzewem z ciemnozielonymi, skórzastymi liśćmi a w jego koronie dostrzegłam wielkie, piękne  kwiaty. To właśnie one wydzielały ten intrygujący zapach; było to dla mnie coś zupełnie nowego, więc musiałam się z kimś podzielić tym odkryciem. Od znajomej Włoszki dowiedziałam się, że jest to  jeden z gatunków magnolii, który w odróżnieniu od innych nie zrzuca liści na zimę.


W następnych latach corocznie miałam okazję oglądać ich urodę, gdyż w lombardzkich ogrodach spotyka się je bardzo często; czasami są niewielkie i delikatne, ale bardzo często widzi się stare, duże, dorodne drzewa. Kiedy po zimowych szarościach nadchodzą pierwsze, naprawdę ciepłe dni, ni stąd ni zowąd pokrywają się one całą masą różowego lub białego kwiecia, co sprawia, że wyglądają niczym ogromne bukiety zawieszone na tle lazurowej przestrzeni nieba. Pokochałam je i nie miało tu nic do rzeczy, że miałam je wszędzie na wyciągnięcie ręki. Tak samo mnie cieszyły ogromne, stare drzewa, jak i te malutkie, prezentujące swe kwiaty na drobnych, delikatnych gałązkach. Lubiłam też zaglądać do okolicznych ogrodów w poszukiwaniu niezwykłych kolorów i form, kwiatów o płatkach gładkich lub postrzępionych. Czekałam na dzień, kiedy z pączków okrytych delikatnym puszkiem wyłoni się delikatny rąbek koloru, bo wiedziałam, że wraz z jego pojawieniem znowu rozpocznie się wiosenny cud natury. 


Jako pierwsze zakwitają odmiany, które zrzucają liście na jesieni; ich kwiaty nie pachną, za to cieszą oczy gamą kolorów, od śnieżnobiałego poprzez wszystkie odcienie różu, aż do purpury. W miarę upływu czasu pojawiają się na nich jasnozielone liście a kwiatów z każdym dniem jest coraz mniej. Kiedy przekwitnie ten gatunek, pałeczkę przejmują drzewa o zimozielonych, skórzastych liściach i białych a właściwie lekko kremowych kwiatach. Są one zazdrośnie ukryte w gąszczu zieleni, mniej liczne, za to oszałamiająco pachnące. Pomiędzy ich płatkami widnieje okazały, czerwony słupek z żółtą wiązką pylników, który jesienią zamienia się w dużą, brązowa szyszkę. Byłabym w dużym kłopocie, gdybym miała dokonać wyboru i powiedzieć, które z nich są piękniejsze, czy te w odcieniach różu, ciemniejsze od zewnątrz i jasne w środku, purpurowe a może te białe o płatkach w kolorze bitej śmietany? Kiedy zaczęłam robić zdjęcia, nie mogłam sobie odmówić wielokrotnego uwieczniania tych pięknych drzew; zresztą i tak wciąż biegałam z aparatem fotograficznym, próbując zatrzymać w kadrze to, co mi towarzyszyło przez te wszystkie lata. 


Każdy z przeżytych dni zbliżał mnie do wyjazdu i definitywnego powrotu do Polski w moje rodzinne strony, które ukochałam najbardziej na świecie. Jednak ta miłość nigdy nie stała w sprzeczności z zachwytem, jaki budziły we mnie Włochy, ich przyroda, pejzaż i kultura. Czas, który był mi tam dany stał się dla mnie nie tylko ciężarem, jaki nie raz z trudem dźwigałam lecz także pięknym prezentem, więc starałam się spożytkować go jak najlepiej. Wspomnienia przeżytych chwil, obrazy w mojej w pamięci i te uwiecznione na zdjęciach, sprawiły, że już nigdy nie będę tą samą osobą, która wiele lat temu podjęła decyzję o wyjeździe na emigrację, gdyż pozwoliły mi spojrzeć na moje życie z zupełnie innej perspektywy. Z pewnością nie tylko stałam się bardziej odporna na przeciwności losu, to co tam przeżyłam, nauczyło mnie cieszyć się każdą chwilą, każdym okruchem piękna i dobra, jaki to życie mi rzucało.


Mam nadzieję, że widok kwitnących magnolii ucieszy również Wasze oczy, tak jak radował moje. Jeśli chcecie zobaczyć więcej zdjęć, jak zwykle zapraszam do  obejrzenia ich w albumie.

 Więcej zdjęć można zobaczyć tutaj>


   lub na filmiku> 

                               

P.S. Ada w swoim komentarzu wspomniała o "magnoliowym festiwalu" jeśli ktoś z czytelników ma swoich albumach zdjęcia magnolii lub jakieś piękne wspomnienie z nimi związane, to może byłby to odpowiedni moment aby się tym podzielić? 

środa, 24 lipca 2013

Liguria. Camogli, zapach kawy i pyszne ciasteczka c.d.



Po pierwszym, w zasadzie przypadkowym pobycie w Camogli, postanowiłam, że pojadę tam ponownie w najbliższym, możliwym terminie. Tak też się stało, kiedy prognoza meteo zapowiadała słoneczny i dość ciepły dzień, wsiadłam do pociągu i przed południem znowu byłam w miasteczku. Jak poprzednio przywitało mnie piękną, słoneczną pogoda, jednak tym razem wiał bardzo silny wiatr, więc na głównej ulicy czuło się przeciąg, niczym w dobrze funkcjonującym kominie. Inny też był nastrój z uwagi na to, że był to dzień powszedni, na ulicy panował większy ruch, choć zapewne nie widziało się takiego tłumu ludzi, jaki tu można spotkać w pełni turystycznego sezonu.

W niedługim czasie ponownie znalazłam się w porcie. Tym razem nie tylko obeszłam go wokoło, lecz również poszłam aż do końca długiego, betonowego molo, pełniącego rolę falochronu, gdzie od strony morza znajdują się ogromne skalne i betonowe bloki, podczas sztormowej pogody stanowiące dodatkową zaporę dla fal. Na jego krańcu  jest niezbyt duża latarnia morska; żałowałam, że muszę wyjechać z Camogli przed zmrokiem, więc nie zobaczę jej pulsującego światła...Z portu przeszłam do kościoła, który poprzednio obejrzałam jedynie pobieżnie. Podczas tej wizyty poświęciłam mu więcej uwagi, tym bardziej, że (co się rzadko zdarza po za czasem trwania mszy) w związku z pracami porządkowymi zapalono w nim światło. Kościół, dość skromnie zdobiony na zewnątrz, ma bardzo bogaty wystrój wewnętrzny, pełen złoceń, zaskakujących w tym niewielkim przecież, miasteczku. Inna rzecz, która mnie zadziwiła już za pierwszym razem, to kokieteryjne żyrandole - skonstruowane ze szklanych, kolorowych paciorków, kojarzące  się raczej z pałacowym salonem a nie z wnętrzem świątyni. Podobne żyrandole widziałam w San Fruttuoso, gdzie szczerze mówiąc, wydawały mi się kompletnie nie na miejscu w połączeniu z surowym stylem Opactwa. Przyszło mi do głowy, że być może, jest to dar jakiegoś okolicznego producenta, specjalizującego się w tego rodzaju wyrobach a może lokalna moda? Oprócz kościoła obejrzałam jeszcze raz zamek i okoliczne zaułki. Pod arkadami domów przylegających do portu znalazłam liczne pracownie i sklepy, gdzie podobnie jak w Portofino, oferowano pamiątkowe obrazy i obrazki, wykonane we wszystkich możliwych technikach. Po zwiedzeniu portowej części miasteczka, przeszłam do tej położonej wzdłuż nadmorskiego bulwaru.


W przeciwieństwie do głównej ulicy i portu, gdzie wiatr niemal urywał mi głowę, na plaży panował błogi spokój a wiatru nie czuło się prawie wcale. Zastanawiałam się, jak to możliwe, czy jest to wpływ jakiegoś specyficznego mikroklimatu, czy obecności zwartych i dość wysokich budynków z tej strony miasta? Pomyślałam też, że chyba nie bez powodu to miejsce nosi nazwę "Golfo di Paradiso" czyli Niebiańska (Rajska) Zatoka, gdyż zastałam tam wiele osób korzystających z tego błogosławieństwa natury. Za kościołem, na kamiennym murku - ławce, ciasnym rządkiem niczym ptaki na gałęzi, przysiedli starsi ludzie, wygrzewając się na słońcu w tym zacisznym miejscu. Pod tarasami bulwaru siedziała młodzież: zakochane pary, nastolatki zatopione w lekturze a parę osób beztrosko spało na plaży, przy akompaniamencie szumiących fal. Nie brakowało też młodych matek z rozhasanymi dziećmi w różnym wieku. Szczególnie jedna rzuciła mi się w oczy (a raczej w uszy). Ze stoickim spokojem powtarzała swojemu synkowi wciąż to samo zdanie, monotonnie, niczym pęknięta, gramofonowa płyta - ..."solo sassi piccoli, ti ho detto, butta solo sassi piccoli ! " Czyli - ..."powiedziałam ci, rzucaj tylko małe kamienie, tylko małe! " bowiem jej potomek zabrał się do zasypywania morza wrzucając do wody kamienie z plaży.


Czym dłużej rodzicielka go napominała, tym większe kamienie zbierał i ciskał w fale. Jego młodsza siostra sekundowała mu dzielnie, a matka, niczym uparta kukułka w zegarze, powtarzała swą frazę bez żadnego realnego skutku. Na moje szczęście, po kilkunastu minutach przenieśli się w inne rejony i znów zapanował błogi spokój. Przysiadłam z gazetą na niezbyt wysokim murku i zagłębiłam się w lekturze. Byłam tak rozleniwiona ciepłem słońca i szumem morza, że zaczęłam zasypiać na siedząco. Marzyłam o tym, żeby wzorem innych osób wyciągnąć się na plaży i zapaść w drzemkę. Niestety, nie miałam koca ani ręcznika, więc zmusiłam się do kolejnej przechadzki. Patrzyłam przy tym uważnie pod nogi, gdyż po raz pierwszy widziałam plażę tego rodzaju. Kamieniste plaże nie są czymś wyjątkowym, tu jednak kamienie były dość szczególne. Wszystkie były raczej niewielkie, szare, doskonale gładkie w większości poprzecinane białymi żyłkami, owalne lub okrągłe albo przeciwnie, zupełnie płaskie. Patrząc na nie, zrozumiałam zamiłowanie Liguryjczyków do budowli w poprzeczne białe i grafitowe pasy. Sądzę, że po prostu naśladowali to, co widzieli w naturze, która sama podsuwa najpiękniejsze i najbardziej harmonijne wzorce.


Nawiasem mówiąc, prawdopodobnie leżenie na takim plażowym "kamiennym łożu" wcale nie musi być przykre, zważywszy na te łagodne, zaokrąglone kształty. Zabrałam kilka szczególnie ładnych kamyków do mojej kolekcji. Najbardziej podobał mi się ten, na którym znalazłam wzór przypominający skandynawską runę i drugi, wyglądający niczym jajeczko ptaka. Kiedy doszłam do końca plaży i przeszłam na leżący nieco wyżej bulwar, słońce zaczęło chować się za kościołem, dając mi znak, że czas myśleć o powrocie do Mediolanu. Pozostała mi jeszcze jedna misja do wykonania - degustacja lokalnego specjału, ciasteczek zwanych "camogliesi". Nie będę ukrywać, że z natury jestem wręcz patologicznym łakomczuchem, więc staram się unikać ciastkarni i lodziarni jak przysłowiowego ognia. Moje łakomstwo jest bowiem szczególnego rodzaju - budzi się jedynie na widok słodyczy. Kiedy zdarza się, że postanawiam kupić sobie coś słodkiego i wchodzę do sklepu, przeżywam prawdziwe katusze na myśl, iż muszę dokonać wyboru. Nie sposób przecież spróbować wszystkiego co wygląda zachęcająco i apetycznie, więc najczęściej wiję się przed ladą w męczarniach, budząc współczucie lub niechęć sprzedawców.


Jednak do tej pory nigdy nie uprawiałam tak tu popularnej turystyki gastronomicznej, mimo że we Włoszech większość regionów ma swoje specjały i zazdrośnie strzeżone przepisy, często chronione patentem, co sprawia, że wielu smakoszów podróżuje nawet wiele kilometrów tylko po to, żeby spróbować czegoś, co można zjeść lub kupić tylko w tej jednej miejscowości. O ciasteczkach z Camogli słyszałam niegdyś, lecz uleciało mi to z pamięci. Odświeżyła mi ją koleżanka z pracy, mówiąc, że "koniecznie, ale to koniecznie" muszę ich spróbować. Przy bulwarze w Camogli w prawie każdym budynku jest jakiś sklep lub lokal gastronomiczny. Tu też mieści się sklep firmy "Revello" która zajmuje się wypiekiem sławnych ciastek ( i nie tylko). Sklep jest dość skromny i absolutnie nie rzuca się w oczy.  Kiedy pokonałam pięć schodków i weszłam do środka, miły sprzedawca przywitał mnie szerokim uśmiechem. Gdy zapytałam o "camogliesi" z dumą wskazał na szklaną gablotkę, gdzie w rządkach, na maleńkich serwetkach z papierowej koronki, leżały niewielkie ciasteczka w kształcie kulek. Wyjaśnił mi, że jest ich osiem rodzajów, z czego cztery są wypełnione kremem. Poprosiłam aby mi zapakował po jednym z każdego rodzaju.


Pan pochwalił moją decyzję, bowiem, jak stwierdził, każde ma inny i niepowtarzalny smak. Sklep jest wyposażony w kilka stolików, przy których można skonsumować zakupione produkty. Wybrałam jeden ze stojących na zewnątrz aby jeszcze przez chwilę podziwiać zachód słońca. Na początek postanowiłam zadowolić się trzema ciastkami. Faktycznie, musiałam przyznać, że są nie tylko bardzo dobre, ale wręcz niezwykłe. To, co przede wszystkim zwraca uwagę, to duża ilość rumu użytego do ich wyrobu, gdyż jego smak góruje wyraźnie nad pozostałymi składnikami. Oprócz tego, każdy rodzaj ma inny składnik wiodący-orzech laskowy, gianduia (szczególny "aksamitny" rodzaj czekolady), pomarańcza, migdały lub amaretto.  Jak się dowiedziałam w sklepie, receptura jest bardzo starannie strzeżoną rodzinną tajemnicą istniejącej od 1964 roku firmy Revello. Jej właściciel na początku lat siedemdziesiątych opracował na własny użytek przepis na ciasteczka rumowe, które nazwał "camogliesi". Chociaż znalazł kilku naśladowców próbujących mu zrobić konkurencję, jak dotąd nikomu nie udało się stworzyć równie dobrego produktu. Co ciekawe, mimo że zjadłam je wszystkie (na dwie raty) to trudno mi o nich powiedzieć coś więcej ponad to, że dosłownie rozpływają się w ustach.


Cztery rodzaje mają cienką skorupkę z ciasta nieco podobnego do ptysiowego, wypełnioną smakowitym kremem. Z zewnątrz też pokrywa je krem i czekolada oraz jakaś tajemnicza i bardzo smakowita posypka. Te bez kremu chyba są wykonane z ciasta z bardzo dużą domieszką mielonych migdałów lub orzechów, z której to masy utworzono niewielkie kulki "szczypnięte" przed włożeniem do pieca, co nadaje im charakterystyczny, nieregularny kształt. Chociaż do ich produkcji nie używa się konserwantów "camogliesi" mają długi, bo dwudziestodniowy okres przydatności do spożycia. Niestety, z wymienionych powyżej powodów nigdzie nie mogłam znaleźć oryginalnego przepisu, nawet przepis na "podróbki" jest niedostępny. Poniewczasie żałowałam, że nie wpadłam na pomysł aby zrobić ciasteczkom pamiątkowe zdjęcie, no ale cóż, stało się ! Camogliesi są doprawdy świetne, jednak żeby być do końca szczerą, muszę wyznać, że nie zatarły wspomnienia o najwspanialszym ciasteczku mojego życia...,

Wiele lat temu, jako młode dziewczę pojechałam z grupką przyjaciół do Budapesztu, który słynie ze wspaniałych kawiarni i cukierni w wiedeńskim stylu. Pamiętam, że weszliśmy do jednej z nich niedaleko Mostu Małgorzaty, gdzie swoim zwyczajem stanęłam przed gablotką z ciastkami, oniemiała, niczym nieszczęsny osiołek z bajki, któremu "w żłoby dano". Z bólem serca wybrałam dwa ciastka, rezygnując z innych, o równie kuszącym wyglądzie. Pierwsze było owszem, dobre, ale to drugie! Maleńkie, miało kształt naparstka i było od niego niewiele większe, całe pokryte jasno - różowym lukrem. Włożyłam je do ust i zamarłam... Pod lukrem był delikatny, nasączony ponczem biszkopt, wypełniony cudownym w smaku kremem z odrobiną kwaskowatej marmolady a całość tworzyła niespotykaną harmonię smaków. To był po prostu wielki odlot, od tamtej pory minęło ponad trzydzieści lat, lecz ja wciąż pamiętam smak ciasteczka "Mignon"... Wyznam też, że mimo iż Budapeszt zawsze był dla mnie miastem "do zakochania" to głównym powodem, dla którego chętnie bym go odwiedziła ponownie, jest myśl, iż być może cukiernia przy Moście Małgorzaty nadal serwuje te maleńkie cuda o wdzięcznej i pieszczotliwej nazwie...
Jeśli też macie takie smakowite wspomnienia, to bardzo proszę, napiszcie o tym w komentarzach!

Oczywiście, jak zwykle zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć, chciałabym też zaznaczyć, że ich intensywny kolor nie jest wynikiem sztucznego "wyciągania" lecz naturalnym efektem spowodowanym zachodzącym słońcem, co w połączeniu z ciepłymi kolorami budynków dało taki właśnie rezultat.

Więcej zdjęć >

niedziela, 21 lipca 2013

Liguria. Camogli, zapach kawy i pyszne ciasteczka.



Camogli najpierw poznałam ze słyszenia; później kilkakrotnie przejeżdżam przez nie, jadąc wybrzeżem liguryjskim w stronę  południa. Spodobała mi się jego dźwięczna nazwa, lecz o samym miasteczku nie mogłam nic powiedzieć, gdyż leży ono na samym brzegu morza, natomiast tory kolejowe są usytuowane nieco wyżej, na zboczu góry. Z tego powodu z okna pociągu niewiele można zobaczyć poza dworcem, typową, liguryjską stacyjką z początku XX wieku, palmami, dachami domostw poniżej i morzem aż po horyzont. Po raz pierwszy znalazłam się tam w pewnym sensie przymusowo, kiedy wybierałam się do opactwa San Fruttuoso, gdyż właśnie z Camogli odpływa statek do Capodimonte (dla zainteresowanych podaję link do posta, gdzie piszę o tej wycieczce tutaj).

Kiedy planowałam ten wyjazd, moi włoscy znajomi powiedzieli mi, że nie pożałuję, jeśli spędzę trochę czasu w samym miasteczku, gdyż jest to bardzo malownicza, typowa dla Ligurii miejscowość. Kiedy po dwu i półgodzinnej podróży, w sobotni poranek około godziny dziewiątej wysiadłam z pociągu w Camogli panował jeszcze senny nastrój, choć słońce świeciło przepięknie a niebo miało kolor głębokiego turkusu. Był początek lutego; w Lombardii nadal panowała zima, więc miałam na sobie ciepłą, pikowaną kurtkę. Tu natomiast nieliczne osoby, jakie napotkałam były przyodziane w nieco grubsze swetry lub lekkie bluzy z polaru. Ponieważ pod kurtką również miałam taką bluzę, szybko przystosowałam się do sytuacji pakując wierzchnie okrycie do plecaka i ruszyłam przed siebie. Od stacji do portu prowadzi główna ulica miasteczka, wiodąca lekkim zakosem w dół, w kierunku morza. Zaledwie przeszłam jej niewielki odcinek, wiedziałam już, że to urocze miejsce znajdzie swój stały kącik w moim sercu i z pewnością zechcę tam wrócić. Zapewne to pierwsze, tak korzystne wrażenie było związane z przepiękną słoneczną pogodą i cudowną atmosferą leniwego, wiosennego poranka, kiedy rybacy, którzy pracowali w nocy śpią smacznie a inni mieszkańcy z racji soboty nie muszą się śpieszyć do swoich zwykłych zajęć. Wysokie domy, pomalowane na ciemnożółty i pomarańczowy kolor w blasku słońca wyglądały wspaniale. Zachwyciły mnie te wielkie kamienice z niezliczonymi oknami, przysłoniętymi tradycyjnymi, dwuskrzydłowymi persjanami, drewnianymi, pomalowanymi na ciemnozielony kolor z podnoszoną dolną częścią, co wewnątrz mieszkań zapewnia  zarówno cień, jak i przepływ powietrza. Takie persjany po raz pierwszy widziałam  w Bari, tuż po przyjeździe do Włoch, zawsze też kojarzyły mi się z czymś egzotycznym z morskim wiatrem i słońcem...  W Lombardii powszechnie są w użyciu zwijane rolety zewnętrzne lub proste okiennice zazwyczaj malowane na brązowo, więc z przyjemnością patrzyłam na ten widok i wspominałam moje pierwsze włoskie dni.

Inną rzeczą, która również mnie uderzyła i sprawiła, że powróciłam pamięcią do początków mojego pobytu we Włoszech, był zapach świeżo parzonej kawy. Po wyjeździe z Bari najbardziej mi brakowało właśnie tego cudownego aromatu, gdyż jestem nałogową kawoszką i bez kawy nie wyobrażam sobie życia. W Bari kiedy wychodziłam na ulicę i przechodziłam koło licznych kawiarenek  serwujących poranne espresso, ten zapach był dla mnie niczym narkotyk. Oczywiście ja również zaczynałam każdy dzień od "małej czarnej" ale jak wiadomo, nadmiar wypijanej kawy nie sprzyja zdrowiu, natomiast wąchać można do woli...W Bari lubiłam patrzeć na kelnerów w białych koszulach z muszką i długich, czarnych fartuchach, wybiegających na ulicę z tacą w ręku, gdzie pod białą, wykrochmaloną serwetką stały pachnące filiżanki i dzbanuszek z mlekiem. Wtedy też dowiedziałam się, że zgodnie z powszechnym na południu obyczajem, pracownicy różnych firm rano dzwonią do pobliskiego baru aby zamówić kawę do miejsca pracy. Sądzę, że ów cudowny, niezrównany zapach był mieszaniną naturalnego aromatu tego napoju w połączeniu z zapachem morskiej bryzy, gdyż w Lombardii kawa pachnie zupełnie inaczej, nie wykluczone, że dzieje się tak z powodu ciężkiego, wilgotnego powietrza i trującego smogu, zalegającego nad całą Doliną Padu. Mam wrażliwy węch, więc przeszkadzało mi to do tego stopnia, że zrezygnowałam z parzenia kawy w kawiarce zwanej tu "kafetiera", gdyż woń wyparzonych fusów po prostu przyprawiała mnie o mdłości. Jednak mój organizm domagał się codziennej porcji kofeiny, więc zwróciłam się ku szybko wypijanej "Nesce". Różnica w smaku była do zniesienia a poza tym nie musiałam myć kafetiery, czego nie cierpię z całej duszy. W Camogli znowu mogłam napawać się tym prawie zapomnianym wrażeniem, jakie mi towarzyszyło w pierwszych miesiącach mojej emigracji. Podobnie jak Proust, któremu smak magdalenki przywołał lawinę wspomnień z dzieciństwa, wróciłam pamięcią do tamtych czasów i tego wszystkiego, co się zdarzyło na przestrzeni wielu lat, od chwili, kiedy po raz pierwszy postawiłam stopę na włoskiej ziemi...


Budynki stojące przy głównej ulicy Camogli oprócz persjan mają jeszcze jeden aspekt, typowy dla tego regionu. Są to elewacje malowane w szczególny sposób, gdzie za pomocą koloru w różnych odcieniach stwarza się wrażenie gry światła w zagłębieniach, co sprawia, że płaska ściana nabiera cech trójwymiarowości a dzięki temu widzimy nie istniejące w rzeczywistości posągi, kolumny i balustrady. Jak już wspomniałam, główna ulica miasteczka biegnie nico poniżej linii torów kolejowych, po zboczu wzgórza, równolegle do brzegu morza. Dla wygody mieszkańców, co kilkadziesiąt metrów pomiędzy budynkami pozostawiono wąskie prześwity, ze schodami wiodącymi wprost na plażę. Kiedy dotarłam do końca tej ulicy, znalazłam się przy schodach prowadzących do niezbyt dużego portu rybackiego, skąd miał odpłynąć statek do opactwa. Port był  szczelnie zapełniony łodziami, które już powróciły z porannego połowu; wokoło wisiały żółte i pomarańczowe sztormiaki suszące się w porannym słońcu oraz wielkie zwoje rybackich sieci z czerwonymi pływakami. Na lewo od portu znajduje się niewielki placyk, wybrukowany okrągłymi kamieniami w kolorze szarym i białym, ułożonymi w misterne wzory w kształcie rozet. W głębi placu umieszczono piękne schody z białego marmuru, prowadzące na  dwustopniowy taras, z którego wchodzi się do kościoła i zamku wzniesionego na wysokiej skale wyrastającej z morza. 


Obydwie budowle znajdują się tuż przy plaży, lecz dostępne są jedynie z  tarasu. Zapewne niegdyś w razie napaści na miasto od strony morza, pozwalało to mieszkańcom na szybką ucieczkę i schronienie się w ich murach. Zamek nie jest zbyt duży, ale chyba nieźle sprawował swoją obronną funkcję, o czym może świadczyć jego groźna nazwa - "Castel Dragone" czyli "Smoczy Zamek". Zastanawiałam się, czy ma to jakiś związek z legendą o smoku z pobliskiego Capodimonte? Tak, czy inaczej, można tu do dziś podziwiać "zęby smoka" czyli dwie potężne armaty z lufami zwróconymi w stronę morza, stojące na tarasie obok kościoła. Patrząc na nie, nietrudno uwierzyć, że dobrze wycelowane, mogły skutecznie roznieść na strzępy każdy okręt, który nieproszony chciałby zbliżyć się do miasta. Sadzę że specyficznie zbudowany kościół i jego bezpośrednie sąsiedztwo z zamkiem, świadczą o tym, że w razie niebezpieczeństwa był on znaczącym punktem oporu dla mieszkańców, którzy przy okazji mogli dać skuteczne wsparcie żołnierzom. Dziś ten taras służy jako punkt widokowy, gdyż można stąd obserwować wspaniałą panoramę, z Genuą bielejącą po prawej stronie oraz na rozpościerającą się na lewo plażę i przylegające do niej zabudowania Camogli. Okolica istotnie jest tak piękna, że trudno ją zapomnieć. Plaża jest co prawda szara i kamienista, lecz blask słońca sprawia, że lśni bielą i srebrem. Wzdłuż niej prowadzi bulwar będący paralelą głównej ulicy miasta, przy nim również zbudowano wysokie domy, pomalowane na ciepłe, żywe kolory. 


W głębi są podwórka - studnie, zaś całość połączono systemem schodów, o których pisałam uprzednio. Tym razem zadowoliłam się obejrzeniem tej pięknej scenerii i jej sfotografowaniem, gdyż głównym celem mojej wizyty było opactwo; ponieważ zbliżała się godzina, o której rozpoczynał się planowany rejs, musiałam wrócić do portu. Zaokrętowałam się bez przeszkód a po chwili statek zaczął wypływać z zatoki w stronę pełnego morza, więc miałam okazję zobaczyć Camogli z innej perspektywy i znowu zrobić parę zdjęć. Nie mogłam też napatrzeć się na kolor morza, które w miarę oddalania od lądu przybierało barwę indygo i na linię brzegową, gdzie w lazurowej mgle rysowały się Alpy Liguryjskie i Zatoka Genueńska. Po chwili przybiliśmy do miejsca zwanego Punta Chiappa, gdzie jest najmniejsza we Włoszech przystań rybacka, zwana Porto Pidocchio (pidocchio to po prostu wesz, więc zapewne chodzi o to, że port jest taki mały, jak nie przymierzając ten insekt). Przed nami był jeszcze kilkunastominutowy rejs wzdłuż wybrzeża i opactwo San Fruttuoso.
 

Dalszy ciąg opowieści o Camogli ( i ciastkach) nastąpi wkrótce! 

Więcej zdjęć z Camogli>

czwartek, 12 kwietnia 2012

"Pierwsze foto".


Długo się zastanawiałam, czy a przede wszystkim jak, opisać tę historię... Jest to też historia mojego ponad dziesięcioletniego pobytu we Włoszech, dojrzewania, poszukiwania tego co jest moje własne i sprawia, że jestem tym, kim jestem. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze interesowały mnie podróże, historia i jej poznawanie poprzez życiorysy ludzi, których losy są cząstką  dziejów miejsc gdzie niegdyś żyli. Być może, gdybym urodziła się nieco później i w innej rzeczywistości, dane by mi było te zainteresowania zmienić w pasję już wcześniej; jednak moje życie miało dla mnie scenariusz o wiele bardziej banalny. Szkoła, praca w szpitalu, później małżeństwo, narodziny dwójki dzieci i zwykłe, codzienne obowiązki w socjalistycznej rzeczywistości. Mimo rozlicznych zajęć zawsze byłam pasjonatką literatury, czytałam dużo i w każdych okolicznościach. Kiedy sięgam pamięcią wstecz, widzę siebie, kiedy jako młoda matka stoję przy kuchni i jedną ręką mieszam w garnku zupę żeby się nie przypaliła, jednocześnie czytając książkę od której nie mogę się oderwać. Lektura była moim nałogiem i drugim życiem, doskonalszym, równoległym światem, jaki miałam na wyciągnięcie ręki. Z biegiem czasu zaczęłam czytać nieco mniej, być może dlatego, że rozziew pomiędzy otaczającą mnie rzeczywistością i  tym, co znajdowałam w książkach, stał się zbyt duży i nie widziałam już żadnego związku pomiędzy nimi? A może po czasach kiedy czytałam wszystko co mi wpadło w ręce, był to po prostu przesyt a po nim przyszło rozczarowanie i znużenie?

Dziś, kiedy o tym myślę mam wrażenie, że w latach mojej wczesnej młodości gdy kształtował się mój światopogląd i charakter, zabrakło mi wsparcia ze strony osób, które powinny mi powiedzieć jak należy żyć
"w realu" i jakimi zasadami się kierować... Życia nauczyłam się z książek, ale czy dobrze na tym wyszłam? Czasem myślę, że były to "książki zbójeckie" bo dały mi fałszywy obraz rzeczywistości i w pewnym sensie zostałam przez to okaleczona. Z głową pełną wzniosłych myśli, pragnieniem świata rządzonego przez uczucia szlachetne i prawdziwe, wylądowałam na mieliźnie; sama z rozdartym sercem i poczuciem, że nic nie zależy ode mnie... Jednak, jak to zwykle bywa, to co wywołało  chorobę stało się też moim ocaleniem. Jest to pewien rodzaj "życiowej homeopatii" i w tym wypadku trucizna stała się również moim  lekiem... Kiedy przyjechałam do Włoch była wokół mnie pustka, którą musiałam czymś wypełnić aby nie popaść w duchowe rozterki, tak często  dręczące ludzi nagle oderwanych od środowiska w jakim dotychczas żyli. Wiedziałam z całą pewnością, że nie będzie to okazjonalne towarzystwo, alkohol. czy też  "miękkie" albo co gorsza "twarde" narkotyki, gdyż mój instynkt samozachowawczy kłóci się z takimi rozwiązaniami.

Podczas emigracji zawsze dużo pracowałam, nawet nie tyle z potrzeby co z konieczności, ponieważ  uprawiając wolny zawód musiałam być dyspozycyjna aby utrzymać dobrą opinię i pozycję na rynku pracy. Jednak siłą rzeczy utrudniało mi to kontakty przyjacielskie i towarzyskie a tak zwanych kontaktów męsko - damskich zwłaszcza przygodnych, nigdy tam nie szukałam. Początkowo samotność była dla mnie nieznośnym ciężarem, później do niej przywykłam a z biegiem czasu zaczęłam ją akceptować i doceniać. Zrozumiałam, że przyszedł czas abym zajrzała w głąb mojego "ja" i jest to okazja, której nie mogę zaprzepaścić...

Z trudem przyzwyczaiłam się do tego, że moje rozmowy z bliskimi odbywają się jedynie za pomocą telefonu, zaś Dario i Patrycja właściciele małego apartamentu, gdzie zamieszkałam, są dla mnie na co dzień tym wsparciem, jakie z reguły daje nam nasza własna rodzina. Zresztą dobrze trafiłam, ci wspaniali ludzie byli dla mnie zawsze niczym opoka; bliscy bez natręctwa, zawsze gotowi do pomocy zanim o to poprosiłam. Ich dwie córki - Ilenia i Federica przez te lata na moich oczach z dzieci stały się dwiema młodymi kobietami, które wciąż mają swój ciepły kącik w moim sercu.


Kiedy zaczęłam poznawać Włochy, naturalną koleją rzeczy zapragnęłam podzielić się z moją rodziną tym, co tu zobaczyłam. A nowych wrażeń miałam mnóstwo, bo niemal każdy wolny dzień przeznaczałam na zwiedzanie lub wędrówki po okolicy.. Początkowo kupowałam popularne albumy, gdzie można znaleźć krótkie informacje i zdjęcia z najciekawszych miejsc w regionie, później wpadłam na pomysł, że przecież sama również mogę fotografować. Moje pierwsze, nieśmiałe próby odbywały się za pomocą turystycznego aparatu marki Kodak, jaki niektóre biura podróży dają w prezencie uczestnikom wycieczek. Aparat ten niegdyś należał do Lawinii, matki Patrycji; niczym nasz "Druh" był bardzo prosty w obsłudze i działał na tradycyjne filmy w rolkach. Pamiętam dzień, kiedy w punkcie usługowym zrzucono mi te pierwsze zdjęcia na płytę, którą po przyjeździe do Polski z dumą odtworzyłam rodzinie.

Byłam ciekawa jaką opinię usłyszę, gdyż moje dzieci Jakub i Marta, także fotografują (mają również inne zainteresowania i zdolności artystyczne) a do tego syn w owym czasie był studentem wychowania plastycznego, gdzie fotografia jest jednym z przedmiotów nauczania. Pamiętam zachwyty mojej mamy nad pięknem włoskiego krajobrazu i słowa syna,  że co prawda mam dobre oko do fotografii, ale powinnam  mieć lepszy aparat. Lepszy aparat wkrótce się znalazł, używany, lecz w pełni sprawny cyfrowy Nikon, ofiarowany mi przez Daria. Wtedy to wraz z jego otrzymaniem narodziła się moja nowa pasja. Teraz nie wybierałam się z domu jedynie dla zabicia czasu lub żeby zobaczyć coś nowego. Utrwalanie widzianych miejsc za pomocą fotografii stało się dla mnie równorzędnym celem a nie jedynie środkiem na zachowanie ich w pamięci.

Mimo to, nigdy  nie nauczyłam się fotografować w pełnym znaczeniu tego słowa, funkcje analogowe nadal są dla mnie jedną wielką tajemnicą, zapewne też brak mi było czasu i wrodzonych zdolności technicznych aby zgłębić ich tajniki. Myślę jednak, że może kiedyś uda mi się ten brak nadrobić, gdyż chciałabym kontynuować moją pasję w innym wymiarze i na innym gruncie. Dość szybko postanowiłam zmienić Nikona na inny aparat i kupiłam sobie Canona, który ze swoimi licznymi funkcjami cyfrowymi dawał mi więcej możliwości. Tak czy inaczej, abstrahując od artystycznej i technicznej wartości moich zdjęć, mają one dla mnie osobiście ogromną  wartość sentymentalną. Dzięki nim moja pamięć zachowała to, co zapewne dawno by z niej uleciało lub stało się zaledwie cieniem wspomnienia... Zawsze też pragnęłam opisać  miejsca, jakie widziałam oraz emocje z nimi związane, więc siłą rzeczy musiałam zasiąść do komputera (kiedyś tego nie znosiłam, gdyż od patrzenia w ekran monitora starej generacji bolała mnie głowa i oczy). Laptop  stał się moim niezastąpionym towarzyszem w jego pamięci są moje zdjęcia, mogłam też na nim pisać bloga i szukać w internecie informacji niezbędnych do planowania następnych wypraw.

Teraz, gdy z perspektywy czasu patrzę na siebie widzę kobietę, której młodość co prawda minęła, ale której chyba udało się ocalić młodość ducha, zainteresowanie dla otaczającego świata, chęć aby wciąż odkrywać coś nowego i iść do przodu, mimo iż czasami zmęczone nogi odmawiają posłuszeństwa. To co miało być w moim życiu "zamiast" niepostrzeżenie stało się po prostu moim życiem. Dziś wiem, że nigdy nie dotrę do tych wszystkich miejsc, jakie chciałam zobaczyć, że wciąż zostaną pejzaże i miasta, których widok  wprawiłby mnie w zachwyt a których nigdy nie poznam... Zostawiłam to wszystko, może z lekką nutą melancholii i niedosytu, ale bez zbytniego żalu bo wiem, że mogę sama sobie dać jeszcze wiele prezentów i sprawić dużo pięknych niespodzianek. Dziś kiedy otwieram komputer i widzę mój folder niegdyś nazwany roboczo "Pierwsze foto", patrzę na te zdjęcia, niczym matka oglądająca schowane przed laty obrazki, nieudolne bazgroły dziecka, które nie wiadomo kiedy dorosło i stało się poważnym człowiekiem.

Nie wiem jak by wyglądało moje życie i kim byłabym teraz, gdybym wtedy nie wzięła do ręki żółtego Kodaka Lawinii...

To pytanie pozostanie bez odpowiedzi, gdyż nie potrafię sobie wyobrazić tych długich lat spędzonych w inny sposób. Mimo wielkiego smutku jaki mi przyniosła emigracja, to właśnie narodzinom tej pasji zawdzięczam, że udało mi się zachować równowagę psychiczną i zdrowie fizyczne. Powiem więcej, dzięki niej zrozumiałam, jaką wartość ma moje życie dla mnie samej, kim jestem i co sama sobie mam do zaoferowania...

niedziela, 8 kwietnia 2012

Dwa koty, jeden pies.



Tym razem nie będę pisała o moich wycieczkach lecz o tym co w czasie, kiedy przebywałam we Włoszech, przez wiele lat było dla mnie punktem odniesienia -  niewielkim, parterowym domku w miejscowości Limbiate. leżącej nieopodal Mediolanu. Zamieszkałam tam, gdy po krótkich perypetiach związanych z pobytem w Bari, przeniosłam się do Lombardii. W domku znajdują się dwa apartamenty, w mniejszym (który nie jest taki znów mały) mieszkam ja, większy zajmuje rodzina właścicieli składająca się z czterech osób. Są to Dario i Patrycja oraz ich córki, Federica i Ilenia.

Oprócz naszej piątki jest jeszcze trójka czworonożnych lokatorów, dwa koty - Tommy (kocurek rasy norweskiej) i Minou (śliczna trójkolorowa kotka) oraz suczka o imieniu Ciuffy. Kiedy wiele lat temu po raz pierwszy przestąpiłam te progi, w domu nie było jeszcze Minou, Tommy był malutkim kotkiem a Ciuffy kilkumiesięcznym szczeniaczkiem. Lubię zwierzęta, więc bez problemu nawiązaliśmy pierwszy kontakt. Co prawda, dzikie skoki i hałaśliwe zachowanie szczeniaka nie budziły mojego entuzjazmu, lecz mimo wszystko, trudno mi było oprzeć się sympatii wyrażanej tak bezkrytycznie. Z Tommym (który szybko stał się dla mnie Tomkiem lub Tomusiem) polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia a po pewnym czasie połączyło nas szczere i trwałe uczucie. Często przychodził do mnie podrzemać lub sprawdzić, czy w spiżarni nie stoi spodeczek z mlekiem. W żartach nazwałam go moim "Principe Azzurro" bowiem Tomek to kot naprawdę wyjątkowy. Nie tylko z powodu pięknego, puszystego futra, wspaniałych, bardzo długich wąsów i wymownych, zielonych oczu.

Jak przystało na kociego arystokratę, ma on doskonałe maniery oraz wrodzoną godność a jego skromność i dystynkcja, nie mają sobie równych. Jest też wyjątkowo pojętny i umiarkowany w swoich oczekiwaniach. Uwielbiają go wszyscy, łącznie z psem. Ciuffy chętnie się z nim bawi a nawet dzieli się legowiskiem. Natomiast kotka Minou to zupełne przeciwieństwo Tomasza. Swego czasu została znaleziona na pobliskiej łączce, głodna i brudna, jak nieboskie stworzenie. Z tych pierwszych, niełatwych tygodni życia, pozostała jej wola walki o przetrwanie i ogromny strach przed psami. Jest to typowy okaz kociej histeryczki, która zawsze musi być pierwsza do wszystkiego. W porze karmienia szybko zjada swoją część i natychmiast rzuca się na porcję Tomka; biedny kot szybko ustępuje z placu i patrzy smętnie, jak jego jedzenie znika w pyszczku Minou. Dlatego też, ich posiłki najczęściej odbywają się pod nadzorem kogoś z Rodziny lub w oddzielnych pomieszczeniach. Minou panicznie boi się Ciuffy, niejednokrotnie też doszło pomiędzy nimi do krwawych bójek z których suczka wychodziła z podrapanym nosem a kotka z brakami w futrze. 

Chyba z tego powodu upodobała sobie moje mieszkanie, gdzie z reguły panuje spokój i nikt jej nie przeszkadza. Wszyscy ją kochają, gdyż jest milusińską pieszczochą i wybaczają żarłoczność oraz skłonność do histerycznych wrzasków. Obydwa koty są niczym rozpuszczone dzieciaki, które po całych dniach baraszkują przed domem. Ciuffy jest w nieco gorszej sytuacji; niestety, daleko jej do inteligentnych i zaradnych kotów, jest to bowiem typowy okaz osobnika o "bardzo małym rozumku". Mimo zbiorowego wysiłku Rodziny, nie dała się wyedukować ani nie nauczyła dobrych, psich manier. Na nic się nie zdały światłe rady weterynarza i poradniki typu "Jak wychować psa". Skończyło się na tym, że Rodzina uznała, iż należy jej odpuścić i pozostawić pieska jego naturalnym instynktom.
Jej terytorium to pokój dzienny, kuchnia i taras kuchenny oraz kawałek podwórka za domem, gdzie może hasać do woli. Ciuffy jest szczególną ulubienicą Federiki, która ma dla niej uczucie, jakim dobra matka darzy swoje niezbyt udane dziecko. Pozostali domownicy traktują pieska z pobłażliwą tolerancją, w zamian za to zwierzaczek stara się jak najlepiej wypełniać rolę stróża domu, szczekając ofiarnie, bez wyjątku - na swoich i obcych. Patrycja, pani domu, jest osobą mającą ogromny kult dla czystości i porządku. W związku z tym, również zwierzęta podlegają okresowym akcjom higienicznym w postaci kąpieli, która odbywa się w pralni w suterenie domku w dużym zlewozmywaku - wanience. Tommy, jak przystało na gentlemana, poddaje się tym zabiegom z godnością, wręcz chętnie. Nieco mniej lubi suszenie futra za pomocą suszarki, ale i to znosi cierpliwie, choć bez entuzjazmu. Minou początkowo bardzo histeryzowała, lecz po pewnym czasie przywykła i ona również nie stwarza problemów.

Natomiast kąpiel psa to zabieg, w którym muszą uczestniczyć co najmniej dwie osoby. Nieszczęsne zwierzę broni się, jak może, próbuje uciekać, chlapiąc wodą na wszystkie strony, więc każda kąpiel kończy się przymusowym, generalnym sprzątaniem pralni i prysznicem "kąpielowych". Od wiosny do późnej jesieni zwierzaki mogą do woli buszować na dworze; kiedy robi się chłodno, chętnie przenoszą się do mieszkania, zajmując swoje ulubione miejsca. Ciuffy ma swoje legowisko pod kuchennym stołem, Tommy w zacisznym kącie pod kaloryferem w przedpokoju lub na fotelu - leżaku, który często dzieli z Minou. Obydwa koty niejednokrotnie całymi godzinami śpią tam przytulone do siebie, aż do chwili, kiedy kotka wpada na pomysł aby wylizywać Tomkowi głowę. Z jej strony jest wyrazem uczucia, lecz absolutnie nie budzi akceptacji Tommy'ego, więc szybko dochodzi do separacji. Minou z powodu swojej obawy przed psem lubi też przebywać wraz ze mną (pies u mnie bywa rzadko). Kiedy wracam do domu po nocnym dyżurze, obydwa koty już czekają na mnie przy furtce i razem maszerujemy do mieszkania. Gdy otwieram drzwi, szybko wpadają do środka (Minou, jak zwykle pierwsza, miaucząc przeraźliwie). W głębokiej tajemnicy wypijają nieco mleka bez laktozy, którego używam do kawy (weterynarz sprawujący nad nimi opiekę wciąż utyskuje, że koty mają nadwagę) po czym Tommy wychodzi na poranny obchód okolicy a Minou mości się do drzemki na kanapie. Zanim zapadnie w sen, bacznie mnie obserwuje, czy przypadkiem nie wyjmuję z lodówki pudełka z serkiem "Filadelfia". Nie mam pojęcia, jak potrafi je odróżnić od innych produktów, ale zawsze trafia w dziesiątkę. Jeśli istotnie mój wybór padnie na "Filadelfię" zrywa się z okropnym wrzaskiem i domaga zaraz, natychmiast, swojego udziału w konsumpcji. Choć zawsze dostaje odrobinę, nie pozwala mi zjeść spokojnie, wdrapuje się na moje kolana i próbuje zlizywać serek z kanapek. Jedynym sposobem abym mogła w spokoju spożyć śniadanie, to "wystawienie" jej za drzwi, gdzie lamentuje w nieskończoność. Mimo tych awantur kochamy się bardzo i często śpimy razem jak susły, ja w moim łóżku a kotka na kanapie.

I tak, na wzajemnych kłótniach i pieszczotach minęło nam prawie dziesięć lat... Tommy z małego kociaczka stał się kotem niemal w podeszłym wieku, Minou również ma już swoje lata, nawet Ciuffy spoważniała, nie szczeka już niczym szalona a czasem nawet grzecznie wychodzi z Ilenią i spaceruje na smyczy po okolicznych uliczkach.
A ja? Czasem wydaje mi się, że to nie dziesięć lat, lecz całe wieki a może nawet lata świetlne, dzielą mnie od dnia, kiedy po raz pierwszy przez okno autobusu patrzyłam na zielone stoki Alp i Apeninów...

Mówi się, że jeden rok psiego lub kociego życia, jest niczym siedem lat ludzkich. Również dla mnie każdy rok tu spędzony był niczym kilka lat przeżytych w Polsce. Czasem mam wrażenie, że całe to doświadczenie życiowe, jakie mi dał pobyt we Włoszech, nie tylko psychicznie postarzyło mnie o wiele lat, lecz paradoksalnie, przybliżyło mi moje dzieciństwo... Niektóre filozofie ukazują nasze życie w postaci okręgu a jego kres jest również początkiem. Choć nadal nie czuję się staro, coraz częściej mam wrażenie, że znalazłam się w punkcie w jakim byłam wtedy, gdy świat odkrywał przede mną swoje tajemnice... Przyjechałam do Włoch jako dojrzała osoba, lecz w obcym kraju i w obcym mi świecie stałam się niczym dziecko, uczące się mówić i interpretować otaczającą je rzeczywistość. Gdy zamieszkałam w małym domku w Limbiate, mimo moich metrykalnych lat byłam równie nieporadna, jak ślepy kociak albo pełzający szczeniaczek. 

No cóż, lata minęły, Tomkowi siwieje pyszczek, Ciuffy spoważniała a ja przeszłam drogę tak długą, że czasem, gdy myślę o przeszłości i oglądam za siebie, mam wrażenie, że moje życie przed emigracją to jakiś dawno widziany film... Dwa lata temu, kiedy podjęłam decyzję o definitywnym powrocie do Polski, przyjechała do mnie moja córka Marta. Miała ze mną spędzić ostatnie dwa tygodnie we Włoszech, pomóc w pakowaniu dobytku a przy okazji nieco pozwiedzać. Pewnej nocy śniło mi się, że idziemy razem na dworzec kolejowy; Marta poszła przodem aby kupić bilety a ja miałam jeszcze do pokonania ścieżkę przecinającą pożółkły, rozmokły trawnik. Bardzo się śpieszyłam, lecz nagle nogi odmówiły mi posłuszeństwa i upadłam na kolana. Z ogromnym bólem i niesamowitym trudem czołgałam się, czepiając drewnianego płotka, bo ze wszystkich sił pragnęłam dotrzeć na czas do pociągu, ale czułam, że to daremny wysiłek. Obudziłam się z tego snu ze ściśniętym sercem i łzami w oczach. Podświadomie wiedziałam, że jest to sen wróżebny... Wtedy, w listopadzie, zdążyłam na mój pociąg, jednak mimo gorącego pragnienia aby zamknąć ten etap życia, po rocznej przerwie przyszło mi jeszcze przez dwa lata oglądać słońce Italii. Teraz, kiedy po raz kolejny pakuję moje bagaże, jestem już spokojna; wiem, że to było tylko ostatnie, długie pożegnanie...