sobota, 9 marca 2024

Warmia. Frombork, miasteczko i Wzgórze Katedralne.

  

Wzgórze Katedralne we Fromborku







Frombork to malutkie miasteczko nad Zalewem Wiślanym, gdzie mieszka  niespełna 2500 osób. Mimo niewielkich rozmiarów, ma długą i bogatą historię sięgającą XIII wieku a prawa miejskie uzyskał już w roku 1310.  Historycznie i geograficznie Frombork leży na Warmii a ponieważ w owym czasie te tereny były własnością kapituły warmińskiej, pełnił rolę stolicy regionu, tym bardziej, że w XIV wieku powstała tu godna siedziba diecezji - okazała, ufortyfikowana katedra, pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny i św. Andrzeja. Od jej niemieckiej nazwy Frauenburg, pochodzi spolszczona nazwa miasta, które mimo swych związków z Niemcami, aż do pierwszego rozbioru pozostawało w granicach Królestwa Polskiego. Miasto z racji położenia często padało ofiarą działań wojennych, kilkakrotnie było palone, grabione  i niszczone przez Prusów, Krzyżaków, Brandenburczyków, Szwedów a na koniec Rosjan. Podczas Drugiej Wojny Światowej jego zabudowa została niemal w całości obrócona w gruzy a pozostałą miejscową ludność, która nie zdecydowała się na tragiczną w skutkach ucieczkę (wiele osób znalazło śmierć podczas przeprawy na mierzeję po pękającym lodzie Zalewu Wiślanego) po wojnie wysiedlono do Niemiec. To wszystko spowodowało, że Frombork utracił prawa miejskie na okres czternastu lat, aż do roku 1959. Powojenna rewitalizacja miasta postępowała bardzo wolno, przyśpieszyła dopiero pod koniec lat 60-tych  i trwała do roku 1973,  który ogłoszono rokiem Kopernika z okazji 500 rocznicy urodzin wybitnego astronoma. Kopernik był kanonikiem katedry we Fromborku, tu  prowadził swe badania, tu też zmarł i został  pochowany, więc należało godnie przygotować miasteczko do tak ważnej rocznicy. Oprócz naukowców zajmujących się konserwacją zabytków, pracowali tu przede wszystkim druhowie i druhny z harcerskiej akcji letniej Operacja 1001- Frombork, którzy zajmowali się pracami fizycznymi. Dziś zdania na temat owego przedsięwzięcia są podzielone, jednych ta odbudowa napawa dumą, zaś inni uważają, że była to propaganda i wykorzystywanie młodzieży, jako taniej siły roboczej. Każdy może mieć swoje zdanie na ten temat, jednak ktoś, kto nie dorastał w powojennych czasach i nie widział strasznych skutków wojny, nie ma pojęcia, jakie emocje temu towarzyszyły... Mimo wszystko, faktem jest, że w miasteczku ta akcja spowodowała znaczne zmiany na lepsze i w dużej mierze zostało ono odświeżone  i uporządkowane.  

Frombork

Frombork, miasteczko Wieża Wodna

Frombork widok na Zalew Wiślany, Wieża Wodna, kościół św. Wojciecha i port
Dziś we  Fromborku jest niewielki port pasażerski z przystanią dla jachtów i żaglówek oraz morskie przejście graniczne dla jednostek wypływających na wody Bałtyku, poza terytorium Polski. W sezonie turystycznym kursuje tu statek, którym można popłynąć na rejs spacerowy do Krynicy Morskiej. Kiedyś były też regularne rejsy z Fromborka do Kaliningradu, cieszyły się one wielką popularnością ze względów czysto merkantylnych, gdyż na promie, w sklepach wolnocłowych można było kupić wiele produktów w atrakcyjnej cenie, jednak zostały one zawieszone w związku z wojną na Ukrainie. Miasteczko, choć niewielkie, ma wiele uroku, szkoda jedynie, że jest bardzo słabo skomunikowane z większymi miejscowościami, jak Elbląg, czy Gdańsk, więc dotarcie do niego bez własnego środka transportu, jest prawdziwym wyzwaniem.

Frombork kościół św. Mikołaja
Frombork Zalew Wiślany

Frombork Kanał Kopernika i port
We Fromborku jest dużo zieleni, brak tu wysokiej czy  zwartej zabudowy a nowych budynków jest niewiele. Wszystko to sprawia, że mimo sporej ilości turystów ma on nieco senny charakter, ale ponieważ jest czysty i zadbany w sumie robi miłe wrażenie, sprzyja relaksowi i spokojnemu zwiedzaniu. Od portu w głąb miasteczka prowadzi ocembrowany kanał, kończący się przy Wieży Wodnej (obecnie na jej parterze jest kawiarnia a na górnym tarasie znajduje się punkt widokowy). Jest to częściowo odrestaurowana, zabytkowa infrastruktura a jej powstanie dość długo błędnie przypisywano Kopernikowi. W rzeczywistości, całość przedsięwzięcia jest datowana na XIV- XV wiek, kanał pierwotnie  miał 6 km. długości i doprowadzał do Fromborka wodę pitną z rzeki Baudy. Natomiast wieża, dzięki przemyślnemu systemowi rur, spełniała rolę wieży ciśnień; dzięki niej,  pomimo 20 m różnicy poziomów, tłoczono wodę na wzgórze katedralne, na potrzeby tamtejszych mieszkańców. Ciekawostką jest fakt, że mistrz, który wykonał ten skomplikowany system nosił nazwisko Haendel i był w prostej linii prapradziadkiem sławnego kompozytora z epoki baroku, Georga Friedricha Haendla. Nieopodal portu jest piaszczysta plaża a na zachód od kanału rozciąga się park, w którym w 2001 roku ustawiono pamiątkowy głaz z tablicą upamiętniającą ofiary tragicznej ucieczki mieszkańców Prus Wschodnich, przed nadciągającą Armią Czerwoną. We Fromborku są jeszcze dwa kościoły- neogotycki kościół św. Wojciecha, niegdyś będący zborem ewangelickim i gotycki kościół św. Mikołaja, wzniesiony w XIV wieku, wraz z całym miastem wielokrotnie niszczony i odbudowywany, spalony w 1945 roku a następnie częściowo zrekonstruowany, przeszedł zadziwiające koleje losu. Obecnie nadal  jest skonsekrowany i stoi pusty, być może, kiedyś także on otrzyma drugie życie i odzyska przynajmniej część dawnej świetności.   

Frombork Wzgórze Katedralne i pomnik Kopernika

Katedra we Fromborku, widok na Wzgórze Katedralne
Frombork Wzgórze Katedralne, Brama Południowa

Frombork mury obronne i Wieża Radziejowskiego
Jednak tym, co wyróżnia Frombork spośród innych miejscowości regionu, jest wspaniały średniowieczny zabytek, jakim jest ufortyfikowany kompleks sakralno - obronny, usytuowany na  Wzgórzu Katedralnym. Obrys fortyfikacji jest zgodny z kształtem wzniesienia,  na całość składają się potężne mury, baszty i wieże. Ich budowę zaczęto w XIV wieku, czyli wraz z katedrą,  jednak o ile ta ostatnia zachowała swój oryginalny, gotycki charakter, to umocnienia na przestrzeni wieków wielokrotnie poddawano przebudowom i modernizacjom, więc ich obecny wygląd nie jest tożsamy z pierwotnym. Wielokrotnie niszczone i odbudowywane, kształt zbliżony do obecnego przybrały w połowie wieku XIX lecz ponownie nadwyrężyły je działania wojenne w 1945 roku, kiedy to zostały częściowo spalone.

Frombork mury obronne i Wieża Kopernika

Frombork Wzgórze Kaedralne, fortyfikacje

Frombork, Wzgórze Katedralne, fortyfikacje

Frombork Wzgórze Katedralne, fortyfikacje
Do wnętrza umocnień prowadzą dwie bramy, Brama Zachodnia, zamykana potężną, okutą kratownicą i monumentalna Brama Południowa. W południowo - zachodnim narożniku murów wznosi się ogromna wieża Radziejowskiego, nazwana tak od nazwiska biskupa, który w XVII wieku odbudował fortyfikacje po zniszczeniach, jakim uległy  podczas potopu szwedzkiego. Niegdyś była po prostu dzwonnicą, jednak dzięki Radziejowskiemu obudowano ją potężnym, oktagonalnym przyziemiem dla potrzeb artylerii, wtedy też uzyskała piękny, barokowy hełm. Na przełomie lat 60 i 70-tych XX wieku, wieżę odbudowano po wojennych zniszczeniach i zaadaptowano do nowych funkcji. Jak przystało na miejsce tak bardzo związane z postacią wielkiego astronoma, w przyziemiu urządzono planetarium, które proponuje bardzo ciekawe pokazy edukacyjne i wraz z zawieszonym na wieży wahadłem Foucaulta jest atrakcją nie do przeoczenia. W głównej, czworobocznej części wieży, są  nowe, spiralne schody o 227 stopniach, prowadzące na taras widokowy. U ich podnóża, na posadzce wytyczono duży okrąg z wyznaczonym czerwonym trójkątem, to w jego obrębie porusza się ciężarek wahadła Foucaulta, zawieszony w prześwicie schodów na 28 metrowej linie, dając świadectwo ruchu wirowego naszej planety. Warto też wspomnieć ciekawą ekspozycję muzealną, umieszczoną na wyższych kondygnacjach wieży, prezentującą przepiękne kaflowe piece z różnych epok. Przy ładnej pogodzie naprawdę warto wspiąć się na taras widokowy, skąd można popatrzeć niemal z lotu ptaka na Wzgórze Katedralne, kanonie zewnętrzne, miasteczko i jego dalszą okolicę a także Zalew Wiślany z  mierzeją na horyzoncie.

Frombork Wieża Radziejowskiego, klatka schodowa

Frombork kanonia, Dom Kopernika

Katedra we Fromborku

Frombork, Wieża Kopernika
Wieża Radziejowskiego sąsiaduje z Wieżą Kopernika, łączy je potężny mur obronny przebity Bramą Zachodnią, z dwoma piętrami drewnianych ganków, biegnących na poziomie otworów strzelniczych. Wbrew legendzie, nie była ona mieszkaniem Kopernika i nie prowadził on z niej swoich obserwacji. Natomiast faktem jest, że zgodnie obowiązkami kanonika, astronom był zobowiązany do jej wykupienia na czas życia a następnie łożenia na jej należytą konserwację, aby utrzymać wartość obronną odcinka murów, za który odpowiadał.  Wieża była też jego kurią zimową, tytularnym mieszkaniem, gdzie  w razie zagrożenia ze strony wrogów mógł znaleźć bezpieczne  schronienie. Każda z wież obronnych na Wzgórzu Katedralnym była własnością jednego z kanoników, tak więc odpowiedzialność za stan umocnień rozkładała się na wiele osób. Natomiast w czasach pokoju kanonicy w większości mieszkali w kanoniach (kuriach) zewnętrznych; każdy z nich, w chwili objęcia stanowiska, otrzymywał folwark i parcelę pod wybudowanie domostwa w pobliżu katedry, mógł też wykupić posiadłość swojego poprzednika. Na wypadek wojny wszyscy wraz ze służbą przenosili się do swoich wież w obrębie fortyfikacji, jeśli okazało się, że wróg niszczył zajmowaną przez nich kanonię zewnętrzną, po nastaniu pokoju byli zobowiązani do jej odbudowy. Kopernik prawdopodobnie miał swoje domostwo w miejscu, gdzie obecnie znajduje się kanonia św. Stanisława Kostki, potocznie zwana Domem Kopernika, ponieważ prawdopodobnie została zbudowana na fundamentach jego domostwa. Uważa się też, że ceglana platforma, stanowiąca punkt obserwacyjny astronoma, mieściła się w jego ogrodzie, jednak pomimo poszukiwań dotychczas nie natrafiono na nic, co fizycznie by potwierdziło te przypuszczenia. W obrębie fortyfikacji znajduje się jeszcze jedna kuria, czyli kanonia wewnętrzna, dom kustosza, wikariat i dawny pałac biskupi. Wszystkie te budynki były wielokrotnie przebudowywane, więc do naszych czasów zachowało się niewiele elementów świadczących o ich pierwotnym wyglądzie.

Frombork katedra i widok na Zalew Wiślany

Frombork katedra kanonia wewnętrzna i dom kustosza

Frombork katedra, dom kustosza i kaplica Szembeka
Mając na uwadze losy innych budowli, można rzec, że upływający czas obszedł się łaskawie jedynie z katedrą, która w swojej zewnętrznej formie pozostała niemal niezmieniona  od  chwili powstania. Zbudowana na miejscu pierwszego XIII- wiecznego, drewnianego kościoła, zachwyca swoją gotycką bryłą, okazałą, lecz nie przytłaczającą wielkością; jest to po prostu piękny kościół na ludzką miarę, wspaniale wtopiony w otoczenie i pejzaż. Jego budowę rozpoczęto w 1329 roku a prace zakończono po 60 latach pod koniec XIV wieku. Choć była bardzo ważnym miejscem kultu i głównym kościołem diecezjalnym, kolejne pokolenia oparły się chęci dokonywania nadmiernej ilości przeróbek w celu jej upiększenia. Co prawda, w XVI wieku na środku dachu dodano jej niezbyt pasującą do całości, renesansową sygnaturkę, a sto lat później, na skraju dachu ponad południową elewacją umieszczono barokowy zegar, jednak nie były to zmiany zbyt drastyczne. Nieco większą ingerencją są dwie kaplice przytulone do południowej ściany, gotycka kaplica św. Jerzego i późnobarokowa kaplica Zbawiciela, znana też jako kaplica Szembeka (od nazwiska swego fundatora). Ta druga różni się od katedry zarówno stylem architektonicznym, jak i kolorem, różowym z białymi ornamentami, jednak szczerze mówiąc, nie mam jej tego za złe, jest dla mnie dowodem na upływ czasu, następowanie po sobie pokoleń ludzi, którzy do zastanych budowli dokładają swoją cegiełkę (dosłownie i w przenośni). Z punktu widzenia historyka, architekta, czy estety można powiedzieć, że wszelkie przybudówki psują bryłę świątyni, ale życie ma swoje prawa, więc takie zlepki stylistyczne z biegiem czasu po prostu zrastają się w jedną całość. Katera we Fromborku nie poraża ogromem i ze swoimi 90 metrami długości, 22 szerokości i ok. 17 wysokości,  przy takim gigancie jak Duomo w Mediolanie albo ogromny Kościół Mariacki w Gdańsku, może się wydawać  wręcz kieszonkowa, jednak gdybym miała wybierać, to moje serce opowiedziało by się właśnie za tą świątynią. Kocham ją za piękny kolor czerwonej cegły, za cztery śliczne, narożne  wieżyczki, urzekające lekkością i tak wspaniale wyglądające na tle błękitnego nieba, za jego fasadę o koronkowych ornamentach, gargulce z paszczami smoków i na koniec za cudny zewnętrzny portal z białego kamienia, gdzie nie mogło zabraknąć wyobrażeń lwich sylwetek na kapitelach oraz geometrycznych i roślinnych ornamentów. Wśród  nich zauważyłam element, który mnie zadziwił i rozśmieszył jednocześnie, była to sylwetka kobiety czołgającej się z gołym, wypiętym siedzeniem. Zastanawiałam się, czy ma  to być symbol głupoty, czy rozwiązłości, ale abstrahując od symboliki, ujęła mnie naiwna prostota, z jaką mistrz kamieniarski umieścił przy wejściu do świątyni ten wymowny, choć nie do końca skromny, wizerunek.

Frombork katedra portal zewnętrzny

Frombork katedra portal zewnętrzny, ornament

Frombork katedra, portal zewnętrzny, ornament

Frombork katedra portal zewnętrzny, kapitel i ornamenty

Na koniec chciałabym dodać kilka refleksji związanych z moimi pobytami we Fromborku, gdyż było ich kilka na różnych etapach mojego życia. Po raz pierwszy pojechałam tam z wycieczką szkolną, o ile się nie mylę, w czwartej klasie szkoły podstawowej, więc był to początek lat sześćdziesiątych. Mimo upływu lat, dobrze pamiętam ten pobyt, gdyż dla dziecka w tym wieku każda nowość jest bardzo ważna, więc siłą rzeczy warta zapisania w pamięci. Po przyjeździe do miasteczka  i zakwaterowaniu w schronisku PTTK, ruszyliśmy na jego zwiedzanie, choć szczerze mówiąc nie było tam zbyt wiele do oglądania. Pokazano nam zrujnowany kościół św. Mikołaja, z którego pozostały jedynie pozbawione dachu ściany boczne  z pustymi otworami po oknach. Trudno nam było zachwycić się tymi smutnymi resztkami, tym bardziej, że był to czas, kiedy  w odgruzowanej Ostródzie były jeszcze piwnice po zburzonych domach i opuszczone budynki o konstrukcji, której stabilność budziła wątpliwości, więc dorośli ostrzegali nas, że takie miejsca są niebezpieczne. Po obejrzeniu ruin kościoła, przeszliśmy obok zabytkowego Szpitala św. Ducha, wyglądającego równie biednie i niepozornie, jak pozostałe domki Fromborka, aby na koniec udać się na Wzgórze Katedralne, główny cel naszej wycieczki. Chodząc po mieście, zerkaliśmy w stronę wzgórza, które nam, maluchom, wydawało się ogromne i tajemnicze. W owym czasie było to miejsce dość ponure i przygnębiające, na całym kompleksie widać było zarówno ząb czasu, jak i wojenne zniszczenia, o czym świadczyły kruszejące mury i ślady wojennej pożogi. Zwłaszcza wieża Radziejowskiego straszyła swoją potężną, wypaloną sylwetką a katedra i pozostałe budynki wyglądały na opuszczone i dość zaniedbane. Niewielkie Muzeum Kopernika mieściło się wówczas w budynku kustodii połączonym z kurią wewnętrzną, szczerze mówiąc z jego zbiorów pamiętam jedynie portrety astronoma, wiszące na białej ścianie o wątpliwej czystości. Mimo mojego uwielbienia dla rzeczy pięknych i niecodziennych, jakie przejawiałam od pierwszych lat życia, katedra  mnie zmroziła swoim zimnym, kamiennym wnętrzem i panującym w niej półmrokiem,  wydawała mi się zbyt wielka i bardzo ponura. Epitafia i płyty nagrobne z insygniami śmierci, zakurzone, poczerniałe stalle, barokowe ołtarze o wymyślnej formie z obrazami o niezrozumiałej tematyce, pełnymi postaci w dziwnych pozach, raczej budziły lęk, niż zachwyt. Jednak chyba właśnie dlatego tak dobrze zapamiętałam tę wycieczkę i kiedy wiele lat później po raz drugi przyjechałam do Fromborka, poczułam się swojsko, niemal jak u siebie. Wtedy byłam tam przez miesiąc, na przełomie stycznia i lutego, ponieważ  wraz z czterema koleżankami odbywałam praktykę z pielęgniarstwa psychiatrycznego, w tamtejszym sanatorium dla pacjentów psychicznie i nerwowo chorych. Mieszkałyśmy w budynku sanatoryjnym, który jest położony w lasku na płaskowyżu za Katedrą; po zakończeniu dyżuru, spragnione swobody i powietrza, wychodziłyśmy "do miasta"  co było określeniem mocno na wyrost. Choć był to rok 1970 i w najlepsze trwała letnia akcja Frombork 2001, miasteczko w czasie zimy nadal było smutne i niewiele mniej przygnebiające, niż wtedy, gdy tam byłam za  pierwszym razem. W szybko zapadających ciemnościach snułyśmy się nad zalewem i po pustych uliczkach, gdyż w zasadzie oprócz spacerów nie było tam żadnych rozrywek, nie było klubu, kawiarni, ani innego miejsca, gdzie można by było spędzić wolny czas. Podczas tych przechadzek zauważyłam, że odbudowano kościół św. Mikołaja, jednak kiedy zobaczyłam taśmociąg do podawania węgla znikający w jednym z otworów okiennych, przeżyłam szok, który nie miał sobie równych. Okazało się, że budynek, któremu przywrócono pierwotny wygląd zewnętrzny, przeznaczono na miejską kotłownię... Szczerze mówiąc, ta "gospodarność" wydała mi się bardzo wątpliwa,  zrozumiałabym, gdyby powierzono mu jakąś funkcję związaną z kulturą, ale kotłownia... tego było zbyt wiele, jak na moją wyobraźnię. 

Wracając z  tych spacerów często korzystałyśmy ze ścieżki na wzgórze, prowadzącej przez niewielki, sosnowy lasek, zaczynający się za zamkniętym na głucho, neogotyckim zborem ewangelickim (obecnie jest to kościół katolicki św. Wojciecha). Lasek łączył się ze zdziczałym parkiem, w którym napotykałyśmy ładne, choć zaniedbane domki, były to dawne siedziby kanoników katedry. Po barokowej mansardzie i wysokich schodach prowadzących do wąwozu, gdzie biegła ulica wiodąca na wzgórze, rozpoznałam jeden z nich, było to schronisko, w którym nocowaliśmy podczas szkolnej wycieczki.
Nasze spacery zazwyczaj kończyłyśmy na Wzgórzu Katedralnym. Prawdopodobnie za dnia miały tam miejsce działania budowlane i konserwatorskie, o czym świadczyły rusztowania i stosy materiałów budowlanych, również część ołtarzy w katedrze była zasłonięta z powodu toczących się prac, jednak po zmroku było to miejsce sprawiające wrażenie kompletnie wymarłego. Zwykle wstępowałyśmy do katedry, żeby posiedzieć w jej ciemnym wnętrzu, rozjaśnianym nikłym światłem wiecznych lampek przed ołtarzami, byłyśmy już zbyt dorosłe, aby bać się ciemności, jej puste wnętrze nie budziło w nas obaw, chyba raczej uczucie melancholii a może smutku? Nigdy o tym nie rozmawiałyśmy, więc każda z nas zostawiła swoje myśli tylko dla siebie... Ale o wnętrzu katedry i innych refleksjach na jego temat, będzie następny post. Zapraszam! 

Więcej zdjęć Fromborka i wzgórza Katedralnego można zobaczyć w albumach>



Dziękuję za odwiedzenie mojego bloga!
Komentarze czytelników są bardzo mile widziane, jednak ze względu na otrzymywany spam są one moderowane i w związku z tym, mogą się ukazywać z niewielkim opóźnieniem.


wtorek, 20 lutego 2024

Lombardia. Mediolan - "Montagna di sale" instalacja Mimmo Paladino.









Nie wykluczone, że część czytelników przypomina sobie dwa wcześniejsze wpisy, w których już wspominałam o koniach Mimmo Paladino. Była o nich mowa w poście na temat wystawy prac tego artysty w Orcie, gdzie jednym z eksponatów był czerwony koń - „Cavallo Rosso”, natomiast pisząc o mojej wizycie w Vittoriale degli Italiani, wspominałam o podobnym koniu, lecz w kolorze niebieskim, noszącym nazwę „Cavallo Blu”.

Tym razem chcę napisać nie po pojedynczych egzemplarzach, lecz o całej instalacji z końmi, która swego czasu stanęła na placu pomiędzy mediolańskim Duomo a Palazzo Reale I Arengario. Ta instalacja nosząca nazwę  "Montagna di sale" (solna góra) nie była pierwszą tego rodzaju, w 1990 roku Paladino stworzył ją jako dekorację do  "Narzeczonej z Messyny" spektaklu wystawianego w Gibellinie na Sycylii, skąd później została przeniesiona do muzeum pod gołym niebem w Baglio di Stefano. Druga, podobna instalacja, przez pewien czas stała w Neapolu na Piazza del Plebiscito, zaś trzecią, mediolańską, wzniesiono z okazji wystawy upamiętniającej 150 rocznicę zjednoczenia Włoch. 

Całość konstrukcji miała imponujące rozmiary - jej szerokość u podstawy wynosiła 30 a wysokość 10 metrów. Szkielet wykonano z lekkich materiałów budowlanych a następnie całość pokryto grubą warstwą soli, którą  zabezpieczono przed  wilgocią poprzez zaimpregnowanie preparatem na bazie nietoksycznej żywicy. Na tej solnej górze umieszczono trzydzieści elementów rzeźbiarskich w postaci archaicznych sylwetek koni i ich fragmentów, tym razem w kolorze czarnym.







Oczywiście, każdy kto ogląda taką instalację, może mieć własne skojarzenia i przemyślenia, płynące z indywidualnych doświadczeń i wiedzy, jaką zgromadził, a także odniesień do kultury, w której się wychował i znajomości tej, której wyrazem jest dane dzieło. Bez wątpienia, od tych wszystkich uwarunkowań, preferencji, a także naszej indywidualnej wrażliwości i wyobraźni, zależy odbiór szeroko pojętych sztuk pięknych. Myślę tu o tzw. przeciętnym odbiorcy lub jak się to najczęściej mówi, amatorze; nie zamierzam tu nikogo deprecjonować, zważywszy, że to nico  strywializowane określenie ma swój źródłosłów w pięknym łacińskim słowie "amare" czyli kochać. W tym sensie sama również jestem amatorką, nie tylko przez brak kierunkowego wykształcenia, lecz przede wszystkim dlatego, że sztukę, która jest istotnym elementem mojego życia, odbieram w sposób podświadomy i bardzo emocjonalny. Zawsze uważałam, że najpiękniejszy  jest moment, kiedy spotkanie z dziełem drugiego człowieka wywołuje we mnie falę wzruszenia i swego rodzaju gonitwę myśli, sprawiając, że czuję powinowactwo duchowe z twórcą, identyfikując się z jego sposobem postrzegania rzeczywistości i jej wyrażania. W takiej chwili kontekst dzieła nie jest mi niezbędny, żebym mogła pojąć je na swój własny sposób, jeśli wydobywa ono z mojej jaźni rzeczy, które zaledwie przeczuwałam a może po prostu z biegiem czasu pogrzebałam je zbyt głęboko... Jednak mimo wszystko, moje ulubione książki to biografie i pamiętniki twórców z różnych dziedzin sztuki, uwielbiam też wspomnienia z podróży, gdzie autor opowiada o swoich spotkaniach z architekturą, malarstwem, rzeźbą, czy muzyką lub opisuje niezwykłe pejzaże, sprawiające, że umysł człowieka otwiera się na nowe doznania, nie tylko estetyczne, ale i duchowe. Te książki są dla mnie nie tyle sposobem na poszerzanie  wiedzy, co raczej szukaniem punktów odniesienia i okazją do refleksji nad własnym sposobem widzenia świata. Z punktu widzenia praktyki, cenię również wydawnictwa, gdzie oprócz zdjęć i reprodukcji, można przeczytać pogłębioną analizę drogi twórczej i warsztatu artysty; oczywiście jest to bardzo przydatne, jednak ta znajomość kulisów rzadko powoduje, że zmienia się moje nastawienie do dzieła sztuki. Powiedziałabym, że jest w tym raczej szacunek dla intelektu twórcy i jego warsztatu; to coś na kształt małżeństwa z rozsądku, przeciwstawionego miłości, która spada jak grom z jasnego nieba i nawet nie ma sensu, ani potrzeby, żeby analizować to uczucie...

Jednak od każdej reguły są odstępstwa, więc i mnie czasem się zdarzało, że musiałam przyznać, iż znajomość kontekstu jakiegoś dzieła sztuki znacząco wpłynęła na moje zrozumienie jego przesłania. Tak właśnie było z końmi Mimma Paladino, szczerze przyznaję, że kiedy po raz pierwszy zobaczyłam "Czerwonego konia" nie skojarzył mi się absolutnie z niczym (zresztą podobnie, jak jego niebieski brat w Vittoriale) i zarejestrowałam jedynie jego aspekt czysto wizualny. Nie robiłam sobie z tego powodu wyrzutów, ponieważ inne rzeźby, które wtedy widziałam, dostarczyły mi takiego ładunku emocji, że absolutnie nie narzekałam na niedosyt wrażeń. Poza tym, aczkolwiek lubię patrzeć na piękne i eleganckie sylwetki rasowych koni, to prawdę powiedziawszy, kiedy myślę o tym zwierzęciu, widzę przede wszystkim znane mi z dzieciństwa biedne, spracowane konie, ciągnące wyładowane wozy jadące na targ. Zapewne dlatego miałam problem z prawidłowym odczytaniem przekazu "Solnej góry" i tu głęboko mi się ukłonił właśnie kontekst kulturowy, o którym usłyszałam z ust jej twórcy, podczas wywiadu transmitowanego przez telewizję. Dowiedziałam się wtedy, że dla Paladina koń jest uosobieniem  dążenia do wolności i doskonałości, walki z własnymi słabościami a także nosicielem najpiękniejszych cech charakteru ludzi z południa, jak wierność, poświęcenie, odwaga i samozaparcie. Nie ukrywam,  że w tym momencie doznałam oświecenia i cały przekaz tej instalacji ukazał mi się jak na dłoni. Stało się też dla mnie jasne, dlaczego stylizowane sylwetki koni od pierwszej chwili tak bardzo skojarzyły mi się z rysunkami na greckich wazach, przecież południowe wybrzeże Włoch to dawna Magna Grecia, region, gdzie kultura ma helleńską proweniencję a ziemia nadal kryje niezliczone pamiątki tamtych czasów. Natomiast nie miałam problemu z odgadnięciem symboliki góry soli, gdyż w europejskiej kulturze jest ona bardzo silnie zakorzeniona i chyba nikomu nie trzeba jej wyjaśniać. Podczas mojego pobytu we Włoszech miałam też okazję poznać historię włoskich salin i koszmarnie ciężkich warunków pracy przy ich eksploatacji, z jakimi przez stulecia borykali się robotnicy zwani salinieri. Dziś pozyskiwanie soli z wody morskiej jest częściowo zmechanizowane a pracownicy mają różne środki ochrony osobistej, jednak jeszcze w latach 20 i 30-tych XX wieku, była to praca niemal niewolnicza a do niektórych czynności zatrudniano również dzieci i osoby w podeszłym wielu. Tak więc przysłowiowa szczypta soli - "un grano di sale", zanim trafiła na czyjś stół, była okupiona ciężkim, zbiorowym wysiłkiem wielu osób. Kiedy  te wszystkie znaczenia i symbole ułożyły się w mojej głowie, niczym kawałki puzzli dające pełny obraz, innymi oczami spojrzałam na tę wielką masę soli, w której brną i zapadają się nieszczęsne konie, mimo wszystko podążające wzwyż, chociaż nie wszystkim będzie dane osiągnąć szczyt...W tym momencie przyszło mi na myśl, że  ta góra wraz z końmi może mieć o wiele więcej znaczeń, że można ten temat rozwijać niby nitkę z motka, szukać własnych odniesień i kontekstów; pomyślałam też, że właśnie to jest piękne, bo każdy z nas może do tej historii dopisać własną jej część, znaną tylko sobie. 






Niestety, kiedy podeszłam bliżej i  obeszłam instalację dookoła, ogarnęło mnie  zdziwienie połączone z niedowierzaniem, na widok zniszczeń, jakie tam się dokonały. Przy kilku koniach podłoże zostało uszkodzone, inne ewidentnie były nie na swoim miejscu, zauważyłam też robotnika, który krzątał się przy naprawie egzemplarza, bez wątpienia połamanego na wiele części, o czym świadczyły liczne ślady kleju na nogach i korpusie rzeźby. Za płotkiem ogradzającym instalację stały różne maszyny, leżały też worki z solą, gdyby nie to, iż wiedziałam, że powstała ona niemal miesiąc wcześniej, mogłabym pomyśleć, że nadal jest w budowie. Bez dwóch zdań, zdarzyło się tam coś dziwnego, czego nie potrafiłam sobie wytłumaczyć, jedyna rzecz, która przyszła mi do głowy, to jakiś kataklizm pogodowy w rodzaju trąby powietrznej, chociaż z tego co wiedziałam, nic takiego nie miało miejsca, bo w ostatnim czasie  pogoda dopisała i była stabilna. Wiele osób, podobnie jak ja, zwracało uwagę na tę sytuację, ale nie słyszałam żadnych istotnych komentarzy, więc postanowiłam, że po powrocie do domu spróbuję poszukać w internecie czegoś, co rzuciłoby trochę światła na tę sprawę.





Nie ukrywam, że cała ta sytuacja bardzo mnie zniesmaczyła i to z wielu powodów. Pierwszym i najważniejszym był obraz destrukcji Instalacji Paladina, ale równie złe wrażenie robił też ogólny bałagan wokoło, spowodowany remontem wschodniego skrzydła Arengario, szykującego się do wielkiej metamorfozy (niebawem powstało w nim muzeum poświęcone sztuce XX stulecia). Palazzo dell' Arengario składa się z dwóch niemal identycznych budynków przedzielonych ulicą; według pierwotnego zamysłu miał je połączyć łuk a to by stworzyło nowoczesne pendant do Galerii Wiktora Emanuela, stojącej po drugiej stronie Placu Duomo. Niestety, budowę przerwała II Wojna Światowa a ponieważ budynki ucierpiały podczas bombardowań, ostatecznie ukończono je dopiero w latach 50-tych. Muszę powiedzieć, że styl, w jakim wzniesiono  Arengario nie jest moim ulubionym, ponieważ zbyt jednoznacznie kojarzy mi się z okresem faszyzmu; mam nieodparte wrażenie, że w tym wypadku ideologia wysuwała się na plan pierwszy, podporządkowując sobie pozostałe wartości. Jak się dowiedziałam, było to niejako w programie, gdyż jego twórca i projektant, architekt Giovanni Muzio, należał do mediolańskiej grupy artystów "Novocento Italiano", która powstała w celu propagowania  sztuki w duchu faszystowskim. Co ciekawe, grupa ta była w opozycji do futurystów, lecz życie w pewnym sensie pogodziło obie zwaśnione strony, gdyż w nowopowstałym Museo del Novecento w Arengario, jest bardzo bogata kolekcja malarstwa futurystycznego...
Jednak mimo braku admiracji dla stylu, jaki prezentuje Palazzo dell' Arengario  z biegiem czasu przyzwyczaiłam się do jego widoku i do tego, że kłóci się z pozostałymi budynkami wokół placu, gdyż polubiłam jego wielkie okna, pięknie odbijające błękit nieba i sylwetkę Duomo.





Zresztą żeby być szczerą do końca, muszę tu powiedzieć, że parząc na ten zakątek Mediolanu, rzadko miałam poczucie harmonijnego zagospodarowania przestrzeni. Ponieważ Palazzo Reale jest miejscem licznych wystaw, zwyczajowo również przyległy plac pomiędzy nim a Arengario i boczną ścianą  Duomo, dość często staje się galerią pod gołym niebem i gości wielkogabarytowe instalacje i rzeźby. Jest to zrozumiałe, gdyż okolica katedry jest swego rodzaju salonem miasta i szczerze mówiąc, chyba nie ma innego miejsca, gdzie można by je wyeksponować z nadzieją, że zobaczy je naprawdę szeroka publiczność. Jednak to co praktyczne, niekoniecznie jest gustowne, więc niejednokrotnie miałam wrażenie, że niektóre eksponaty są zupełnie nie na miejscu i zamiast pokazać swoją oryginalność i piękno, wręcz tracą w tym otoczeniu. Jest to dylemat trudny do rozwiązania, lecz według mnie, tak też się stało z instalacją Mimma Paladino. Z tego, czego się dowiedziałam nieco później, pierwotnie "Góra soli" stanęła na wprost frontonu katedry, lecz bardzo szybko została przeniesiona przed Palazzo Reale w związku z dużą imprezą, mającą się odbyć na Placu Duomo. Rozumiem konieczność, lecz czy był to pomysł szczęśliwy, każdy może ocenić patrząc na pierwsze zdjęcie. Może efekt byłby lepszy, gdyby instalacji nie otoczono paskudnymi metalowymi barierkami (co jak się później okaże, nie na wiele się zdało) i nie dodano jej da towarzystwa ogromnej, bo pięciometrowej rzeźby Philipa Haasa zainspirowanej "Zimą" Arcimboldiego. W sumie nie jestem przeciwniczką umieszczania nowoczesnych rzeźb w historycznej przestrzeni, bo niejednokrotnie rodzi się z tego coś naprawdę ciekawego i  cieszącego oko, jednak tym razem nie dało się tego powiedzieć, przynajmniej w moim odczuciu.






W sumie cała ta sytuacja zdegustowała mnie i zasmuciła, bo piękna idea jaką niosła "Góra soli" została zdegradowana dosłownie i w przenośni, więc by otrząsnąć się z przykrego wrażenia spowodowanego zagadkowym zniszczeniem instalacji, poszłam na spacer po deptaku Corso  Vittorio Emanuele, aby obejrzeć wystawę fotogramów, przedstawiających interesujące zakątki Szwajcarii. Prawda, którą poznałam niebawem, okazała się tak zaskakująca, jak suspens w filmie Hitchcocka. Otóż do zniszczenia instalacji doszło  7 maja, za sprawą kibiców zespołu AC Milan, uszczęśliwionych faktem, że ich ukochana drużyna zdobyła "sudetto" i została mistrzem Włoch w piłce nożnej. Co prawda mecz odbył się w Rzymie, lecz kibice, którzy pozostali na miejscu, postanowili godnie uczcić zwycięstwo i zrobili sobie święto w centrum miasta. Były nie tylko pamiątkowe napisy sprayem, race, okrzyki i śpiewy; wybito też kilka witryn sklepowych a spora grupa osób sforsowała barierki, wdarła się na solną górę i zniszczyła część koni z czego osiem w sposób nieodwracalny. Wszystko zostało nagrane na miejskim monitoringu a film upubliczniono w sieci (miałam okazję go oglądać, był po prostu wstrząsający). Całe zajście wywołało straszny skandal, co prawda klub AC Milan (nota bene, w tym czasie własność Berlusconiego) podjął się naprawienia szkód, lecz mimo to, wielki niesmak pozostał, tym bardziej, że renowacja instalacji bardzo się ślimaczyła, gdyż w dniu 30 maja, kiedy byłam w Mediolanie, widać było, że sprawy nie idą najlepiej. Co gorsza, taką samą sytuację zastałam w dwa tygodnie później 14 czerwca, czyli po pięciu tygodniach od całego zajścia. W moim odczuciu, sam akt wandalizmu był dostatecznie skandaliczny, lecz opieszałość w naprawieniu szkód chyba była jeszcze gorsza. Trudno się oprzeć  wrażeniu, że wokół całej tej sprawy miały miejsce jakieś niejasne kontrowersje, nie wykluczone, że również polityczne, gdyż działo się to w okresie poprzedzającym wybory burmistrza i rady miasta, a  z tego co wiem, pomysłodawcami przedsięwzięcia były aktualne władze. Abstrahując od polityki, faktem jest, że w Mediolanie część osób podeszła do całego pomysłu dość krytycznie, twierdząc, że artysta kopiuje sam siebie, powiela własne pomysły i zarzucając mu, że pozwala, aby go traktowano niczym ikonę popkultury. Reasumując, w całej tej historii jest jakaś ironia a nawet (rzec  można) chichot losu, gdyż ekspozycja, która powstała z okazji rocznicy wydarzeń tak istotnych dla historii Włoch, niechcący stała się symbolem rozłamu pomiędzy północą i południem kraju (Paladino pochodzi z Kampanii, urodził się w Benewencie, nieopodal Neapolu) i w sumie nie jest ważne, czy było to przemyślane i zamierzone, czy po prostu sprawił to czysty ślepy traf. Osobnym elementem tej układanki jest  fakt, że instalacja, która miała być wystawiona przez niewiele ponad trzy miesiące, połowę tego czasu straszyła swoim wyglądem. Ponieważ po jedenastoletnim pobycie we Włoszech zżyłam się z tym krajem i jego mieszkańcami, chciałabym mieć nadzieję, że  koń, którego zdjęcie zamieściłam poniżej, z pogruchotanymi nogami i pęknięty na pół, a następnie pracowicie posklejany, nie jest trafną, choć zupełnie przypadkową metaforą włoskiego zjednoczenia...  
 



Więcej zdjęć "Góry soli" i wiosennego Mediolanu można zobaczyć w albumie>


Komentarze czytelników są bardzo mile widziane, jednak ze względu na otrzymywany spam są one moderowane i w związku z tym mogą się ukazywać z niewielkim opóźnieniem.