piątek, 17 kwietnia 2015

Mediolan, znaki szczególne. Część III - Castello Sforzesco.






W poprzednich postach pisałam o mediolańskiej katedrze i Dworcu Centralnym, dwóch miejscach na mapie Mediolanu, które były dla mnie swoistymi punktami odniesienia. Jak wspominałam, moje uczucia z nimi związane były raczej mieszane - zarówno ze względu na ich walory architektoniczne, jak i skojarzenia, które we mnie wywoływały. Natomiast z Castello Sforzesco nigdy nie miałam podobnych problemów; od pierwszej chwili polubiłam to miejsce bez zastrzeżeń i ta sympatia trwała niezmiennie, aż do czasu, kiedy definitywnie pożegnałam lombardzką ziemię. Dobrze pamiętam dzień, gdy po raz pierwszy pojechałam do Mediolanu, aby bliżej zapoznać się z tym miastem. Miałam wtedy do dyspozycji mapkę, na której były zaznaczone ważniejsze zabytki.  Wynikało z niej, że zamek Sforzów znajduje się niedaleko końcowej stacji kolei TreNord, zwanej Stazione Cadorna, gdzie zatrzymują się podmiejskie pociągi. Patrząc na ową mapkę nie spodziewałam się, że odległość od dworca jest aż tak niewielka; byłam bardzo zaskoczona, kiedy skręciłam w najbliższą ulicę i praktycznie tuż przed sobą zobaczyłam sylwetkę zamku. Z bliska robi naprawdę kolosalne wrażenie swoimi wysokimi murami i potężnymi wieżami a nad całością góruje wieża bramna, zwana zegarową albo del Filarete, od przydomka architekta, który ją stworzył (właściwie stworzył jej pierwowzór, który uległ destrukcji a wersja obecna jest zrekonstruowana). Wieża przyciąga wzrok nie tylko z racji wysokości, ale także ze względu na swoją bardzo ciekawą i wysmakowaną architekturę.

Spacerując w okolicy Duomo mogłam ją oglądać w perspektywie via Dante, którą zwykle zmierzałam do centrum, kiedy przyjeżdżałam do Mediolanu. Uwielbiałam ten widok, jej majestatyczna bryła ze swoimi czterema kondygnacjami zdawała się niemal unosić w powietrzu;  to wrażenie było szczególnie wyraźne, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi a powietrze nabierało różowo- liliowej barwy. Wieża Filareta, mimo swojego ogromu nawet  widziana z bliska, zachwyca lekkością i strzelistością, tym bardziej, że w narożnikach zamku posadowiły się jej dwie siostrzyce swego czasu służące za więzienie, ciężkie i przysadziste, zbudowane na planie okręgu. Mediolański zamek wzniesiono z cegły i zalicza się on do największych w Europie. Budowę rozpoczęto za czasów Viscontich w połowie XIV wieku, natomiast zakończenie prac przypada dopiero na koniec XV, czyli czas, kiedy w Lombardii panowali książęta z rodu Sforzów. Zresztą na przestrzeni wieków zmieniał on swój wygląd w sposób zasadniczy, zgodnie z zasadami sztuki inżynierskiej i militarnej, jaka panowała w danej epoce. Castello Sforzesco w czasach swojej świetności było nie tylko strukturą obronną ale również siedzibą władcy i jego  dworu, co miało oczywisty wpływ na jego konstrukcję i wygląd.

O funkcji obronnej świadczy Rochetta, gdzie w razie niebezpieczeństwa mógł się schronić panujący ze swymi najbliższymi, będąca najbardziej umocnioną częścią zamku, posiadającą własny wewnętrzny dziedziniec oraz masywna wieża obronna zwana też wieżą Bony (swe powstanie zawdzięcza Bonie di Savoia, babce ze strony ojca naszej królowej Bony). Oprócz Rochetty i ogromnego dziedzińca o przeznaczeniu militarnym, na terenie zamku można zobaczyć tzw. Corte Ducale, część reprezentacyjną, gdzie w komnatach przyległych do znacznie mniejszego dziedzińca rezydował książę, wraz ze swoim dworem. Za czasów Ludovica zwanego il Moro, do tego dworu zaliczał się również Leonardo da Vinci, który pracował dla księcia przede wszystkim jako inżynier, w wolnych chwilach parający się również malarstwem. Do dziś możemy oglądać jedną z sal pokrytą freskami o motywach roślinnych które wyszły spod pędzla Leonarda. Wtedy też powstała słynna "Dama z łasiczką"(pisałam o niej  TUTAJ) zaś w jednym z zamkowych muzeów można zobaczyć księgę ze szkicami i rysunkami, odręcznie pisaną przez tego artystę, zwaną Codice Trivulziano. Jak wspominałam, zamek przechodził burzliwe koleje losu, początkowo modernizowany i rozbudowywany, z biegiem czasu stracił na znaczeniu a w XVIII wieku podupadł do tego stopnia, że za czasów Napoleona noszono się z myślą o jego zburzeniu i wzniesieniu na tym terenie innej budowli w stylu epoki. Jednak do realizacji tego pomysłu nigdy nie doszło, choć podobne zakusy miały miejsce ponownie pod koniec wieku XIX, gdy w okolicy zamku powstało prestiżowe Foro Bonaparte z ogromnymi kamienicami zwanymi palazzi a działki budowlane w tej okolicy znacznie zyskały na wartości.

Wtedy w obronie historycznego i kulturalnego 
dziedzictwa miasta stanął Luca Beltrami, wspaniały człowiek, architekt i historyk sztuki, do tego będący osobą wpływową z racji piastowania funkcji parlamentarzysty i senatora. Dzięki niemu nie tylko zarzucono pomysł zrównania zamku z ziemią, ale także podjęto niemały trud jego odbudowy i restauracji, gdyż upływ czasu odcisnął na swe piętno. Między innymi, w  XVI wieku skutkiem wybuchu uległa zniszczeniu wieża Filareta, którą dzięki Beltramiemu odbudowano w poprzedniej postaci na podstawie rysunków i innej dokumentacji o potwierdzonej autentyczności. Luca Beltrami był wyznawcą zasady, że prace restauracyjne powinno się prowadzić zgodnie z duchem epoki w jakiej powstawała budowla, bez romantycznych "wariacji na temat". Dzięki niemu zamek odzyskał dawną świetność, nie stając się przy tym jeszcze jednym koszmarnym zlepkiem stylów a elementy dodane, jak płaskorzeźba przedstawiająca króla Umberta I, sensownie wpisują się w całość. Drugi etap prac restauracyjnych podjęto już w trakcie mojego pobytu we Włoszech, w latach 2000, więc bywając tam oswoiłam się z widokiem rusztowań i pracujących na nich ludzi. Jednak efekt końcowy chyba jest wart tych niedogodności, gdyż odrestaurowana część zamku przedstawia się naprawdę wspaniale (choć nieco patyny, jakiej nabędzie z biegiem czasu z pewnością nieźle mu zrobi) a odnowiony dziedziniec główny ze swoimi sgraffiti i freskami nieco przypomina przepiękny plac w Vigevano. Ja osobiście bardzo lubię jego lewą stronę, gdzie można zobaczyć niewielkie lapidarium a w nim zniszczone elementy dawnego wystroju, które mimo swojego okaleczenia nadal cieszą oko miłośnika sztuki kamieniarskiej.

Jest to także ulubione miejsce zamkowych kotów a ponieważ w podziemiach, fosach i licznych niedostępnych zakamarkach mieszka ich bardzo liczna kolonia, widok tych zwierząt różnej maści i wzrostu wygrzewających się w promieniach słońca, jest tu na porządku dziennym. Nieopodal lapidarium znajduje się jedna z zamkowych bram, zwana Porta dei Carmini, prowadząca na ulicę poprzez most ponad głęboką, suchą fosą. Po jej lewej stronie znajduje się ciekawa budowla, niczym macka wysunięta z zasadniczej bryły budynku, posadowiona na dwuarkadowym moście. To Ponticella di Ludovico il Moro, struktura, jaka niegdyś łączyła apartamenty książęce z nieistniejącymi obecnie murami zewnętrznymi. Jest to niski pawilon z portykiem wspartym na smukłych kolumnach, jego powstanie przypisuje się Bramantemu, który istotnie przez pewien czas pracował na książęcym dworze. Dokumenty z epoki Ludovica mówią też o tym, że komnaty tego pawilonu książę wybrał na swe odosobnienie w okresie żałoby po śmierci żony, zmarłej w młodym wieku Beatrice d'Este .

Budowla ze względu na swoją architekturę wygląda bardzo wdzięcznie, jednak jak widać pilnie potrzebuje restauracji, która mogłaby jej przywrócić dawny blask. Wspominałam już o murach zewnętrznych, niegdyś otaczających cały zamek; dziś ich resztki możemy zobaczyć po lewej stronie dziedzińca, przy bocznej bramie zwanej Porta di Santo Spirito lub spacerując po terenie przyległego Parco Sempione. Na terenie zamku mieści się muzeum o bogatych zbiorach, posiadające wiele sekcji: pinakotekę, zbiory instrumentów muzycznych, sztuki użytkowej, przedmiotów pochodzących ze starożytnego Egiptu oraz wartościową bibliotekę. Jednak najcenniejszym zabytkiem, jakim się ono może poszczycić jest bez wątpienia Pieta Rondanini, ostatnie dzieło Michała Anioła, nad którym artysta pracował tuż przed śmiercią. W muzeum byłam kilkakrotnie, za pierwszym razem widziałam Pietę jeszcze przed restauracją, której została poddana w 2004 roku. Była wtedy w stanie naprawdę opłakanym, pokryta warstwą dziwnych substancji i patyną czasu, co sprawiło, że biały marmur przyjął szarawo- żółto-brązowy kolor. Był to dla mnie spory szok, gdyż nie spodziewałam się, że dzieło tej rangi może być wystawiane na widok publiczny w stanie urągającym jego znaczeniu dla ogólnoludzkiej kultury, tym bardziej, że zostało nabyte do zamkowych zbiorów dość dawno, bo w 1952 roku, czyli przed całym półwieczem...Muszę tu powiedzieć, że to nieprzyjemne uczucie żalu i rozgoryczenia zdominowało moje pierwsze spotkanie z tą rzeźbą. Później zniknęła ona na jakiś czas, aby powrócić i zaprezentować całe swoje piękno, tak wymowne, mino iż widzimy tylko zarys dzieła, jakie rzeźbiarz miał zamiar przedstawić. W głębi serca czuję, że właśnie to stanowi o jego szczególnym znaczeniu dla naszej wrażliwości, ponieważ każdemu z nas daje możliwość wpisania własnej wizji w marmur Piety, gdzie piękne męskie ciało z twarzą zaledwie naszkicowaną, jest złączone w uścisku z ledwie zaznaczonym ciałem matki, z którego zdaje się wyłaniać. Jest w tym matczynym objęciu jakaś nieziemska lekkość, nie widać żadnego wysiłku ani napięcia, jakby ciało martwego syna nic nie ważyło w ramionach jego rodzicielki, jakby była ona nie jego podporą, lecz pomostem do zmartwychwstania... Większa część rzeźby to zaledwie zapowiedź skończonej formy, kamień, na którym dłuto rzeźbiarza zostawiło swe ślady, lecz mimo to, widzimy w tym nieśmiertelną ideę, jaka jest zawarta w tej formie. Być może, podpowiada nam ją nasza indywidualna wyobraźnia a piękno, jakie przed nami odkrywa, to boski pierwiastek uwięziony w naszym sercu i umyśle, zaś kamienna bryła, gdy przed nią stajemy jest jedynie katalizatorem prowadzącym do wybuchu emocji, które gdyby nie ona, pozostałyby w uśpieniu? Podobne doznania miałam zwiedzając Sacro Monte w Varallo, LINK również tam dotarła do mnie jakaś część ponadczasowej prawdy o ludzkiej i boskiej naturze... 
W oplutym i umęczonym Chrystusie zobaczyłam wtedy nie tylko ideę boskości, jaką przedstawia kościół, lecz także personifikację wszystkich sponiewieranych, zamęczonych i zabitych ludzi; chciałabym też mieć nadzieję, że nie zapomnę tego, co wtedy przeżyłam a pamięć tamtych emocji pozwoli mi być lepszym człowiekiem.

Każdemu, kto jest zainteresowany kulturą i sztuką, polecałabym wizytę w mediolańskim Castello,
jednak oprócz roli poznawczej, ma ono też swoją funkcję czysto rekreacyjną, bywa popularnym miejscem spacerów i jest tym chętniej odwiedzane, że na jego tyłach znajduje się piękny, śródmiejski park, zwany Parco Sempione. Po stronie przeciwnej do Castello zamyka go Łuk Pokoju, wzorowany na antycznych łukach triumfalnych. Park ma charakter ogrodu angielskiego, jest ogrodzony i zamykany na noc a w jego obrębie znajduje się wiele pomniejszych obiektów, służących do rozrywki i rekreacji. Jednym z nich jest Torre Branca, wieża widokowa, z której możemy oglądać Mediolan z lotu ptaka (na górę wjeżdża się windą). Nieopodal, po lewej stronie do parku przylega budynek Triennale di Milano, miejsce w którym można obejrzeć wystawy sztuki współczesnej, przedstawienia teatralne a także uczestniczyć w ciekawych przedsięwzięciach kulturalno-społecznych. Natomiast po prawej stronie parkowych terenów znajduje się budynek Akwarium, gdzie można zobaczyć ciekawe egzemplarze wodnej fauny i flory.

Okolice zamku i park, nieodmiennie kojarzą mi się z pierwszomajowym świętem, W Mediolanie ma ono nadzwyczaj interesujący charakter a jego naprawdę huczny i spektakularny przebieg był dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Zainteresowanych zapraszam TUTAJ do jednego ze starszych postów, gdzie piszę o różnych interesujących aspektach pierwszomajowego święta, które jak już  wspominałam, w Mediolanie obchodzi się gremialnie a oprócz czysto festynowych elementów ma ono też głęboki wydźwięk społeczny. Pochody zwykle rozwiązuje się właśnie na placu przed zamkiem a wieczorem na terenie parku rozpoczyna się masowy piknik z koncertami i licznymi atrakcjami. Kilkakrotnie miałam okazję obserwować te manifestacje i muszę przyznać, że było to dla mnie niezapomniane doznanie oraz pole do ciekawych obserwacji zachowań włoskiego społeczeństwa i nastrojów, jakie nim rządzą.

Więcej zdjęć z Castello można zobaczyć w albumie>

piątek, 3 kwietnia 2015

Natale con i suoi, Pasqua - con chi vuoi!



Tytuł tego wpisu to dźwięczne włoskie przysłowie, które przetłumaczone na język polski mogłoby brzmieć "Boże Narodzenie spędzaj z rodziną a Wielkanoc z kim chcesz!" Słyszałam je wielokrotnie, bo Włosi, przynajmniej ci mieszkający na północy, powtarzają je często i chętnie. Tak też jest przyjęte -  Boże Narodzenie spędza się w domu, natomiast podczas świąt Wielkiej Nocy wiele osób wyjeżdża z przyjaciółmi na pierwsze, wiosenne wycieczki, choć niejednokrotnie robi się takie wypady tylko w gronie rodziny. Wiosna, która w Lombardii zaczyna się przynajmniej miesiąc wcześniej niż w Polsce, pod koniec marca zaczyna rozpieszczać ludzi promieniami słońca, kwitnącymi magnoliami i glicyniami oraz pierwszą delikatną zielenią. Wielkanoc jest świetna porą, żeby w pojedynkę lub z przyjaciółmi, ruszyć w plener. Na górskich drogach pojawiają się cykliści i "centaury" czyli motocykliści na swoich ryczących maszynach a piechurzy, stęsknieni za widokiem szerokiej przestrzeni, wyciągają swe kijki i buty trekkingowe, by znów wyruszyć na szlak.




Jeśli Święta wypadają na początku kwietnia, oczywiście jest jeszcze cieplej i bardziej zielono a wtedy naprawdę trudno się oprzeć chęci wyjścia z domu na łono natury. Osoby wierzące i praktykujące uczestniczą w  wielkanocnych uroczystościach 
kościelnych, jednak mam wrażenie, że wraz ze zmianą pokoleń przykłada się do tego coraz mniejszą wagę, przynajmniej na północy kraju. Niezależnie od tego, w Niedzielę Palmową obowiązkowo należy przynieść do domu poświęcone gałązki oliwne, które tu spełniają rolę naszych kolorowych, bogato przystrojonych palm. W tym dniu we wszystkich kościołach leżą całe stosy świeżo ściętych gałęzi, są też stoiska, na których można kupić malutkie gałązki związane czerwoną wstążeczką, zapakowane w celofanowy woreczek. Te gałązki nie tylko przynosi się do domu, lecz również ofiarowuje przyjaciołom, krewnym i znajomym, jako symboliczny dar pokoju i dobrych życzeń. Nie wiem jak to będzie wyglądało w tym roku, ponieważ słyszałam, że na południu Włoch jakaś straszliwa zaraza pustoszy gaje oliwne, więc podobno jest zakaz transportu takich gałązek, co ma zapobiec szerzeniu się choroby.





Podczas mojej pracy w Domu Opieki, niejednokrotnie z okazji Świąt otrzymywałam od pacjentów lub członków ich rodzin malutkie paczuszki z taką gałązką i jakimś drobiazgiem, często własnoręcznie wykonanym. W ten to sposób weszłam w posiadanie kilku koronkowych serwetek robionych na szydełku lub klockach, które są dla mnie jednymi z najmilszych pamiątek. W przeciwieństwie do Polaków, dla których znaczna część wielkanocnej tradycji to uciechy stołu, Włosi mają w tym względzie obyczaje nieco skromniejsze. Jednak w każdym domu musi znaleźć się tradycyjne ciasto zwane "la colomba" czyli "gołębica". Jest to rodzaj lukrowanej, drożdżowej babki z migdałami, upieczonej w formie, która (jeżeli ktoś się bardzo uprze) może istotnie nieco przypomina sylwetkę gołębia w locie, choć mnie się ono kojarzy raczej ze zdeformowanym, równoramiennym krzyżem. Z tym ciastem wiąże się legenda, mówiąca o mojej ulubionej królowej Teodolindzie, władczyni Longobardów. 

Podobno w VII wieku na dwór królewski w Pawii przybyli irlandzcy mnisi pod przewodnictwem św. Colombana. Ponieważ był to okres Wielkiego Postu, zakonnicy zgorszyli się widokiem królewskiego stołu, uginającego się od wszelkiego mięsiwa. Pobożni  Irlandczycy nie chcieli go jeść, więc Colomban pobłogosławił potrawy a wtedy ku powszechnemu zaskoczeniu pieczone mięso zamieniło się w biały chleb. Tę legendę wykorzystała firma Motta i w 1900 roku zaczęła wypiekać wielkanocne babki w kształcie gołąbka, nawiązując w ten sposób nie tylko do imienia świętego, lecz również do tradycji, która każe go przedstawiać z białą gołębicą siedzącą na ramieniu. Dziś tymi wypiekami trudni się wiele dużych firm i małych, prywatnych piekarni, gdyż na żadnym włoskim stole nie może zabraknąć "gołębicy". Inną słodką tradycją są czekoladowe jajka z niespodzianką. Są to nie tylko małe jajeczka, ale również ogromne, nieraz nawet półmetrowe jaja, bogato przystrojone. W ich wnętrzu można znaleźć różne cudeńka: zabawki, słodycze a nawet apaszkę lub krawat, gdyż w sklepach są jajka przeznaczone dla panów, dla pań, dla dzieci a także dla całej rodziny. Idąc z wielkanocną wizytą obowiązkowo należy coś ofiarować gospodarzom, więc po świętach we wszystkich domach piętrzą się pudełka z "gołąbkami" i czekoladowe jaja. Małym dzieciom wmawia się, że prezenty przynosi wielkanocny zajączek a w sklepach podobnie jak w Polsce, pełno jest świątecznych dekoracji z wizerunkami zająca, baranka, kury na jajkach a także kolorowych, sztucznych jajek, choć nie ma tu tradycji własnoręcznego zdobienia pisanek, jak to się robi w naszych domach.

W związku ze Świętami jest tu jeden obyczaj, który wiele osób uważa za barbarzyński, czyli zabijanie malutkich baranków (rzadziej koźląt) na wielkanocną pieczeń. Z tym zwyczajem walczą różne stowarzyszenia na rzecz zwierząt, również telewizja piętnuje tę świąteczną hekatombę. Mam wrażenie, że powoli przynosi to pozytywne rezultaty i być może kiedyś ta powszechna rzeź baranków odejdzie w zapomnienie. W tym kontekście najsympatyczniejszym i chyba najzdrowszym zwyczajem są wspólne wycieczki. Jak już wspomniałam na wstępie, wiele osób idzie w góry, organizuje się też rajdy rowerowe i motocyklowe. Wygodniccy wsiadają do samochodu, aby jechać do niejednokrotnie dość odległych, malowniczych miejscowości, gdzie można miło spędzić dzień i zjeść posiłek w restauracji lub wiejskiej oberży. Pod koniec marca, na lombardzkich jeziorach zwiększa się ilość kursujących statków, które w okresie wielkanocnym cieszą się dużym powodzeniem. Biura podróży również nie próżnują i oferują interesujące pakiety, zarówno dla miłośników aktywnego uprawiania sportu, jak i amatorów historii. Dla tych ostatnich organizuje się kilkudniowe wypady do Rzymu, Florencji, czy Wenecji a także innych, pięknych miast, pełnych skarbów sztuki. Nie brakuje też propozycji dla pospolitych leniuchów, którzy po prostu chcą jedynie odpocząć i zmienić powietrze. Jeśli chodzi o mnie, święta najczęściej spędzałam w pracy, choć zdarzyło mi się parokrotnie, że miałam wtedy jeden dzień wolny i również mogłam udać się w plener. W te wczesnowiosenne dni szczególnie lubiłam wypady do Valle d'Intelvi. Jest to piękna dolina pomiędzy górami rozdzielającymi jeziora Como i Lugano, leżąca na dość znacznej wysokości, gdzie można podziwiać zieleniejące szczyty i zbocza porośnięte kwitnącymi tarninami a przy okazji zajrzeć do niewielkich, malowniczych wiosek. Bardzo lubiłam te dni, kiedy w powietrzu, jeszcze ostrym po zimie i wilgotnym od niedawno stopniałego śniegu, wiatr przynosił mi delikatny zapach świeżo rozkwitłych drzew i krzewów. Co prawda, wczesna wiosna w Lombardii czasem bywa wilgotna, co sprawia, że pejzaż spowija  foschia, która w górach tworzy perłowo - błękitny opar (co widać na zdjęciach załączonych do tego posta) jednak ma to tę zaletę, że młoda zieleń wygląda nadzwyczaj świeżo a zapach ziemi, rozkwitających tarnin, głogów i pierwszych kwiatów jest wprost nie do opisania. Wilgoć zaciera kontury gór a jeziora daleko w dole są ledwie widoczne, czasem przez te zasłony nieśmiało przebija odrobina słońca, co sprawia, że wszystko lśni tęczowo a na zboczach wzniesień z cienia wychylają się kościelne wieże i zabudowania w okolicznych wioskach. Kochałam ten czas, jego zapachy i kolory, możliwość odetchnięcia po zimie pełną piersią, zmęczenie po przebytych kilometrach i poczucie wolności...





Wędrując po górach często spotykałam stada owiec, wśród których były matki z małymi. Zawsze miałam do nich wielki sentyment z uwagi na moją córkę Martę (urodziła się w znaku Barana i choć nie brakuje jej charakterystycznego uporu, nie brak jej też ciepła i słodyczy małego jagniątka) toteż nie ominęłam żadnej z okazji, aby im zrobić mniej lub bardziej udane zdjęcie. Muszę przyznać, że są to zwierzęta spokojne, ładnie pozują i raczej nie uciekają sprzed obiektywu. Moją drugą pasją było fotografowanie Baranka Eucharystycznego, którego interesujące wizerunki napotykałam w lombardzkich kościołach. 
 





A tak na marginesie - jednym z najczęstszych pytań, jakie mi zadawano podczas mojej emigracji, było to, czy Polacy są prawosławni, czy faktycznie używamy tego samego kalendarza co Włosi i kiedy obchodzimy ważniejsze kościelne święta...

Na zakończenie chciałabym życzyć Wszystkim Zaprzyjaźnionym Blogerom i Czytelnikom zdrowych i wesołych  Świąt. Niech ta wiosna będzie dla Was łaskawa, doda sił i energii a także niech przyniesie Wam najpiękniejsze marzenia, które się spełnią wszystkie, bez żadnego wyjątku!


Więcej zdjęć baranków oraz z moich wycieczek do Valle d'Intelvi można zobaczyć w folderach>