poniedziałek, 30 października 2017

Wspomnienie o P.

Chciałabym coś napisać o P. takim, jakim go znałam i którego nigdy nie poznałam naprawdę... Kiedy o nim myślę, widzę ciąg obrazów a na każdym z nich jest ktoś inny. To tak, jakbym rozsypała zdjęcia z jego życia, krótkiego, bo  kiedy odszedł na zawsze zaledwie zaczęły się dla niego dojrzałe lata a jednocześnie tak długiego, jeśli zmierzyć je długością udręki, jaką mu przyniosło. Czy to wszystko stało się dlatego, że to on nim źle pokierował, gdyż zabrakło mu zdolności do przewidzenia nieuniknionych konsekwencji? A może było to dążenie do autodestrukcji, bo  zwątpił w swą wartość i wartość życia, które zostało mu dane?  Dla mnie P. na zawsze zostanie chłopaczkiem siedzącym na parapecie okna, wołającym na mój widok  "o, Kicia idzie!"  Byłam wtedy Kicią, miałam dziewiętnaście lat, włosy czesałam w dwa kucyki, obydwoje byliśmy mili i słodcy...Co życie zrobiło z nami, albo co my zrobiliśmy z naszym życiem? Gdzie się podziała słodycz, ufność i niewinność? Jak to się stało, gdzie przekroczyliśmy punkt zwrotny i za jakie błędy przyszło nam zapłacić?

Widzę P. jego niewinne oczy i złote loczki czterolatka, miłego dziecka, takiego grzecznego i dobrze ułożonego; później migawka - moment, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam jego strach i zagubienie....
Miał wtedy dwanaście a może trzynaście lat, czy właśnie wtedy zaczęła się jego ucieczka od siebie bo zwątpił w sens tego, co go otacza? A może stało się to jeszcze później, gdy jako nastolatek, ciągle grzeczny i sympatyczny, ale jakiś zamknięty w sobie, zawsze był niby odgrodzony szkłem. Kiedy z nim rozmawiałam, miałam wrażenie, że jest niczym ryba pod taflą wody, którą chcę złapać gołą ręką - jest tuż tuż, ale moja ręka nieodmiennie pozostaje pusta... Później zaczęła się jego droga w dół, pamiętam, widzę go w ten dzień, zanim przyjechała po niego żandarmeria, spotkaliśmy się w mieście - nadal mam tę scenę przed oczami - jego długi, szary płaszcz i dziwny uśmiech, kiedy zapytałam, czy jest na urlopie a on mi odpowiedział ..."tak, mam parę dni urlopu". Ten samowolny urlop od kamaszy i  ucieczka z konwoju na parę lat zaprowadziły go do Barczewa, później były kolejne upadki, kłamstwa i urojenia, świat szczęśliwy i bezpieczny, spokojne miejsce, jakie usiłował sobie stworzyć jedynie w swej wyobraźni.

Tyle wcieleń P. pamiętam, każdy z nich był inny, lecz który z nich prawdziwy? Jego życie stało się teatrem, gdzie wciąż zmienia się  maski oraz przebrania, aż nikt już nie wie, jak naprawdę wygląda aktor...
   P. w pewien szczególny sposób był punktem odniesienia w moim życiu. Nasze kontakty, później tak rzadkie, zostawały w mojej pamięci niby kamienie wyznaczające drogę - kiedy dowiedziałam się o jego śmierci było to tak, jakby umarła część mnie. Na zawsze też pozostało we mnie poczucie, że P. swoim życiem zapłacił cenę, jaką mógł zapłać każdy z nas, jednak być może inni mieli szczęście, którego jemu zabrakło a może  mimo swoich win wykpili się od zapłaty? W noc po tym, jak zamknął za sobą ostatnie drzwi, modliłam się o spokój dla jego duszy i o znak dla mnie; prosiłam o wskazówkę, dlaczego tak się dzieje, że nici życia plączą się w węzeł nie do rozwikłania? Moja prośba została wysłuchana, tej nocy miałam sen i wiem, że była to odpowiedź na moje pytania. Śniłam, że jestem w domu, gdzie nieco wcześniej pracowałam z pacjentem  umierającym na raka. Ale to nie on był ważny, jego tam nawet nie było, jedynie jego żona i jakiś mężczyzna, krewny, czy znajomy. Znalazłam się w tym domu, ponieważ miało się odbyć jakieś przyjęcie, na które również ja byłam zaproszona.

Czekałam spokojnie, kiedy raptem coś niezrozumiałego stało się ze mną, ni stąd ni zowąd, bez żadnego powodu, zaczęłam się znęcać nad gospodynią i obecnym tam panem. Nie wiedziałam czemu to robię, co więcej, robiłam to wbrew sobie, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Czułam wstręt do siebie a jednocześnie jakąś obrzydliwą, przewrotną satysfakcję. Raptem zaczęli przychodzić inni zaproszeni goście, opamiętałam się i ogarnął mnie potworny wstyd, nie miałam pojęcia, jak wybrnąć z tej sytuacji. Jeszcze nikt o niczym nie wiedział, niczego nie zauważył, jednak miałam świadomość, że za chwilę wszystko się wyda, zostanę napiętnowana, osądzona i wyrzucona za drzwi. Zaczęłam się tłumaczyć, próbowałam coś wyjaśniać, ale nikt tego nie słuchał,  do nikogo nie dotarło, co zrobiłam. Byłam niczym zawieszona w pustce a za chwilę i miałam upaść nisko i boleśnie. Wtem pojawiła się koło mnie młoda kobieta (wiedziałam o niej tylko tyle, że jest właścicielką sklepu z bielizną) i podała mi kolorowe skarpetki w paski, o które podobno ją prosiłam. Wzięłam je do ręki, w pierwszej chwili chciałam jej podziękować, gdyż zdawało mi się, że są takie, jakie chciałam mieć, ale w tym samym momencie ogarnęło mnie ogromne rozczarowanie.

Skarpetki były trzy, pozornie jednakowe, różniły się znacznie -
jedna była niemal nowa, druga wyraźnie używana, sprana i zmechacona a trzecia wręcz zniszczona i pocerowana. Nie wiedziałam co z tym prezentem zrobić, byłam zdziwiona i głęboko zawiedziona, pomyślałam, że powinnam je po prostu wyrzucić. Obudziłam się z tymi uczuciami oraz świadomością, że to przesłanie otrzymałam dzięki P. i jest ono odpowiedzią na moją prośbę. To była przestroga dla mnie, dla nas wszystkich, żebyśmy nie zapominali o tym, iż w każdym człowieku  jest dobro i zło, są ślepe instynkty i rozum, więc tylko od nas zależy, co weźmie górę. Dostajemy  życie niczym dar, niczym moje skarpetki ze snu, czasem piękne, całe, czasem pozornie bezwartościowe i bezużyteczne. Jak w biblijnej przypowieści wszyscy jesteśmy powołani na ucztę, lecz nie każdy okaże się godnym, aby siąść przy biesiadnym stole, niejeden odejdzie od drzwi napiętnowany, upokorzony, w bólu i udręce. Wyposażeni w dobre rady i wskazówki, które mają nas chronić tak, jak skarpety chronią nasze stopy, możemy je przyjąć w dobrej wierze, możemy też odrzucić z pogardą. Możemy być  dobrzy lub źli, tak jak dobre albo złe są nasze uczynki. Rodząc się jesteśmy niczym biała kartka, czy zapełnimy ją bazgrołami, czy piękną kaligrafią, to w dużej mierze zależy od nas...

Błądzimy a nasze błędy są niczym kamienie -  każdy z nich może uruchomić lawinę, która nas przygniecie i zetrze na proch. Jak się ustrzec przed tą lawiną, zatrzymać w decydującym momencie, zanim popełnimy błąd nie do naprawienia i zapłacimy najwyższą cenę?
 P. już zna odpowiedź na wszystkie pytania, zaś my, którzy pozostaliśmy by opłakać jego życie, upadek i śmierć, nadal trwamy w cieniu naszych lawin wiszących nad nami. Czy runą  nam na głowy, czy pozostaną na swoim miejscu a my się ustrzeżemy? Skarpetki ze snu mogły ochronić moje stopy na drodze życia, nie chciałam ich, były czymś poniżej moich oczekiwań, bo sądziłam, że zasługuję na coś lepszego. Wszyscy dostajemy rady, ostrzeżenia i dobre przykłady, wyświechtane doświadczenia minionych pokoleń, ciągle te same słowa wsparcia, obawy, przestrogi, o które obdarowany nie dba i w nie nie wierzy. Żyjemy w przeświadczeniu, że cierpienie, upadek i śmierć dotyczą wszystkich, lecz nie nas, że zawsze będziemy chodzić po rozpalonych węglach a ogień nie tknie naszych stóp....

niedziela, 29 października 2017

Powrót, czy może rtitorno?



Dziś po bardzo długiej przerwie zajrzałam na mojego bloga i z pewnym zaskoczeniem stwierdziłam, że to już rok minął od chwili, kiedy zamieściłam mojego ostatniego posta... Drugą, tym razem bardzo miłą niespodzianką było to, że pewne osoby zauważyły moje milczenie, że być może nieco im brakuje mnie i mojego pisania, a także iż są inni, którzy trafili tu niedawno i znaleźli w nim coś interesującego... W związku z tym, chciałabym wszystkim serdecznie podziękować, przeprosić za brak odpowiedzi na komentarze a przy okazji  napisać kilka słów celem wyjaśnienia - otóż niemal rok temu doznałam złamania w obrębie miednicy i choć po kilku miesiącach kości się zrosły, to dłuższe przebywanie w pozycji siedzącej nadal sprawia mi spory ból. Początkowo uniemożliwiało mi to korzystanie z komputera, zaś  obecnie w znacznym stopniu mnie ogranicza. Ponieważ nie należę do osób zdolnych do tworzenia posta na raty (raczej po grafomańsku wpadam w swego rodzaju trans) piszę szybko co mi w duszy gra a dopiero po ukończeniu tej bazy pomału nadaję mu ostateczną formę gramatyczną i stylistyczną, co nieraz trwa nawet kilka dni. W tej sytuacji, trudno mi było zasiąść do komputera na dłużej i tak mi mijał tydzień za tygodniem... Mimo wszystko, od pewnego czasu czuję, że powinnam wrócić do pisania, choćby dlatego, żeby zakończyć relację z moich włoskich wędrówek zanim okryje je zasłona zapomnienia. Jednak bezpośrednią przyczyną jest to, że myśl o zbliżającym się Święcie Zmarłych spowodowała, iż chciałabym napisać o kimś, kogo już nie ma pomiędzy nami, lecz kto nadal żyje w mojej pamięci.

 To wspomnienie powstało kilka lat temu, tuż po śmierci tej osoby, jednak dopiero teraz nadszedł moment, kiedy jestem w stanie podzielić się nim - nie tylko po to, żeby wśród bliskich mi osób nie zginęła pamięć o tym, co się wtedy stało, ale również z maleńką nadzieją, że ktoś, kto je przeczyta, pomyśli przez chwilę o zawiłościach losu, przeznaczeniu a także o rzeczach, które w naszym życiu są najważniejsze.
Dzisiejsza notatka to tylko zapowiedź posta, który (mam nadzieję) ukaże się pojutrze.