Pokazywanie postów oznaczonych etykietą emigracja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą emigracja. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 5 grudnia 2013

Szklanka, telefon i moneta....

Zaprzyjaźnieni  czytelnicy tego bloga zapewne zauważyli nowe logo w prawym górnym rogu strony. Jest to zajawka  zabawy wymyślonej przez Fidrygaukę,  która zapowiada się bardzo obiecująco i już widać z zamieszczonych komentarzy, że wzbudziła spore zainteresowanie, więcej na ten temat   przeczytacie tutaj

Jeśli o mnie chodzi zachęta padła na podatny grunt i mimo notorycznego braku czasu, postanowiłam że ja także sie do niej przyłączę i opiszę to, co mi przyszło na myśl w
 związku z trzema słowami, które widnieją w tytule, gdyż owo hasło zaproponowane przez Fidrygaukę natychmiast nasunęło mi mnóstwo skojarzeń. Pierwsza rzecz, jaka mi przyszła do głowy, to szklanka stojąca na półce mojej łazienki. Trzymam w niej różne drobne a użyteczne przedmioty i dzięki temu, nigdy nie mam problemu z ich odnalezieniem. Poza tym lubię ją, ponieważ jest ładna, ma nietypowy kształt a do tego zdobi ją wizerunek pierrota z łezką w oku. Mam tę szklankę już wiele lat, bo od chwili, kiedy zamieszkałam w Lombardii. Weszłam w jej posiadanie przez użyczenie, zaś później, gdy opuszczałam gościnny dom rodziny P......, za przyzwoleniem Patrycji zabrałam ją (wraz z kilkoma innymi miłymi drobiazgami) ze sobą do Polski, aby mi przypominała czas spędzony w moim włoskim domu. Przez te wszystkie lata przywykłam do jej widoku i na co dzień raczej się nie zastanawiam nad jej istnieniem, jednak zdarza się czasem, że kiedy na nią patrzę, przypominam sobie różne momenty z mojej emigracyjnej egzystencji. Nie odkryłam tu Ameryki, bo ten mechanizm pięknie opisał Proust w swojej wspaniałej książce, gdzie smak magdalenki umoczonej w herbacie, wywołuje u bohatera całą lawinę wspomnień, one rodzą następne i tak poznajemy przepiękną historię jego dzieciństwa, na którą patrzymy niczym na warsztat tkacza, gdzie powstaje wspaniały gobelin pełen barwnych postaci. Również moja skromna szklanka, wraz z wieloma innymi przedmiotami, książkami i zdjęciami, jest dla mnie takim katalizatorem moich włoskich przeżyć i wspomnień. Ale chciałabym napisać o jeszcze jednym skojarzeniu, jakie wywołuje to słowo, myślę tu o popularnych rozważaniach na temat zagadnienia, czy szklanka jest do połowy pełna, czy do połowy pusta? Otóż, kiedy zastanawiam się nad tym pytaniem, mam wewnętrzną pewność, że moja jest po prostu wypełniona w połowie i chciałabym, aby tak było zawsze. Może to zasługa tego, że jako zodiakalna Panna, urodzona w momencie, kiedy lato osiąga swój punkt przełomowy, mam wrodzoną potrzebę wewnętrznej równowagi? Nie powiem, że przychodzi mi to łatwo lub nie daj Boże, automatycznie! Zachowanie tego błogosławionego stanu to ciężka praca i ogromny wysiłek mentalny. Jak większość istot ludzkich, przez wiele lat miotałam się pomiędzy różnymi skrajnościami, aż do chwili, kiedy los rzucił mnie na obcą ziemię. Było to bardzo bolesne doświadczenie, jednak w tym trudnym czasie nie tylko poznałam własne możliwości i siłę, jaka we mnie drzemie, ale przede wszystkim nauczyłam się robić z nich użytek. Ile pracy nad sobą mnie to kosztowało, wiem tylko ja...Jednak dzięki nim udało mi się zachować zdrowie psychiczne, odkryć uroki samotnego życia, które z biegiem czasu przestało być dla mnie ciężarem a stało się darem od losu, szansą,  jaką otrzymałam, aby wniknąć w głąb mojej jaźni, zrozumieć siebie i stworzyć mój własny system wartości. Był to czas, kiedy na powrót nauczyłam się patrzeć oczami dziecka, które odkrywa nieznany świat; czasem obcy i niezrozumiały, ale zawsze fascynujący... Oderwana od wszystkiego, co było treścią mojego życia, jako jedyny łącznik z domem i z krajem miałam telefon, z którego korzystałam często i chętnie, tym bardziej, że dzięki niemu mogłam mówić po polsku, do czego poza tym nie miałam zbyt wielu okazji. W sensie materialnym sporo mnie to kosztowało, gdyż niejednokrotnie wisiałam na nim, aż do bólu głowy, udzielając moim dzieciom niezliczonych rad i porad oraz bez końca omawiając szczegóły ich codziennej egzystencji. Nie byłam w tym nałogu odosobniona, ponieważ we Włoszech wszyscy uwielbiają swoje komórki i rozmawiają bez skrępowania w miejscach publicznych, pełnym głosem poruszając tematy, które nazwałabym jeśli nie intymnymi, to przynajmniej wymagającymi względnej dyskrecji. Widok osoby w samochodzie, poruszającej się z niedozwoloną prędkością po górskich drogach, prowadzącej jedną ręką, podczas gdy w drugiej trzyma się telefon, absolutnie nie należy do rzadkości; co gorsza, podobnie postępują niektórzy kierowcy publicznych środków transportu. Kiedy jeździłam autobusem do pracy w Muggio, moją zmorą był kierowca, który co prawda korzystał z zestawu słuchawkowego, ale za to "nadawał" bez chwili przerwy przez całą drogę. Zwykle o tej godzinie w autobusie było niewielu pasażerów, więc jego głos rozlegał się donośnie, dzięki czemu mogłam być na bieżąco z wiadomościami na temat tego, gdzie był, z kim się spotkał i co zjadł. Podobną wiedzę, tym razem na temat współpasażerów, zapewniała mi jazda lokalnym pociągiem; ta również niosła dodatkowe atrakcje, gdyż oprócz rozmów po włosku, można było wysłuchać relacji we wszystkich językach świata, co wymownie świadczyło o tym, że włoskie społeczeństwo jest naprawdę mieszanką narodowości i kultur. Co więcej, z reguły nikt nie myślał o tym, aby mówić półgłosem, wręcz przeciwnie, większość rozmówców dawała wyraz swojej pewności siebie ze swadą, nie mającą nic wspólnego z zasadami dobrego wychowania. Przy tej okazji zauważyłam, że w zasadzie jedynie języki azjatyckie i afrykańskie są dla mnie barierą nie do przebycia, gdyż francuski, portugalski, hiszpański i rumuński są zadziwiająco podobne do włoskiego, więc można pojąć ogólny sens rozmowy. Natomiast ukraiński, rosyjski i angielski choć żadnego z nich nie znam zbyt dobrze, także dawał mi możliwość przynajmniej częściowego zrozumienia w czym rzecz, nawet jeśli tak naprawdę zupełnie mi na tym nie zależało... 

Nie powiem, że ten brak dobrych manier nie działał mi na nerwy; pół biedy, jeśli taki krzykacz siedział w głębi wagonu, gorzej było, gdy miałam go w bezpośrednim sąsiedztwie. Kiedyś zdarzyło mi się, że w wieczornym pociągu z Mediolanu usiadła obok mnie jakaś pani wyglądająca na pracownicę banku, która po chwili wyciągnęła telefon i na cały głos zaczęła komuś opowiadać swoje straszne doświadczenia z miejsca pracy (nie szczędząc szczegółów pozwalających na identyfikację), gdzie podobno była prześladowana przez okrutnego szefa. Zastanawiałam się, co by to było, gdyby w zatłoczonym do granic możliwości pociągu, siedział jakiś krewny lub znajomy owego szefa...O tym, że pewne fakty należy zachować dla siebie, przekonał się również sam Berlusconi i wiele osób z jego otoczenia a to za sprawą podsłuchów telefonicznych, które jak się okazało, są powszechną (choć najczęściej nielegalną) metodą zdobywania wiadomości. Mimo zakazu takich praktyk podsłuchują wszyscy wszystkich a skala tego zjawiska jest po prostu niespotykana, co gorsza, to co może zainteresować tzw. ogół, natychmiast jest szeroko upubliczniane.
Kompletny bezwstyd, jaki temu towarzyszy, jest po prostu zatrważający, wiele osób z kręgu pożal się Boże, VIP-ów, absolutnie nie przejmuje się tym, co im się wyciąga zza pazuchy, wychodząc z założenia, że nie ważne co się mówi, byleby mówiono. Jeśli komuś się wymknie coś, czego nie powinien powiedzieć, wykręca się kota ogonem mówiąc, że to nie było powiedziane serio, albo wprost przyznając się do kłamstwa lub konfabulacji. Tak zrobiła jedna z panienek premiera, która podczas telefonicznej rozmowy (podsłuchanej i nagranej) powiedziała do swojej koleżanki, że obiecano jej kilka milionów euro za milczenie, ponieważ w chwili ich intymnych spotkań była nieletnia. Kiedy sprawa wyszła na jaw oznajmiła po prostu, że zmyślała, ponieważ chciała wzbudzić zazdrość innych dziewczyn z "haremu" a poza tym jest patologiczną kłamczuchą i lubi konstruować różne nieprawdziwe historie. Kiedyś mówiono, że nic tak nie plami kobiety jak atrament (mając oczywiście na myśli intymne wynurzenia w listach) dziś zgodnie z duchem czasu można powiedzieć, że utrata czci jest możliwa również dzięki niezbyt oględnym rozmowom telefonicznym...

Zastanawiałam się niejednokrotnie, jak to się dzieje, że telefon, który przecież powinien nam służyć za narzędzie do komunikowania się w nagłych, nie cierpiących zwłoki sprawach, wielu osobom jest nieodzowny do podtrzymywania kontaktów międzyludzkich, namiastką rodzinnych rozmów przy stole, czy przyjacielskich pogaduszek przy kawie...Nieopanowany rozwój telefonii komórkowej sprawił, że pomału odchodzą do lamusa automaty telefoniczne. Co prawda, w czasie, gdy mieszkałam we Włoszech, nadal można było je zobaczyć w różnych newralgicznych punktach miasta, przede wszystkim w metrze, gdzie służą jako telefony alarmowe, gdyż podobnie jak w innych krajach, można z nich zadzwonić gratis na Policję, do Straży Pożarnej, czy wezwać karetkę Pogotowia. Kiedy przyjechałam do Włoch, oprócz nowoczesnych telefonów publicznych na kartę magnetyczną, nadal były w użyciu starsze modele, gdzie wrzucało się drobne monety; jednak dość szybko zostały one zlikwidowane, w związku z wycofaniem narodowej waluty i przyjęciem euro. Z włoskimi lirami zetknęłam się zaledwie przez kilka tygodni i na dobrą sprawę nawet nie pamiętałabym, jak wyglądały, gdyby nie to, że  do dziś zachowałam kilka znaleźnych pieniążków... 
Dzięki mojej babci mam pewien nawyk, którego rygorystycznie przestrzegam; zawsze podnoszę nawet najmizerniejszy grosik, jeśli takowy mi upadnie, jak również monety, które ktoś inny zgubił (oczywiście tylko wtedy, gdy właściciela nie ma w zasięgu wzroku) nie tyle ze skąpstwa, co z szacunku dla pieniędzy.

Babcia zawsze mi powtarzała, że każdy znaleziony grosz przynosi nam szczęście a jeśli chcemy je zatrzymać, należy na niego chuchnąć trzy razy  następnie schować do portmonetki i w żadnym razie nie wydawać, lecz nosić przy sobie "na rozmnożenie". Można w to wierzyć lub nie, ale nadzieja na cudowny przypływ gotówki to miła rzecz...Kiedy wyjeżdżałam do Włoch i wsiadałam do autobusu na dworcu w Olsztynie, znalazłam dwuzłotową monetę; natomiast wysiadając po przyjeździe do Bari, banknot o nominale 1000 lirów, co oczywiście uznałam za nadzwyczaj dobrą wróżbę. Dwuzłotówka, jak sądzę, nadal leży w szkatułce wśród znaleźnych monet, natomiast banknot trzymam w moim starym portfelu, wraz z paszportem i włoskimi dokumentami. Gdybym miała szczerze odpowiedzieć na pytanie, czy ta wróżba się spełniła, to musiałabym powiedzieć, że tak, moja sytuacja finansowa we Włoszech była co najmniej zadowalająca, jednak stare przysłowie nie bez powodu mówi, że samo posiadanie pieniędzy nie jest gwarancją szczęścia, gdybym nie miała w sobie pasji do poznawania świata, zapewne nie raz bym gorzko opłakała każdego zarobionego centa...Tęsknota za polską i moja rodziną, która mi towarzyszyła na co dzień, dzięki tej pasji do zwiedzania i wędrówek była nieco mniej dolegliwa a całe to piękno, jakie miałam nieomal na wyciągnięcie ręki sprawiało, że wszystkie ciężary emigracyjnego żywota wydawały się znacznie łatwiejsze do udźwignięcia. Muszę powiedzieć, że było to coś, z czego nie chciałam i nie mogłam zrezygnować, bo w głębi duszy czułam, że jest to moja szansa nie tylko na poznanie nowych miejsc, że to także swego rodzaju okup od życia, jaki mi dało w zamian...To była moja "szklanka", gdzie kreska jest dokładnie pośrodku a czy ktoś ją nazwie do połowy pełną, czy do połowy pustą, to tylko kwestia interpretacji...

sobota, 22 grudnia 2012

Trzy wigilie.


Zawsze miałam zadziwiająco dużo wspomnień z wczesnego dzieciństwa... 
Czasem zastanawiam się, jak to jest możliwe, że tak dobrze pamiętam pierwsze lata mojego życia, ponieważ poza przeprowadzką z okolic Warszawy na Mazury, nie wydarzyło się w nim nic nadzwyczajnego. Oczywiście, taka zmiana w mojej trzyletniej egzystencji była ogromną rewolucją, gdyż musiałam się rozstać z ukochaną babcią i jej domkiem z ogrodem, który dotąd był dla mnie całym światem. Z wielkim bólem adaptowałam się do nowej rzeczywistości i niejednokrotnie próbowałam płaczem wymusić powrót do miejsc, które uważałam za swoje. Jednak jedno z moich najpiękniejszych wspomnień z dzieciństwa wiąże się z pierwszymi świętami Bożego Narodzenia w nowym domu. Pamiętam, jak mój tata przyniósł do domu choinkę a mama przystroiła ją nowymi bombkami oraz własnoręcznie zrobionymi ozdobami ze słomki, krepiny, kolorowego, błyszczącego papieru i wydmuszek. Wszystkie te ozdoby i wielobarwne, papierowe łańcuchy, kleiłyśmy podczas długich, listopadowych wieczorów (prawdę mówiąc, mój udział w ich wykonaniu był raczej znikomy). Były one dość pracochłonne, ale moja mama zawsze miała nadzwyczaj zręczne palce i oprócz łańcuchów potrafiła wyczarować zabawki zrobione metodą origami oraz tęczowe "pawie oczka". Natomiast wydmuszki jajek po doklejeniu elementów z kolorowego papieru, zamieniały się w prześliczne koszyczki, koguty, głowy świętego Mikołaja z długą białą brodą z kłaczka waty, czy pajaca w szpiczastej czapce. Również gwiazda, umieszczona na czubku choinki została wykonana przez mamę z kartonu i srebrnej cynfolii od czekolady. Pamiętam wspaniały zapach świerku zmieszany z zapachem pieczonego ciasta, gdyż mama postanowiła upiec tort, który później przyozdobiła białym maślanym kremem i małymi, kolorowymi cukierkami w kształcie fasolek. Teraz myślę sobie, że chyba były to święta dość skromne, cały tamten okres pierwszego, powojennego dziesięciolecia nie obfitował w zbytki a do tego byliśmy przecież rodziną na dorobku. Jednak  na naszym stole nie zabrakło żadnej z tradycyjnych potraw, jakie zawsze musiały być na nim podczas wigilijnej kolacji. Pamiętam, że była smażona ryba, śledź w śmietanie i ziemniaki, aromatyczne suszone grzyby, na których najpierw gotował się barszcz a później mama oprószyła je mąką i usmażyła na oleju, kompot z suszonych owoców oraz moja ulubiona potrawa, czyli kluski z makiem. Kluski  w zasadzie były makaronem domowej roboty (moja mama robi go po mistrzowsku) polane swego rodzaju słodkim sosem przyrządzonym z maku utartego z cukrem. Do dzisiejszego dnia pamiętam, jak mama ucierała ten mak w makutrze i recytowała mi wierszyk, którego nauczyła się jeszcze jako mała dziewczynka w drugiej klasie szkoły podstawowej.
         
              Siedzi skrzacik za kominem w czerwonym kożuszku,
              zerka okiem, węszy nosem, gładzi się po brzuszku.
              Dziś wigilia, tak coś pachnie, że aż idzie ślinka,
              może znajdzie się dla skrzatka chociaż okruszynka?
              Wyszedł skrzacik zza komina, zdjął z głowy kołpaczek,
              gospodyni, znasz mnie przecież, jam skrzat nieboraczek!
              Dostał skrzacik miskę klusek, wyjadł ją do czysta,
              wlazł za komin, gębę wydął, niczym organista
              i kolędy jął zawodzić przebieraną nutką,
              czasem grubo, czasem cienko, głośno lub cichutko.
              Śpiewał, śpiewał, przez noc całą, aż mu trząsł się brzuszek,
              wreszcie usnął za kominem, zwinięty w kłębuszek.

Dziś nie wiem dlaczego ten pogodny i ciepły wierszyk bardzo mnie zasmucił i ni stąd ni zowąd rozpłakałam się z żalu nad skrzacikiem - nieboraczkiem...Mimo tych łez była to piękna wigilia, odwiedzili nas sąsiedzi - starsi państwo mieszkający w tym samym domu i długo siedzieliśmy przy choince, na której płonęły prawdziwe świeczki a mama śpiewała kolędy.

Tak wiele się zmieniło w ciągu lat, które minęły od tamtej wigilijnej wieczerzy, dziś już nikt nie zapala na choince prawdziwych świeczek i chyba coraz rzadziej ktoś zadaje sobie trud, aby własnoręcznie wykonywać staroświeckie, choinkowe ozdoby. Odchodzą w przeszłość razem z zimami, kiedy to na Boże Narodzenie wokół domów zawsze były zaspy po kolana, mróz malował wzory na szybach a najmilszym sprzętem w domu był ciepły, kaflowy piec. Brakuje mi tej atmosfery i niejednokrotnie myślałam o tym, żeby wyprowadzić się na wieś i choć w części odzyskać ten utracony raj moich szczenięcych lat, gdzie rytm życia wyznaczają pory roku a natura determinuje ludzkie poczynania.
Choć życie napisało dla mnie zupełnie inny, zaskakujący scenariusz, zawsze starałam się ocalić przynajmniej część tej atmosfery mojego dzieciństwa...
Kiedy przyszedł czas, że sama zostałam matką i gospodynią w moim własnym domu, podczas pierwszych świąt próbowałam wskrzesić tamte chwile, tym razem nie tylko dla mnie samej, ale również dla mojej rodziny. Dziś nie mam pojęcia, jak mi się udało przygotować wszystkie potrawy, nie tylko wigilijne, ale również te przeznaczone na pozostałe świąteczne dni, mając do dyspozycji małą, dwupalnikową kuchenkę, prodiż zamiast piekarnika i dwoje dzieci - niespełna trzyletniego Kubę i kilkumiesięczną  Martę. Po tym wszystkim starczyło mi energii, żeby zrobić makijaż i usiąść do stołu w wizytowej sukience...Byłam dumna z siebie, bo stanęłam na wysokości zadania i miałam ogromną nadzieję, że czeka nas jeszcze wiele świąt w atmosferze wspólnej radości. Jednak już wtedy jakiś podstępny robak wgryzał się w moje serce, sprawiając, że na ten sielski obrazek padał cień z powodu braku rzeczywistej harmonii, jaką w rodzinie daje prawdziwa wspólnota wzajemnych dobrych chęci i oczekiwań. Później była zmiana mieszkania na większe, wygodniejsze, bardziej przestronne oraz wiele wigilii, kiedy rozczarowanie całoroczną rzeczywistością i fizyczne zmęczenie podczas godzin spędzonych w kuchni, brało górę nad podniosłym nastrojem...

Minęło wiele lat i nadszedł czas, kiedy przyszło mi spędzać pierwsze święta w moim życiu z dala od domu i rodziny, na obcej ziemi. Było to w Bari, gdzie znalazłam się na początku grudnia. Pamiętam, jak po przyjeździe na miejsce wysiadłam z autobusu; mimo późnego wieczoru owiała mnie fala ciepłego, niemal wiosennego powietrza. Po kilku dniach zauważyłam, że miasto przygotowuje się do świąt. Palmy na centralnej via Sparano owinięto sznurami kolorowych światełek, w oknach domów widać było wielkie, bogato przystrojone choinki a przed wejściami do sklepów i hoteli umieszczono dekoracje z jedliny i kolorowych bombek z lampkami w kształcie grubych, czerwonych świec. Kiedy patrzyłam na te wszystkie przygotowania, ogarniał mnie bezbrzeżny smutek, nie wyobrażałam sobie
co pocznę w święta, w tym obcym mieście, gdzie nie miałam nikogo bliskiego. Co prawda, zostałam zaproszona na kolację do pewnego włoskiego domu, ale szczerze mówiąc, nie miałam najmniejszej ochoty na to doświadczenie, które zresztą okazało się kompletnym niewypałem. Nie tylko byłam skrępowana z powodu słabej znajomości języka, na domiar wszystkiego panowała tam atmosfera kompletnie odmienna od tej, jaką się kultywuje w polskich domach. Wigilijne menu składało się z kilku gatunków pizzy, ciasta, solonych orzeszków i szampana. Po wymianie prezentów z ogromną ulgą opuściłam ów dom a później długo chodziłam po ulicach, samotnie, z uczuciem pustki i dojmującego smutku. To pierwsze, tak niemiłe doświadczenie, spowodowało, że od tej pory jak ognia unikałam podobnych sytuacji i jeśli  w grudniu nie jechałam do domu na urlop, prosiłam o jak najwięcej dyżurów w okresie Świąt. W domach opieki, gdzie pracowałam, miałam o wiele większe poczucie wspólnoty, nie tylko z koleżankami i kolegami, którzy byli w tej samej sytuacji; sądzę, że podobnie czuli się nasi pensjonariusze, ludzie starsi, niekiedy zupełnie samotni, albo z różnych powodów odstawieni przez swoje rodziny na boczny tor. Tworzyliśmy wspólnie małą społeczność, gdzie uśmiech, dobre słowo, czy ciepły uścisk, sprawiały, że było nam łatwiej przetrwać te dni.
Lata spędzone na emigracji spowodowały, że w moim życiu nic już nie jest takie samo, jak kiedyś. Teraz innymi oczami patrzę na przedświąteczną gorączkę, szał zakupów i obfitość potraw. Jedyna rzecz, której gorąco pragnę to spokój i poczucie, że to co robię, ma głębszy wymiar i jest w zgodzie z moimi pragnieniami. Jednak mimo wszystko, również podczas tych lat oddalenia od mojego domu i rodziny, spotkało mnie wiele miłych niespodzianek i gestów, które nie sposób zapomnieć. Takim moment miał miejsce, kiedy kilka lat temu otrzymałam od Patrycji dwa gwiazdkowe witrażyki do przyklejania na oknie. Patrycja własnoręcznie namalowała je przy pomocy Ilenii i wręczyła  mi, kiedy jechałam na Boże Narodzenie do Polski. Co roku umieszczam je na szybach i choć czas je nieco skonsumował, mimo to, są dla mnie jedną z najmilszych pamiątek, swego rodzaju łącznikiem między moim obecnym życiem i czasem spędzonym na emigracji. Był to trudny czas, ale mimo wszystko cieszę się, że dane mi było przeżyć to doświadczenie, gdyż wiele straciłam, wiele mnie ominęło, ale też dużo otrzymałam w zamian...


Z okazji nadchodzących
       Świąt Bożego Narodzenia
życzę wszystkim zaprzyjaźnionym 
      blogerom i czytelnikom
aby minęły one w serdecznej i ciepłej 
        atmosferze.
A  Nowy Rok niech Wam przyniesie 
wiele pięknych chwil i wspaniałych podróży,
 nowych przyjaźni, i dużo, dużo szczęścia !!!

niedziela, 29 kwietnia 2012

Lombardia. Mój Mediolan.


Mediolan zdecydowanie różni się od innych, włoskich miast, które miałam okazję poznać w czasie mojej emigracji. Przede wszystkim dlatego, że jego zasadnicza, centralna część,  nadająca mu charakterystyczny, wielkomiejski styl, pochodzi z końca XIX i początku XX wieku ( w większości włoskie miasta mają centra o wiele starsze z odmienną architekturą i bardzo wąskimi ulicami). Jest to doprawdy imponująca zabudowa: ogromne kamienice i  miejskie pałace ze wspaniałymi, wewnętrznymi dziedzińcami. Te dziedzińce częstokroć zdobią posągi, fontanny i mnóstwo pięknie utrzymanych roślin. Niezbyt często można je zobaczyć ponieważ z reguły wejścia strzeże portier i potężna brama, która na ogół pozostaje zamknięta. 

Posiadanie apartamentu w takim budynku to nie tylko prestiż, lecz również duży majątek. Inny interesujący mediolański akcent to przestronne, wielkomiejskie arterie, wybrukowane dużymi, kamiennymi płytami. Bardzo narzekają na nie kierowcy a część mieszkańców wręcz nalega, aby pokryć je asfaltem. Jednak wiele osób uważa, że byłaby to niedopuszczalna ingerencja w bądź co bądź, historyczną tkankę miasta (nieskromnie dodam, że również jestem przeciwna temu pomysłowi). Inna rzecz, która wzbudziła moje ogromne zadziwienie, gdy przybyłam do Mediolanu, to ogromna ilość drutów, kabli i przewodów, tworząca ponad ulicami swego rodzaju pajęczynę, widok raczej niespotykany w Polsce. Ta cała plątanina to nie tylko trakcje tramwajowe, ale coś, czego przeznaczenia nawet nie próbowałam dociekać. Jest tu też ogromna ilość samochodów jadących, jak się da i parkujących, gdzie się da oraz tłumy ludzi. To wszystko daje miastu szczególny, choć  nieco chorobliwy urok. Czasem sprawia ono wrażenie, że  jest jakimś chaosem, wirem, który wciąga nas  wbrew naszym zamiarom, innym razem zdaje się być bezpiecznym schronieniem, ludzkim stadem, gdzie nawet idąc w pojedynkę, wciąż stanowimy cząstkę całości. To chyba właśnie ta dwoistość sprawiła, że zawsze tak mnie  fascynowało..


Niejednokrotnie przemierzałam je pełna energii i entuzjazmu, biegałam na wystawy i robiłam "rundy" po ulubionych sklepach. Wszystko mnie wtedy cieszyło: muzyka ulicznego grajka, uśmiech lub uprzejme słowo przypadkowej osoby. Innym razem czułam się niczym Jonasz w brzuchu wieloryba; ogromne, ciężkie budynki przytłaczały mnie swoim widokiem a rzesze ludzi przelewające się w pośpiechu po ulicach, pędziły nie wiadomo gdzie, niczym potępione dusze Dantego lub liście gnane wiatrem. To przygnębiające wrażenie dopadało mnie najczęściej gdy zapadał jesienny zmierzch, kiedy zimno i wilgoć przenikały mnie do kości a cuchnący smog zatykał płuca. W takich chwilach, bardziej niż zwykle dokuczało mi poczucie samotności, ten zły nastrój pogłębiał widok walających się śmieci, żebrzących ludzi siedzących na ulicach i natrętne wielkomiejskie hałasy.  Wszystko to sprawiało, że na jakiś czas uciekałam z tego miasta potępieńców, jednak po pewnym czasie znów przychodził dzień, kiedy zaczynało mi brakować jego lilowej przedwieczornej poświaty i widoku pomnika Garibaldiego na via Dante z Castello Sforzesco w tle... 
   

Nieopodal była moja ulubiona księgarnia  "Librerie Riunite" gdzie chętnie zaglądałam, bo za niewielkie pieniądze mogłam tam kupić świetne książki z końcówek wydań. Na wprost niej, po drugiej stronie ulicy, miałam drogerię "Lusch" cudnie pachnącą na całą okolicę, z kosmetykami i mydłami robionymi ręcznie. Idąc dalej, mijałam urocze bary i lodziarnie oraz sklepy z pięknie zaaranżowanymi wystawami. Nie mogłam się oprzeć temu miastu! Początkowo spędzałam tam cały mój wolny czas, wciąż odkrywając nowe interesujące i malownicze zakątki. Przyciągały mnie przepiękne kościoły wypełnione skarbami sztuki, wąskie uliczki, barokowe kamienice ze ślicznymi balkonami z kutego żelaza a także te nowoczesne z wiszącymi ogrodami na dachach i tarasach. Uzbrojona w nieodłączny przewodnik oraz mapę, godzinami chodziłam po mieście, znajdując moje ulubione miejsca, niczym znajomych, dla których zawsze ma się chwilę czasu. Pomału stworzyłam moją prywatną mapę takich miejsc. Jej centralnym punktem stał się kościół San Gottardo, znajdujący się w pobliżu Placu Duomo i stanowiący integralną część Palazzo Reale ( w przeszłości pełnił on funkcję pałacowej kaplicy ).

San Gottardo mieści się na tyłach Pałacu, lecz mimo to, jego wieża jest doskonale widoczna. Pamiętam, jak podczas pierwszej przechadzki po mieście stanęłam przed katedrą i po prawej stronie zobaczyłam tę śliczną, smukłą wieżę z czerwonej cegły, ozdobioną piętrowo ułożonymi, białymi kolumienkami. Jej piękno urzekło mnie jak kiedyś, wiele lat temu, urzekła wieża kościoła świętego Matiasa w Budapeszcie. Tamtą wieżę zobaczyłam w nocy, na tle szafirowo - czarnego nieba, jej podświetlony szczyt wyglądał niczym odwrócony kielich białej lilii zawieszony w przestrzeni. Stałam wtedy przed dworcem Keleti i patrzyłam zachwycona, nie mogąc oderwać oczu od tego widoku. Wieżę San Gottardo ujrzałam w dzień, jej czerwona sylwetka z koronką białych kolumienek i gzymsów wydawała się tak elegancka i skromna przy napuszonym, przeładowanym Duomo! Od tej pory stała się moim drogowskazem i punktem odniesienia. Podczas mych późniejszych wędrówek niejednokrotnie trafiałam w miejsca, gdzie nagle w perspektywie ulicy ukazywała mi się w całej swojej wspaniałości. Kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy nie znałam jeszcze miasta, więc trochę  błądziłam zanim trafiłam na właściwą uliczkę, która zaprowadziła mnie do kościoła. 
Tam właśnie znalazłam moje magiczne miejsce; nigdzie nie czułam takiego spokoju jak wtedy, gdy wchodziłam i siadałam w jego chłodnym, cienistym wnętrzu. Rzadko ktoś tam zaglądał, czasem spotykałam osobę zatopioną w modlitwie, czasem turystę albo studenta Akademii Brera szkicującego jakieś ciekawe detale. 

Piękno tej świątyni zszarzało, pokryła je patyna wieków a kurz przysypał subtelne marmurowe detale (całe Palazzo Reale jest w nie najlepszym stanie, prowadzone są tu prace restauracyjne, przewidziane na wiele lat). Nazwałam ten kościół „królową w łachmanach” i czasem wydawało mi się, że dzieje mu się straszna krzywda a jego nadzwyczajne piękno powinno być wyeksponowane i zyskać należytą oprawę. Jednak po chwili przychodziła mi do głowy refleksja, że być może, właśnie ta patyna i pozorne opuszczenie daje mu największy walor. Patyna jest świadectwem czasu, który przeminął a kurz przynieśli tu ludzie, których nie ma od stuleci. Kto wie, czy wymyty i odświeżony, kościół nie stanie się jedynie piękną dekoracją, odzyska dawny blask lecz straci swą duszę?


czwartek, 26 kwietnia 2012

Mediolan niezbyt turystyczny.



W centrum Mediolanu praktycznie non stop trwa swego rodzaju show... Na każdym kroku można tu zobaczyć artystów i amatorów, którzy wszelkimi sposobami starają się zainteresować przechodniów, przykuć choć na chwilę ich uwagę a przy okazji zarobić parę groszy. Najczęściej są to znane również z naszych ulic "żywe posągi" stojące godzinami niemal nieruchomo, choć zdarza się, że taki "posąg" nagle zmienia pozycję, kiedy ktoś podchodzi bliżej, strasząc przechodnia i wykorzystując element zaskoczenia, aby wprawić swą ofiarę w osłupienie. Takie żarty najczęściej kończą się wybuchem śmiechu a następnie wrzuceniem kilku monet do plastikowego kubka. Niektóre postacie noszą pięknie wypracowane, teatralne kostiumy, innym, których nie stać na kostium musi wystarczyć choćby własna, goła skóra, pomalowana na złoty kolor. Niejednokrotnie zdarza się też, że pod grubym makijażem można dostrzec rysy twarzy świadczące o cudzoziemskim pochodzeniu. 


Najczęściej tego zajęcia podejmują się mężczyźni, chyba ze względu na trud związany z kilkugodzinnym staniem w nie zawsze wygodnej pozie, w pełnym słońcu, kiedy żar leje się z nieba lub na mrozie. Podczas moich mediolańskich wycieczek, zawsze miałam w kieszeni monety przygotowane na datki dla ulicznych artystów, gdyż osobiście nie uważam tego zajęcia za banalną żebraninę, lecz ciężką i wyczerpującą pracę. Niestety, to bogate i piękne miasto nie dla wszystkich jest oazą szczęśliwości...Ludzie chwytają się rozmaitych zajęć, czasami po prostu z desperacji, choć oczywiście są również tacy, dla których jest to pomysł na doraźny, wakacyjny zarobek bez wiązania się etatem. Oprócz „żywych posągów" na ruchliwych ulicach w okolicy Duomo można spotkać wielu handlarzy, oferujących przeróżne mechaniczne zabawki- miauczące kotki, szczekające pieski, gumowe pająki czy ośmiornice, służące chyba do straszenia. Handel podobnymi zabawkami zdominowali Azjaci i najczęściej odbywa się on bez koniecznego zezwolenia. Co jakiś czas media ostrzegają, że mogą one być szkodliwe dla zdrowia, gdyż materiały użyte do ich wyrobu przeważnie nie posiadają wymaganych atestów. Mimo to, proceder kwitnie; czasami wprost trudno przejść ulicą pomiędzy handlującymi prezentującymi swoje towary i ich potencjalnymi klientami. Jest to zarazem nieustający, amatorski teatr uliczny, gdzie każdy może przejąć rolę protagonisty. W centrum miasta zawsze jest też kilku artystów, którzy od ręki, podczas krótkiego posiedzenia, za pomocą ołówka lub węgla mogą nam wykonać portret o znacznym stopniu podobieństwa. Te seanse zwykle przyciągają kilku gapiów, obserwujących i komentujących, zwłaszcza gdy modelką jest młoda i ładna dziewczyna. Nie brakuje też Chińczyków, którzy za drobną opłatą na paskach kartonu napiszą ideogramami nasze imię lub mądrą sentencję, mogącą służyć za drogowskaz na drodze życia. Pewnego lata, w Mediolanie zapanowała moda na robienie baniek mydlanych. W pasażu za katedrą często można było spotkać kilku Filipińczyków, prezentujących w celach reklamowych sztukę robienia owych baniek za pomocą małego przyrządziku. Był to doprawdy bajeczny widok, kiedy na kilkudziesięciu metrach deptaka zaczynały fruwać setki opalizujących, tęczowych kul.  



Znaczną grupę wśród ulicznych handlarzy stanowią przybysze z Afryki, którzy wyspecjalizowali się w sprzedaży książek i plecionych bransoletek do zawiązywania na nadgarstku, wykonanych z kolorowych nitek. Ci ostatni z reguły biorą naiwnych „pod włos" i przez zaskoczenie wiążą upatrzonej osobie taką plecionkę dając do zrozumienia, że to prezent a następnie dopominają się o pieniądze. Ofiara, żeby nie wyjść na skąpca i gbura płaci, choć są też tacy, którzy nie dają się podejść i "prezent" zwracają. Jest tu także znaczna grupa emigrantów wyspecjalizowanych w handlu podrabianymi torbami znanych włoskich firm. Za sklepową ladę służy im prześcieradło rozłożone na chodniku a na nim kuszą torebki z logo Prady lub Trussardi. Są to tanie imitacje za 20-30 euro, czyli zaledwie ułamek ceny, jaką trzeba zapłacić za oryginał niestety, jakość produktu jest adekwatna do wartości.... Handlarzy prześladują stróże prawa i w związku z tym, trwa swego rodzaju gra w policjantów i złodziei. Policja próbuje zlikwidować ten niezgodny z prawem proceder, lecz handlujący w porę ostrzegani przez „czujki” w piorunującym tempie chwytają cztery rogi prześcieradła robiąc z niego zgrabny tobołek i odchodzą swobodnym krokiem udając, że nie mają nic wspólnego z czymś tak obrzydliwym jak nielegalny handel. Oczywiście, po przejściu policji wszystko wraca do normy, jednak pewnego razu, zdarzyło mi się widzieć policjantów, którzy wrócili niespodziewanie łapiąc delikwentów na gorącym uczynku. 


Kilka lat temu wszystkie dzienniki mówiły o spektakularnym ukaraniu amerykańskiej turystki bardzo wysokim mandatem ( było to o ile dobrze pamiętam, dwadzieścia tysięcy euro) za kupno takiej torebki. Miałam wrażenie, że był to jedynie tzw. fakt medialny, rozdmuchany dla odstraszenia innych, potencjalnych nabywców. Tak, czy inaczej, handel uliczny mimo iż nielegalny, kwitnie nadal. Zdawać by się mogło, że w rzeczywistości nikomu nie zależy na jego faktycznej likwidacji, więc robi się pewne posunięcia, aby zachować twarz i pozory praworządności. W powszechnym odczuciu  Włochy absolutnie nie radzą sobie z problemem emigracji i można by długo dyskutować na temat przyczyn tego stanu rzeczy. Z całą pewnością, po latach boomu ekonomicznego nadeszły lata chude i kryzys daje się odczuć na każdym kroku. Państwo ma wiele problemów z zapewnieniem należytego poziomu życia swoim obywatelom a ogromna fala emigrantów bardzo obciąża niedopinający się budżet. Po wojnie i upadku ustroju faszystowskiego pozostał tu paniczny lęk przed posądzeniem o rasizm i naruszanie praw człowieka, więc kraj jest przepełniony cudzoziemcami szukającymi lepszego bytu. Obywatele Europy zwykle przyjeżdżają z niezbędnymi dokumentami, natomiast  Azjaci i Afrykanie to najczęściej uchodźcy przybywający nielegalnie drogą morską. Niejednokrotnie zdarza się, że te próby kończą się tragicznie i dochodzi do zatopienia łodzi wraz z pasażerami. Ci, których podróż przebiegnie  szczęśliwie, są umieszczani w obozie przejściowym na wyspie Lampedusa a po pewnym czasie mogą się przenieść w głąb kraju, więc jest tu naprawdę ogromna rzesza Afrykanów, Arabów i Azjatów, nie licząc osób z uboższych krajów Europy.

Bella Italia nie jest w stanie zapewnić im wszystkim godnego bytu i uczciwej pracy, więc zdesperowani ludzie z konieczności imają się niezbyt legalnych zajęć różnego rodzaju. Niestety, część z nich wchodzi w naprawdę ostry konflikt z prawem – mnożą się napady i rozboje, kwitnie sutenerstwo i handel narkotykami. Narkomania jest zresztą prawdziwą plagą społeczną Włoch. Media dostarczają danych statystycznych na temat jej rozmiarów, które brzmią wprost nieprawdopodobnie, są jednak oparte na ciągłym monitoringu stężenia narkotyków  w ściekach komunalnych, dokąd są wydalane ich metabolity poprzez układ moczowy zażywających. Jak każde duże miasto, również Mediolan ma swoją ciemną  stronę. Są tu miejsca gdzie lepiej się nie pokazywać, a jeśli już, to należy "przyspieszać ruchy" dobrze trzymać torebkę czy teczkę i często oglądać się za siebie. Ta brzydka twarz Mediolanu to bezdomność, gwałty, żebranina oraz kradzieże w biały dzień, w centrum miasta. Częstokroć autorami tych kradzieży są dzieci, bezdomne, kupowane lub porywane przez gangi i zmuszane do przestępstw albo prostytucji. Są to niewyobrażalne tragedie;  mimo iż jest wiele instytucji i organizacji, które robią co mogą, aby pomóc tym nieszczęśnikom, to straszne, drugie życie rozrasta się niczym nowotwór, niewidoczny na pierwszy rzut oka. W czasie moich wędrówek często mijałam żebrzących ludzi: Cyganki z niemowlętami przy piersi, młodych włóczęgów z psami, kaleki... Niejednokrotnie zastanawiałam się, ile w takim życiu jest własnego wyboru a ile bezradności i rozpaczy? Gdzie jest ta cienka granica, która oddziela nadzieję od upadku? Tak łatwo jest zasnąć na ławce w parku, kiedy nie ma się domu, do którego można wrócić, tak łatwo przestać się myć, bo po kilku dniach człowiek się przyzwyczaja... Łatwo jest usiąść na ulicy z kubkiem po Coca – Coli, w mieście, gdzie nikt nas nie zna, nikogo nie obchodzimy i nawet ten, kto wrzuci nam monetę, nie patrzy nam w oczy a za chwilę o nas zapomni...


Pewnego lata, będąc w Como, tuż koło baru McDonald's zobaczyłam przystojną Rosjankę, siedzącą na walizkach. Wyglądała jak przeciętna turystka, więc pomyślałam, że czeka na autobus lub taksówkę. Z ogromnym zaskoczeniem zauważyłam stojący przed nią plastikowy kubek a w nim drobne monety. Nie musiałam nawet uruchamiać wyobraźni, gdyż dobrze znałam taki scenariusz, kiedy ludzie przyjeżdżali do pracy, której nie było i zostawali na ulicy, najczęściej bez pieniędzy i żadnego punktu zaczepienia. Następnego lata Rosjanka też tam była ze swoim kubkiem, poznałam ją bez trudu, choć tym razem nie miała  ze sobą walizek i w brzydkiej, znoszonej odzieży nie wyglądała już niczym turystka, która przysiadła na chwilę. Po pewnym czasie przestałam ją widywać i niejednokrotnie myślałam o tym, gdzie jest i co się z nią stało? Czy znalazła pracę, czy też uzbierała dość pieniędzy żeby wrócić do domu?  A może jej życie weszło w ostatni, ostry zakręt, z którego już nie ma  wyjścia? We włoskiej telewizji wielokrotnie widziałam programy, w których poruszano te trudne tematy. Mówiono w nich o ludziach wykolejonych, bezdomnych, bez nadziei na lepsze jutro. Grupa młodych zaangażowanych  dziennikarzy lokalnych mediów tropiła różne zbrodnicze afery związane z handlem żywym towarem i zniewoleniem ludzi do żebraniny. Mówiono wręcz o procederze kupna na terenie Rumunii kalekich osób a nawet o ich celowym okaleczaniu!  Podobno za tym wszystkim stoi potężna organizacja o charakterze mafijnym, więc wiele instytucji a także niektórzy księża ostrzegają, żeby żebrzącym nie dawać pieniędzy, bo są one natychmiast zabierane a "pracodawcy" tych nieszczęśników traktują ich gorzej niż zwierzęta.


W związku z tym, wiele osób "poszło po rozum do głowy" i zamiast pieniędzy ofiarowuje w takich wypadkach coś do zjedzenia, próbując w ten sposób pogodzić ludzkie odruchy z rozsądkiem. Na ulicach widać też wielu bezdomnych, śpiących nawet w dzień wprost na ulicy, całkowicie obojętnych na resztę świata. Kiedyś, pod koniec lata, tuż obok Dworca Centralnego, zauważyłam młodą Murzynkę. Siedziała zawsze w tej samej pozycji, niczym pogrążona we śnie, wtulona w kąt na ławce pod wiatą, gdzie kiedyś był przystanek autobusowy. W zimowej czapce, otulona płaszczem, obstawiona jakimiś reklamówkami i workami, tkwiła tam z zamkniętymi oczami i rękami schowanymi w rękawach.. Przechodziłam tamtędy codziennie i widziałam ją zawsze nieruchomą, niczym posąg wykuty z kamienia. W innym kącie dworca, pod arkadami, gdzie zatrzymują się taksówki mieszkali dwaj mężczyźni, którzy najczęściej przez całe dnie spali w swoich śpiworach. Jeden z nich, ciemnoskóry, wyróżniał się długimi dredami okrytymi wielkim beretem w kolorach rasta, zaś drugi, w nieodłącznej wojskowej kurtce, zwracał uwagę bujną ciemną brodą. Obok ich posłań  zauważyłam mały, afrykański bębenek. Nigdy nie słyszałam, żeby któryś z nich na nim grał, instrument zwykle leżał obok, bezużyteczny. Pewnego dnia zobaczyłam, jak brodacz zakończył swą ziemską wędrówkę. Karabinierzy wezwali pogotowie, zatrzymało się kilka przypadkowych osób, po chwili nadjechał ambulans a jego obsługa szybko włożyła zwłoki do plastikowego worka. Kompan zmarłego przełożył bębenek w inne miejsce, po czym na powrót zwinął się w kłębek na swoim barłogu, jakby się nic nie stało...


W Mediolanie jest spora grupa niezwykle ofiarnych wolontariuszy zwanych "City Angels" którzy patrolują dworce i inne newralgiczne punkty miasta, starając się pomagać ludziom stojącym na krawędzi, organizują im noclegi i posiłki. Nie wszyscy bezdomni są skłonni podporządkować się regułom panującym w schroniskach, jednak mimo to, pękają one w szwach, więc czasem trudno znaleźć tam nocleg, zwłaszcza w okresie zimy. Pomocy potrzebującym udziela także "Caritas" oraz wiele innych organizacji i stowarzyszeń, w  tym bracia Kamilianie. Pewnego razu, widziałam jednego z nich na ulicy przed kościołem, rozmawiającego z grupą bezdomnych emigrantek. Przyzwyczajona do widoku zadbanych duchownych, zdziwiłam się na widok jego znoszonego, poplamionego habitu z czerwonym krzyżem na piersi i zniszczonych rąk z połamanymi paznokciami. Nie wiedziałam wtedy, że stałam obok człowieka, który poświęcił swoje życie nieustannej, ciężkiej pracy na rzecz bezdomnych i prostytutek a dziełem jego życia były liczne schroniska dla bezdomnych. Nieco później  zobaczyłam go w lokalnej telewizji, było to pośmiertne wspomnienie o nim  gdyż zmarł niedługo po naszym przypadkowym, przelotnym spotkaniu. Ludzie, którzy go dobrze znali i wiedzieli jak wiele zrobił dla innych, mówią, że odszedł człowiek święty. Za życia nazywał się Ettore Boschini.


Więcej zdjęć mediolańskiego show off można zobaczyć w albumie>

czwartek, 12 kwietnia 2012

"Pierwsze foto".


Długo się zastanawiałam, czy a przede wszystkim jak, opisać tę historię... Jest to też historia mojego ponad dziesięcioletniego pobytu we Włoszech, dojrzewania, poszukiwania tego co jest moje własne i sprawia, że jestem tym, kim jestem. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze interesowały mnie podróże, historia i jej poznawanie poprzez życiorysy ludzi, których losy są cząstką  dziejów miejsc gdzie niegdyś żyli. Być może, gdybym urodziła się nieco później i w innej rzeczywistości, dane by mi było te zainteresowania zmienić w pasję już wcześniej; jednak moje życie miało dla mnie scenariusz o wiele bardziej banalny. Szkoła, praca w szpitalu, później małżeństwo, narodziny dwójki dzieci i zwykłe, codzienne obowiązki w socjalistycznej rzeczywistości. Mimo rozlicznych zajęć zawsze byłam pasjonatką literatury, czytałam dużo i w każdych okolicznościach. Kiedy sięgam pamięcią wstecz, widzę siebie, kiedy jako młoda matka stoję przy kuchni i jedną ręką mieszam w garnku zupę żeby się nie przypaliła, jednocześnie czytając książkę od której nie mogę się oderwać. Lektura była moim nałogiem i drugim życiem, doskonalszym, równoległym światem, jaki miałam na wyciągnięcie ręki. Z biegiem czasu zaczęłam czytać nieco mniej, być może dlatego, że rozziew pomiędzy otaczającą mnie rzeczywistością i  tym, co znajdowałam w książkach, stał się zbyt duży i nie widziałam już żadnego związku pomiędzy nimi? A może po czasach kiedy czytałam wszystko co mi wpadło w ręce, był to po prostu przesyt a po nim przyszło rozczarowanie i znużenie?

Dziś, kiedy o tym myślę mam wrażenie, że w latach mojej wczesnej młodości gdy kształtował się mój światopogląd i charakter, zabrakło mi wsparcia ze strony osób, które powinny mi powiedzieć jak należy żyć
"w realu" i jakimi zasadami się kierować... Życia nauczyłam się z książek, ale czy dobrze na tym wyszłam? Czasem myślę, że były to "książki zbójeckie" bo dały mi fałszywy obraz rzeczywistości i w pewnym sensie zostałam przez to okaleczona. Z głową pełną wzniosłych myśli, pragnieniem świata rządzonego przez uczucia szlachetne i prawdziwe, wylądowałam na mieliźnie; sama z rozdartym sercem i poczuciem, że nic nie zależy ode mnie... Jednak, jak to zwykle bywa, to co wywołało  chorobę stało się też moim ocaleniem. Jest to pewien rodzaj "życiowej homeopatii" i w tym wypadku trucizna stała się również moim  lekiem... Kiedy przyjechałam do Włoch była wokół mnie pustka, którą musiałam czymś wypełnić aby nie popaść w duchowe rozterki, tak często  dręczące ludzi nagle oderwanych od środowiska w jakim dotychczas żyli. Wiedziałam z całą pewnością, że nie będzie to okazjonalne towarzystwo, alkohol. czy też  "miękkie" albo co gorsza "twarde" narkotyki, gdyż mój instynkt samozachowawczy kłóci się z takimi rozwiązaniami.

Podczas emigracji zawsze dużo pracowałam, nawet nie tyle z potrzeby co z konieczności, ponieważ  uprawiając wolny zawód musiałam być dyspozycyjna aby utrzymać dobrą opinię i pozycję na rynku pracy. Jednak siłą rzeczy utrudniało mi to kontakty przyjacielskie i towarzyskie a tak zwanych kontaktów męsko - damskich zwłaszcza przygodnych, nigdy tam nie szukałam. Początkowo samotność była dla mnie nieznośnym ciężarem, później do niej przywykłam a z biegiem czasu zaczęłam ją akceptować i doceniać. Zrozumiałam, że przyszedł czas abym zajrzała w głąb mojego "ja" i jest to okazja, której nie mogę zaprzepaścić...

Z trudem przyzwyczaiłam się do tego, że moje rozmowy z bliskimi odbywają się jedynie za pomocą telefonu, zaś Dario i Patrycja właściciele małego apartamentu, gdzie zamieszkałam, są dla mnie na co dzień tym wsparciem, jakie z reguły daje nam nasza własna rodzina. Zresztą dobrze trafiłam, ci wspaniali ludzie byli dla mnie zawsze niczym opoka; bliscy bez natręctwa, zawsze gotowi do pomocy zanim o to poprosiłam. Ich dwie córki - Ilenia i Federica przez te lata na moich oczach z dzieci stały się dwiema młodymi kobietami, które wciąż mają swój ciepły kącik w moim sercu.


Kiedy zaczęłam poznawać Włochy, naturalną koleją rzeczy zapragnęłam podzielić się z moją rodziną tym, co tu zobaczyłam. A nowych wrażeń miałam mnóstwo, bo niemal każdy wolny dzień przeznaczałam na zwiedzanie lub wędrówki po okolicy.. Początkowo kupowałam popularne albumy, gdzie można znaleźć krótkie informacje i zdjęcia z najciekawszych miejsc w regionie, później wpadłam na pomysł, że przecież sama również mogę fotografować. Moje pierwsze, nieśmiałe próby odbywały się za pomocą turystycznego aparatu marki Kodak, jaki niektóre biura podróży dają w prezencie uczestnikom wycieczek. Aparat ten niegdyś należał do Lawinii, matki Patrycji; niczym nasz "Druh" był bardzo prosty w obsłudze i działał na tradycyjne filmy w rolkach. Pamiętam dzień, kiedy w punkcie usługowym zrzucono mi te pierwsze zdjęcia na płytę, którą po przyjeździe do Polski z dumą odtworzyłam rodzinie.

Byłam ciekawa jaką opinię usłyszę, gdyż moje dzieci Jakub i Marta, także fotografują (mają również inne zainteresowania i zdolności artystyczne) a do tego syn w owym czasie był studentem wychowania plastycznego, gdzie fotografia jest jednym z przedmiotów nauczania. Pamiętam zachwyty mojej mamy nad pięknem włoskiego krajobrazu i słowa syna,  że co prawda mam dobre oko do fotografii, ale powinnam  mieć lepszy aparat. Lepszy aparat wkrótce się znalazł, używany, lecz w pełni sprawny cyfrowy Nikon, ofiarowany mi przez Daria. Wtedy to wraz z jego otrzymaniem narodziła się moja nowa pasja. Teraz nie wybierałam się z domu jedynie dla zabicia czasu lub żeby zobaczyć coś nowego. Utrwalanie widzianych miejsc za pomocą fotografii stało się dla mnie równorzędnym celem a nie jedynie środkiem na zachowanie ich w pamięci.

Mimo to, nigdy  nie nauczyłam się fotografować w pełnym znaczeniu tego słowa, funkcje analogowe nadal są dla mnie jedną wielką tajemnicą, zapewne też brak mi było czasu i wrodzonych zdolności technicznych aby zgłębić ich tajniki. Myślę jednak, że może kiedyś uda mi się ten brak nadrobić, gdyż chciałabym kontynuować moją pasję w innym wymiarze i na innym gruncie. Dość szybko postanowiłam zmienić Nikona na inny aparat i kupiłam sobie Canona, który ze swoimi licznymi funkcjami cyfrowymi dawał mi więcej możliwości. Tak czy inaczej, abstrahując od artystycznej i technicznej wartości moich zdjęć, mają one dla mnie osobiście ogromną  wartość sentymentalną. Dzięki nim moja pamięć zachowała to, co zapewne dawno by z niej uleciało lub stało się zaledwie cieniem wspomnienia... Zawsze też pragnęłam opisać  miejsca, jakie widziałam oraz emocje z nimi związane, więc siłą rzeczy musiałam zasiąść do komputera (kiedyś tego nie znosiłam, gdyż od patrzenia w ekran monitora starej generacji bolała mnie głowa i oczy). Laptop  stał się moim niezastąpionym towarzyszem w jego pamięci są moje zdjęcia, mogłam też na nim pisać bloga i szukać w internecie informacji niezbędnych do planowania następnych wypraw.

Teraz, gdy z perspektywy czasu patrzę na siebie widzę kobietę, której młodość co prawda minęła, ale której chyba udało się ocalić młodość ducha, zainteresowanie dla otaczającego świata, chęć aby wciąż odkrywać coś nowego i iść do przodu, mimo iż czasami zmęczone nogi odmawiają posłuszeństwa. To co miało być w moim życiu "zamiast" niepostrzeżenie stało się po prostu moim życiem. Dziś wiem, że nigdy nie dotrę do tych wszystkich miejsc, jakie chciałam zobaczyć, że wciąż zostaną pejzaże i miasta, których widok  wprawiłby mnie w zachwyt a których nigdy nie poznam... Zostawiłam to wszystko, może z lekką nutą melancholii i niedosytu, ale bez zbytniego żalu bo wiem, że mogę sama sobie dać jeszcze wiele prezentów i sprawić dużo pięknych niespodzianek. Dziś kiedy otwieram komputer i widzę mój folder niegdyś nazwany roboczo "Pierwsze foto", patrzę na te zdjęcia, niczym matka oglądająca schowane przed laty obrazki, nieudolne bazgroły dziecka, które nie wiadomo kiedy dorosło i stało się poważnym człowiekiem.

Nie wiem jak by wyglądało moje życie i kim byłabym teraz, gdybym wtedy nie wzięła do ręki żółtego Kodaka Lawinii...

To pytanie pozostanie bez odpowiedzi, gdyż nie potrafię sobie wyobrazić tych długich lat spędzonych w inny sposób. Mimo wielkiego smutku jaki mi przyniosła emigracja, to właśnie narodzinom tej pasji zawdzięczam, że udało mi się zachować równowagę psychiczną i zdrowie fizyczne. Powiem więcej, dzięki niej zrozumiałam, jaką wartość ma moje życie dla mnie samej, kim jestem i co sama sobie mam do zaoferowania...

niedziela, 8 kwietnia 2012

Dwa koty, jeden pies.



Tym razem nie będę pisała o moich wycieczkach lecz o tym co w czasie, kiedy przebywałam we Włoszech, przez wiele lat było dla mnie punktem odniesienia -  niewielkim, parterowym domku w miejscowości Limbiate. leżącej nieopodal Mediolanu. Zamieszkałam tam, gdy po krótkich perypetiach związanych z pobytem w Bari, przeniosłam się do Lombardii. W domku znajdują się dwa apartamenty, w mniejszym (który nie jest taki znów mały) mieszkam ja, większy zajmuje rodzina właścicieli składająca się z czterech osób. Są to Dario i Patrycja oraz ich córki, Federica i Ilenia.

Oprócz naszej piątki jest jeszcze trójka czworonożnych lokatorów, dwa koty - Tommy (kocurek rasy norweskiej) i Minou (śliczna trójkolorowa kotka) oraz suczka o imieniu Ciuffy. Kiedy wiele lat temu po raz pierwszy przestąpiłam te progi, w domu nie było jeszcze Minou, Tommy był malutkim kotkiem a Ciuffy kilkumiesięcznym szczeniaczkiem. Lubię zwierzęta, więc bez problemu nawiązaliśmy pierwszy kontakt. Co prawda, dzikie skoki i hałaśliwe zachowanie szczeniaka nie budziły mojego entuzjazmu, lecz mimo wszystko, trudno mi było oprzeć się sympatii wyrażanej tak bezkrytycznie. Z Tommym (który szybko stał się dla mnie Tomkiem lub Tomusiem) polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia a po pewnym czasie połączyło nas szczere i trwałe uczucie. Często przychodził do mnie podrzemać lub sprawdzić, czy w spiżarni nie stoi spodeczek z mlekiem. W żartach nazwałam go moim "Principe Azzurro" bowiem Tomek to kot naprawdę wyjątkowy. Nie tylko z powodu pięknego, puszystego futra, wspaniałych, bardzo długich wąsów i wymownych, zielonych oczu.

Jak przystało na kociego arystokratę, ma on doskonałe maniery oraz wrodzoną godność a jego skromność i dystynkcja, nie mają sobie równych. Jest też wyjątkowo pojętny i umiarkowany w swoich oczekiwaniach. Uwielbiają go wszyscy, łącznie z psem. Ciuffy chętnie się z nim bawi a nawet dzieli się legowiskiem. Natomiast kotka Minou to zupełne przeciwieństwo Tomasza. Swego czasu została znaleziona na pobliskiej łączce, głodna i brudna, jak nieboskie stworzenie. Z tych pierwszych, niełatwych tygodni życia, pozostała jej wola walki o przetrwanie i ogromny strach przed psami. Jest to typowy okaz kociej histeryczki, która zawsze musi być pierwsza do wszystkiego. W porze karmienia szybko zjada swoją część i natychmiast rzuca się na porcję Tomka; biedny kot szybko ustępuje z placu i patrzy smętnie, jak jego jedzenie znika w pyszczku Minou. Dlatego też, ich posiłki najczęściej odbywają się pod nadzorem kogoś z Rodziny lub w oddzielnych pomieszczeniach. Minou panicznie boi się Ciuffy, niejednokrotnie też doszło pomiędzy nimi do krwawych bójek z których suczka wychodziła z podrapanym nosem a kotka z brakami w futrze. 

Chyba z tego powodu upodobała sobie moje mieszkanie, gdzie z reguły panuje spokój i nikt jej nie przeszkadza. Wszyscy ją kochają, gdyż jest milusińską pieszczochą i wybaczają żarłoczność oraz skłonność do histerycznych wrzasków. Obydwa koty są niczym rozpuszczone dzieciaki, które po całych dniach baraszkują przed domem. Ciuffy jest w nieco gorszej sytuacji; niestety, daleko jej do inteligentnych i zaradnych kotów, jest to bowiem typowy okaz osobnika o "bardzo małym rozumku". Mimo zbiorowego wysiłku Rodziny, nie dała się wyedukować ani nie nauczyła dobrych, psich manier. Na nic się nie zdały światłe rady weterynarza i poradniki typu "Jak wychować psa". Skończyło się na tym, że Rodzina uznała, iż należy jej odpuścić i pozostawić pieska jego naturalnym instynktom.
Jej terytorium to pokój dzienny, kuchnia i taras kuchenny oraz kawałek podwórka za domem, gdzie może hasać do woli. Ciuffy jest szczególną ulubienicą Federiki, która ma dla niej uczucie, jakim dobra matka darzy swoje niezbyt udane dziecko. Pozostali domownicy traktują pieska z pobłażliwą tolerancją, w zamian za to zwierzaczek stara się jak najlepiej wypełniać rolę stróża domu, szczekając ofiarnie, bez wyjątku - na swoich i obcych. Patrycja, pani domu, jest osobą mającą ogromny kult dla czystości i porządku. W związku z tym, również zwierzęta podlegają okresowym akcjom higienicznym w postaci kąpieli, która odbywa się w pralni w suterenie domku w dużym zlewozmywaku - wanience. Tommy, jak przystało na gentlemana, poddaje się tym zabiegom z godnością, wręcz chętnie. Nieco mniej lubi suszenie futra za pomocą suszarki, ale i to znosi cierpliwie, choć bez entuzjazmu. Minou początkowo bardzo histeryzowała, lecz po pewnym czasie przywykła i ona również nie stwarza problemów.

Natomiast kąpiel psa to zabieg, w którym muszą uczestniczyć co najmniej dwie osoby. Nieszczęsne zwierzę broni się, jak może, próbuje uciekać, chlapiąc wodą na wszystkie strony, więc każda kąpiel kończy się przymusowym, generalnym sprzątaniem pralni i prysznicem "kąpielowych". Od wiosny do późnej jesieni zwierzaki mogą do woli buszować na dworze; kiedy robi się chłodno, chętnie przenoszą się do mieszkania, zajmując swoje ulubione miejsca. Ciuffy ma swoje legowisko pod kuchennym stołem, Tommy w zacisznym kącie pod kaloryferem w przedpokoju lub na fotelu - leżaku, który często dzieli z Minou. Obydwa koty niejednokrotnie całymi godzinami śpią tam przytulone do siebie, aż do chwili, kiedy kotka wpada na pomysł aby wylizywać Tomkowi głowę. Z jej strony jest wyrazem uczucia, lecz absolutnie nie budzi akceptacji Tommy'ego, więc szybko dochodzi do separacji. Minou z powodu swojej obawy przed psem lubi też przebywać wraz ze mną (pies u mnie bywa rzadko). Kiedy wracam do domu po nocnym dyżurze, obydwa koty już czekają na mnie przy furtce i razem maszerujemy do mieszkania. Gdy otwieram drzwi, szybko wpadają do środka (Minou, jak zwykle pierwsza, miaucząc przeraźliwie). W głębokiej tajemnicy wypijają nieco mleka bez laktozy, którego używam do kawy (weterynarz sprawujący nad nimi opiekę wciąż utyskuje, że koty mają nadwagę) po czym Tommy wychodzi na poranny obchód okolicy a Minou mości się do drzemki na kanapie. Zanim zapadnie w sen, bacznie mnie obserwuje, czy przypadkiem nie wyjmuję z lodówki pudełka z serkiem "Filadelfia". Nie mam pojęcia, jak potrafi je odróżnić od innych produktów, ale zawsze trafia w dziesiątkę. Jeśli istotnie mój wybór padnie na "Filadelfię" zrywa się z okropnym wrzaskiem i domaga zaraz, natychmiast, swojego udziału w konsumpcji. Choć zawsze dostaje odrobinę, nie pozwala mi zjeść spokojnie, wdrapuje się na moje kolana i próbuje zlizywać serek z kanapek. Jedynym sposobem abym mogła w spokoju spożyć śniadanie, to "wystawienie" jej za drzwi, gdzie lamentuje w nieskończoność. Mimo tych awantur kochamy się bardzo i często śpimy razem jak susły, ja w moim łóżku a kotka na kanapie.

I tak, na wzajemnych kłótniach i pieszczotach minęło nam prawie dziesięć lat... Tommy z małego kociaczka stał się kotem niemal w podeszłym wieku, Minou również ma już swoje lata, nawet Ciuffy spoważniała, nie szczeka już niczym szalona a czasem nawet grzecznie wychodzi z Ilenią i spaceruje na smyczy po okolicznych uliczkach.
A ja? Czasem wydaje mi się, że to nie dziesięć lat, lecz całe wieki a może nawet lata świetlne, dzielą mnie od dnia, kiedy po raz pierwszy przez okno autobusu patrzyłam na zielone stoki Alp i Apeninów...

Mówi się, że jeden rok psiego lub kociego życia, jest niczym siedem lat ludzkich. Również dla mnie każdy rok tu spędzony był niczym kilka lat przeżytych w Polsce. Czasem mam wrażenie, że całe to doświadczenie życiowe, jakie mi dał pobyt we Włoszech, nie tylko psychicznie postarzyło mnie o wiele lat, lecz paradoksalnie, przybliżyło mi moje dzieciństwo... Niektóre filozofie ukazują nasze życie w postaci okręgu a jego kres jest również początkiem. Choć nadal nie czuję się staro, coraz częściej mam wrażenie, że znalazłam się w punkcie w jakim byłam wtedy, gdy świat odkrywał przede mną swoje tajemnice... Przyjechałam do Włoch jako dojrzała osoba, lecz w obcym kraju i w obcym mi świecie stałam się niczym dziecko, uczące się mówić i interpretować otaczającą je rzeczywistość. Gdy zamieszkałam w małym domku w Limbiate, mimo moich metrykalnych lat byłam równie nieporadna, jak ślepy kociak albo pełzający szczeniaczek. 

No cóż, lata minęły, Tomkowi siwieje pyszczek, Ciuffy spoważniała a ja przeszłam drogę tak długą, że czasem, gdy myślę o przeszłości i oglądam za siebie, mam wrażenie, że moje życie przed emigracją to jakiś dawno widziany film... Dwa lata temu, kiedy podjęłam decyzję o definitywnym powrocie do Polski, przyjechała do mnie moja córka Marta. Miała ze mną spędzić ostatnie dwa tygodnie we Włoszech, pomóc w pakowaniu dobytku a przy okazji nieco pozwiedzać. Pewnej nocy śniło mi się, że idziemy razem na dworzec kolejowy; Marta poszła przodem aby kupić bilety a ja miałam jeszcze do pokonania ścieżkę przecinającą pożółkły, rozmokły trawnik. Bardzo się śpieszyłam, lecz nagle nogi odmówiły mi posłuszeństwa i upadłam na kolana. Z ogromnym bólem i niesamowitym trudem czołgałam się, czepiając drewnianego płotka, bo ze wszystkich sił pragnęłam dotrzeć na czas do pociągu, ale czułam, że to daremny wysiłek. Obudziłam się z tego snu ze ściśniętym sercem i łzami w oczach. Podświadomie wiedziałam, że jest to sen wróżebny... Wtedy, w listopadzie, zdążyłam na mój pociąg, jednak mimo gorącego pragnienia aby zamknąć ten etap życia, po rocznej przerwie przyszło mi jeszcze przez dwa lata oglądać słońce Italii. Teraz, kiedy po raz kolejny pakuję moje bagaże, jestem już spokojna; wiem, że to było tylko ostatnie, długie pożegnanie...