
Po obejrzeniu Góry Gellerta i zamku o czym pisałam w poprzednim poście, przeszłyśmy do dalszej części budapeszteńskiej starówki, aby zwiedzić Baszty Rybackie i kościół Macieja, których charakterystyczne białe sylwetki tak pięknie prezentują się na prawym brzegu Dunaju. Jeśli chodzi o baszty, są one raczej świeżej daty, ponieważ wzniesiono je dopiero na przełomie XIX i XX stulecia. Nie naśladują też wcześniejszych budowli, więc nie pełnią funkcji historycznej a raczej czysto dekoracyjną. Zostały zaprojektowane przez węgierskiego architekta Frigyesa Schuleka, specjalizującego się w rekonstrukcji obiektów romańskich i średniowiecznych. W istocie niegdyś w tym miejscu znajdował się fragment miejskich murów, którego utrzymanie i obrona w czasie działań wojennych należała do cechu rybaków, jednak z pewnością w owych czasach nie było tam tak wymyślnych i ozdobnych baszt. Koniec XIX wieku lubował się w podobnych budowlach w neogotyckim i neoromańskim stylu, nadających historyczny a raczej historyzujący wygląd miastom, które w trakcie dziejowej zawieruchy zostały pozbawione swych zabytków. Zdarzały się też zabytkowe obiekty w tak złym stanie, że uznano, iż ich rozbiórka i zbudowanie w tym miejscu czegoś od podstaw, jest najlepszym rozwiązaniem. Tak, czy inaczej Baszty Rybackie ze swoim bajkowym wyglądem są ulubionym miejscem turystów, być może dlatego, że zaspokajają naszą ukrytą potrzebę przeniesienia się w krainę dzieciństwa... Jest to miejsce bardzo popularne, gdyż oferuje równie piękny widok na Dunaj i jego obydwa brzegi co zamkowe tarasy a do tego są tu kawiarenki, gdzie można usiąść z lodami, kawą, czy kieliszkiem wina i podziwiać panoramę miasta. U podnóża baszt są szerokie, piękne schody, więc wchodząc na wzgórze od strony Dunaju, możemy w całej pełni zobaczyć ich wymyślne kształty. Jednak mnie najbardziej urzekł zjawiskowy widok największej baszty odbitej w lustrzanych szybach hotelu Hilton, który ukazał się mym oczom, kiedy schodziłam po schodach na plac Świętej Trójcy.



Z Baszt Rybackich poszłyśmy zwiedzić kościół Macieja. jak się o nim najczęściej mówi, choć w istocie jest on kościołem parafialnym pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny. To najbardziej charakterystyczny zabytek Budapesztu a jego piękna wieża o koronkowych zdobieniach, budzi powszechny zachwyt. Mam bardzo osobiste wspomnienie z nią związane z czasów mojej pierwszej wycieczki na Węgry, kiedy wraz z grupą koleżanek i kolegów jechaliśmy na tygodniowy pobyt nad Balatonem. Był późny wieczór, gdy wysiedliśmy na dworcu Keleti, gdzie dłuższą chwilę czekaliśmy na autokar, którym mieliśmy pokonać ostatni etap podróży. Oszołomiona wielogodzinną jazdą pociągiem rozglądałam się wokoło i wtedy w oddali, na granatowym niebie, zobaczyłam coś niewiarygodnie pięknego, co wyglądało niczym odwrócony kielich kwiatu o misternie powycinanych płatkach w perłowym kolorze. Nie były to czasy, kiedy iluminowano ciekawe budynki, więc ten widok był naprawdę niezwykły. Domyśliłam się, że jest to podświetlony szczyt wieży tonącej w mroku i nie mogłam oderwać oczu od tego cudnego zjawiska. Kiedy wyjeżdżaliśmy z miasta miałam nadzieję, że zobaczę całą wieżę i resztę tej budowli w świetle dnia, gdyż plan był taki, że drodze powrotnej zatrzymamy się na kilka dni w Budapeszcie. Oczywiście tak się stało i podczas zwiedzania miasta nasz przewodnik Istvan, pokazał mam również Matyas - templom, jak mówił o tej świątyni. Kościół był po niedawno zakończonej restauracji, wydawał mi się niezwykły, bardzo bogato zdobiony a stylem odbiegał od tego, co miałam okazję oglądać w Polsce. Duży minus stanowił fakt, że Istvan mówił do nas w języku rosyjskim, który znałam w najlepszym razie średnio a poza tym zwiedzanie w grupie nigdy nie było moją mocną stroną. Nie zrozumiałam nawet tego, że wygląd kościoła jest w dużym stopniu wynikiem rekonstrukcji, ponieważ po zakończeniu wojny był on po prostu ruiną. Zresztą nie wykluczone, że przewodnik był oszczędny w informacjach, ponieważ nie chciał poruszać drażliwych tematów. Z pewnością takim był temat rosyjskich zniszczeń, jakie się dokonały w mieście oraz religia, którą w owym czasie na Węgrzech usilnie rugowano z życia społecznego w dużo większym stopniu niż w Polsce. Podczas następnych pobytów mogłam poszerzyć moją wiedzę na temat kościoła, choć szczerze mówiąc uważam, że jeśli chodzi o promocję zabytków i właściwą informację na ich temat, Węgrzy nadal mają jeszcze dużo do zrobienia. Dopiero podczas mojej podróży z Martą mogłam go obejrzeć jak należy a dzięki internetowi lepiej zapoznać się z jego historią.



Kościół przechodził niezwykle trudne koleje losu, pierwsza świątynia powstała w XII wieku, lecz już w XIII stuleciu została zniszczona przez Tatarów. Odbudowana jako kościół koronacyjny, zawsze była pod szczególną opieką węgierskich królów. Wielkie zasługi miał tu król Maciej Korwin z rodu Hunyadych, który w XV wieku ufundował charakterystyczną, smukłą wieżę (pierwotna zawaliła się niemal sto lat wcześniej). Król podczas swego panowania nie szczędził pieniędzy na uświetnienie świątyni, gdzie się koronował i dwukrotnie brał ślub, co też było okazją do jej upiększenia. Postać tego monarchy, który bardzo dobrze zapisał się w dziejach swojego narodu, upamiętnia figurka przedstawiająca kruka z pierścieniem w dziobie, siedzącego na jednej z wież, nawiązująca do królewskiego przydomka, pochodzącego od herbu Korwin (czyli kruk). Z pierwotnej bryły świątyni pamiętającej króla Macieja do naszych czasów dotrwał jedynie portal zrekonstruowany z ocalałych fragmentów, częściowo wieża południowa w zachodniej fasadzie i fragmenty oratorium. Kościół ponownie spłonął w czasie wojen z Turkami a podczas 150-letniej okupacji osmańskiej przerobiono go na meczet. Po wypędzeniu Turków odzyskał swe pierwotne przeznaczenie i został przebudowany w stylu barokowym, lecz niebawem znów padł ofiarą pożaru, tym razem od uderzenia pioruna. Podczas panowania Habsburgów nikt z władców nie troszczył się o kościół na rubieżach cesarstwa; zrobił to dopiero Franciszek Józef dzięki wstawiennictwu cesarzowej Elżbiety, kiedy po rozpadzie monarchii Austro -Węgierskiej, jako tytularny król Węgier postanowił włożyć na głowę koronę świętego Stefana. W związku z planowaną uroczystością, zadbano o szybkie przywrócenie budapeszteńskiej świątyni należytej rangi. Podczas prac restauracyjnych nadano jej obecny neogotycki wygląd, przy czym starano się o dokładne odtworzenie tych ocalałych elementów, które z racji zniszczeń nie nadawały się do wykorzystania. Prace prowadzono także po koronacji a ogółem trwały one ponad dwadzieścia lat. W tym czasie kościół po raz kolejny został gruntownie przebudowany pod kierunkiem architekta Frigyesa Schuleka, tego samego, który zaprojektował Baszty Rybackie. Podczas odbudowy cały gmach pokryto pięknym dachem z kolorowych, ceramicznych szkliwionych płytek oraz dodano mu liczne elementy zdobnicze w neogotyckim stylu. Gotycką wieżę Macieja Korwina także wzmocniono i ozdobiono w tym samym duchu, tworząc spójną całość z resztą świątyni. Wnętrze otrzymało bogatą polichromię, w stylu zbliżonym do zachowanych resztek oryginalnych, gotyckich malowideł. Dwaj malarze, Karoly Lotz i Bertalan Szekely zaprojektowali całość wystroju a w wykonawstwie wspomagali ich rzeźbiarz Ferenc Mikula oraz twórca witraży, Ede Kratzmann. Artyści w swoich pracach połączyli elementy religijne z patriotycznymi, nawiązując do złotego wieku Węgier, w tym do rządów Macieja Korwina i jego ojca Janosa Hunyadyego, pogromcy Turków w bitwie pod Belgradem. W tym czasie na fali rozbudzonych uczuć patriotycznych i wspomnień o dawnej potędze Węgier przyjęto potoczną nazwę świątyni, która od tej pory jest powszechnie znana jako kościół Macieja (osoby niewtajemniczone w jego historię, czasem mówią też św. Macieja).
Efekt tej wieloletniej restauracji ostał się jedynie przez czterdzieści lat, ponieważ w czasie II Wojny Światowej w czasie walk o Budapeszt spłonął dach kościoła i zawaliła się część ścian. Podobno Niemcy urządzili w nim kuchnię polową, natomiast po wkroczeniu Armii Czerwonej Rosjanie trzymali tam konie i załatwiali swe potrzeby fizjologiczne. Choć powojenna węgierska rzeczywistość była bardzo trudna dla instytucji kościoła w ogólności, świątynię potraktowano w sposób specjalny, jako zabytek o znaczeniu państwowym. Dzięki temu została zabezpieczona przed dalszym zniszczeniem a następnie w latach 1951-1970 odbudowana i zrekonstruowana.




Wnętrze kościoła jest ozdobione nadzwyczaj bogato, ściany od dołu do góry pokrywa pełna złoceń polichromia o żywych kolorach; po wojennych zniszczeniach wszystkie malowidła odtworzono w pierwotnym stanie, przywracając im utraconą świetność. Główny ołtarz z figurą Matki Boskiej Królowej Węgier jest neogotycki (wykonano go wg. projektu Schuleka) podobnie jak ołtarz w kaplicy św. Emeryka, gdzie młody książę został przedstawiony w towarzystwie swego ojca św. Stefana i biskupa Gellerta. W kościele na szczególne wyróżnienie zasługuje ołtarz Matki Boskiej Loretańskiej z figurą Czarnej Madonny, datowaną na XVII. Jest to kopia średniowiecznej rzeźby, z którą wiąże się bardzo ciekawy przekaz. Otóż Turcy po zajęciu Budy zniszczyli wszystkie kościoły a jedynym, który ocalał był właśnie kościół koronacyjny, z którego okupanci usunęli wszystko, co mówiło o religii chrześcijańskiej a wnętrze pomalowali na biało. Ocalała jedynie zamurowana kaplica z figurą Matki Boskiej Loretańskiej i tak się stało, że w 1686 roku, podczas walk o Budę pomiędzy Turkami i Austriakami, doszło do zdarzenia, które obie walczące strony uznały za cud. Kiedy oblężeni muzułmanie modlili się w kościele przerobionym na meczet, pod wpływem straszliwego wstrząsu wywołanego wybuchem wieży prochowej na zamku, pękła ściana zasłaniająca wejście do kaplicy i oczom zgromadzonych ukazała się ukryta figura Madonny. Wywołało to zrozumiały popłoch wśród Turków, którzy uznali to za zły omen co zresztą okazało się prawdą, ponieważ w niedługim czasie faktycznie zostali wyrugowani z Węgier.







.jpg)
Pisząc o wystroju kościoła koniecznie trzeba wspomnieć o rzeźbie przedstawiającej cesarzową Elżbietę, jako młodą pełną wdzięku kobietę z różą w ręce. Elżbieta, osoba z charakteru i wychowania bardzo liberalna, bez wątpienia była postacią niezwykłą i odbiegała od kanonów przyjętych na cesarskim dworze pełnym anachronicznych zasad. Jednak to właśnie te cechy spowodowały, że była uwielbiana przez Węgrów, którzy widzieli w niej rzeczniczkę swoich interesów przed twardogłowym i konserwatywnym cesarzem Franciszkiem Józefem.
Natomiast w kaplicy Świętej Trójcy znajdziemy stylizowany na średniowieczny nagrobek, gdzie w nogach mężczyzny spoczywa lew uosabiający męstwo a u stóp kobiety pies, symbol wierności. Złożono w nim szczątki króla Beli III i jego żony Agnieszki z Antiochii, córki księcia de Chatillon, które znaleziono pięćdziesiąt lat wcześniej podczas prac wykopaliskowych na terenie zniszczonej przez Turków bazyliki w Szekesfehervar. Agnieszka, czasem zwana też Anną, wychowana na bizantyjskim dworze cesarskim, miała wielki wpływ na rozwój kulturalny Węgier a jako matka kilku córek wydanych za europejskich władców, stała się przodkinią wielu królewskich rodów.



Wychodząc z kościoła warto zwrócić uwagę na piękny portal z płaskorzeźbionym wizerunkiem Matki Boskiej Królowej Węgier adorowanej przez pełne wdzięku anioły, wykonany przez Lajosa Lontay'a. Jak już wspominałam, plac, przy którym stoi kościół Macieja nosi nazwę Świętej Trójcy, od barokowej kolumny morowej wzniesionej w XVIII stuleciu w intencji powstrzymania epidemii dżumy, szerzącej się w Europie na przełomie XVII i XVIII wieku. Po pierwszej fali zachorowań wzniesiono podobną, choć mniejszą kolumnę, którą usunięto, kiedy zaraza powróciła do Budapesztu. Wtedy na jej miejsce postawiono tę, którą widzimy obecnie, z wizerunkiem św. Trójcy na szczycie. Na szczęście epidemia się skończyła a jako świadectwo tamtych zdarzeń pozostała jedynie kolumna i nazwa placu. Nieopodal kościoła, tuż przy basztach rybackich, jest jeszcze jeden ważny monument. To dzieło rzeźbiarza Alajosa Strobla, konny pomnik św. Stefana, (Węgrzy nazywają go Szent Istvan) pierwszego koronowanego króla Węgier. Król Stefan żył współcześnie z naszym Bolesławem Chrobrym i nie tyko wsławił się tym, że scalił swe państwo i stworzył w nim sprawną administrację, miał też wielkie zasługi w szerzeniu chrześcijaństwa za co został kanonizowany wraz ze swym synem Imre (Emerykiem) i biskupem Gellertem.
Do zachodniej pierzei placu przylega nowoczesny hotel Hilton, zupełnie nieźle wpisujący się z historyczną tkankę miasta, dzięki stylizowanym pilastrom rozbijającym jego lustrzaną fasadę. Hotel wzniesiono na ruinach kościoła dominikanów i klasztoru św. Mikołaja, co ciekawe, nie rozebrano resztek tych budowli, ale zabezpieczono je i wkomponowano w otoczenie oraz bryłę hotelu. Jednym z tych elementów jest średniowieczna kościelna wieża z edykułem, w którym umieszczono posąg przedstawiający króla Macieja Korwina. Choć wygląda autentycznie, jest jedynie bardzo dobrą kopią rzeźby z wieży bramnej zamku w Budziszynie, który Maciej zajął jako król Czech i polecił odrestaurować. Podobno wizerunek wiernie oddaje rysy twarzy króla; przekaz mówi, że jej twórca specjalnie przyjechał z Budziszyna na Węgry, by wykonać rzeźbę portretową przyszłej głowy posągu władcy, którą później scalono z resztą postaci.
Na budapeszteńskiej starówce jest jeszcze jedna interesująca gotycka wieża, pozostałość kościoła św. Marii Magdaleny. Kościół ten, podobnie jak Matyas-templom był wielokrotnie niszczony i odbudowywany, jednak po uszkodzeniach z czasów II Wojny Światowej został definitywnie rozebrany a jego resztki zachowano jako park ruin. Jeśli komuś nie braknie sił, aby pokonać schody o 170 stopniach, może wejść na szczyt wieży i popatrzeć na panoramę miasta z wysokości niemal 50 metrów.
Starówka budapeszteńska jest bardzo klimatyczna są tu urocze brukowane uliczki z zabytkowymi domkami, barokowe pałace i przytulne knajpki, jednak ja musiałam jeszcze zobaczyć budynek, który skradł mi serce od chwili, kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy. To dawny hotel "Pod Białym Krzyżem" śliczna jednopiętrowa kamienica o rokokowej fasadzie, gdzie w centralnej części o dużych oknach niegdyś był wielki hotelowy salon, w którym wystawiano przedstawienia teatralne. Za harmonijną fasadą o dwóch balkonach kryje się rozbudowana dalsza część z dwoma dziedzińcami. Hotel w swoich najlepszych czasach był na tyle luksusowy, że w 1757 roku zamieszkał w nim Giacomo Casanova, natomiast w roku 1783 gościł nawet samego cesarza Józefa II podczas jego wizyty w Budapeszcie. Po wojnie podobno były w nim jakieś urzędy a przez jakiś czas nawet ekskluzywny nocny klub o nazwie (jakżeby inaczej) "Casanova". Niedawno zrobiono gruntowny remont budynku i podzielono go na niewielkie mieszkania. Fronton kamienicy pozostał bez zmian, podobnie jak niegdyś jest pomalowany na ładny, kremowy kolor z białymi elementami dekoracyjnymi, więc się ucieszyłam, że mogę pokazać Marcie moje ulubione miejsce w pełnej krasie. Ten sentymentalny akcent był tego dnia ostatnim etapem naszej wędrówki po mieście, która zaczęła się przy moście Małgorzaty i przy nim skończyła, jednak przed nami były następne dwa dni budapeszteńskiej majówki, więc ciąg dalszy nastąpi i będzie jeszcze jeden post o mieście. Jednak przedtem napiszę o Szentendre, prześlicznej malutkiej miejscowości słynącej ze wspaniałego rękodzieła, leżącej niedaleko od Budapesztu. Tam spędziłyśmy drugi dzień naszej majówki a to co widziałyśmy pokazało nam Węgry z zupełnie innej perspektywy.

Jeśli ktoś jeszcze nie widział albumu ze zdjęciami Budy, zapraszam tutaj>