Uliczni muzycy to towarzystwo międzynarodowe; oprócz Włochów można spotkać przede wszystkim Rumunów, przybyszów z dawnego Związku Radzieckiego oraz Cyganów. Część muzykujących robi to nielegalnie (na takie występy potrzebne jest zezwolenie wydawane przez kwesturę) lecz liczni są również tacy, którzy oficjalnie wykonują wolny zawód ulicznego artysty -muzyka. Oprócz tego, są też w mieście wydzielone miejsca, gdzie każdy może dokonać prezentacji swoich umiejętności bez żadnej rejestracji. Jednak może się zdarzyć, że policja zechce kogoś takiego wylegitymować a nie wszyscy posiadają niezbędne wizy, wymagane od obywateli spoza UE. Dlatego też niektórzy z muzyków milkną i chowają instrumenty, gdy na horyzoncie pojawiają się karabinierzy zaś inni spokojnie przygotowują swoje stanowisko, rozstawiają mikrofony oraz wzmacniacze i dają prawdziwe koncerty.
Włoskie impresje i pejzaże - na moim blogu prezentuję przede wszystkim relacje z podróży do ciekawych zakątków Północnych Włoch (choć nie tylko) a także zdjęcia, jakie tam zrobiłam.
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzyka uliczna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą muzyka uliczna. Pokaż wszystkie posty
wtorek, 11 grudnia 2012
Mediolan, muzyka uliczna.
Mediolan jest pełen muzyki. Pisząc to, nie mam na myśli ani sławnej La Scali, ani znanych klubów w rodzaju "Blu Note", czy sal koncertowych. Na ulicach, zwłaszcza w centrum miasta, targowiskach, stacjach i wagonach metra, spotyka się wielu mniej lub bardziej wprawnych muzyków, którzy grają i zbierają datki, aby w ten sposób zarobić na życie. Ich produkcje na ogół cieszą się dużym zainteresowaniem, wiele osób przystaje, żeby posłuchać, więc nierzadko zbiera się przy nich dość spora gromadka przechodniów. Ludzie chętnie dają muzykom pieniądze i z zapałem biją brawo. Czasem ktoś ze starszych słuchaczy puszcza się w tany szczególnie, gdy zabrzmią tradycyjne, włoskie utwory.
Czasami są to osoby, które w okresie swojej świetności cieszyły się sporą popularnością, śpiewały w salach do tańca, nagrywały płyty. Bardzo polubiłam tę uliczną muzykę, taką miłą i lekką, dodającą miastu wdzięku i szczególnego kolorytu. Jednym z uprzywilejowanych miejsc dla takich występów jest via Dante, bardzo piękna, szeroka ulica, wiodąca od Placu Duomo, aż do Castello Sforzesco. Ze względu na ograniczony ruch samochodowy służy ona za deptak; nawet w dzień powszedni przemieszcza się tam mnóstwo ludzi, więc podobnie jak w innych, popularnych miejscach, można tu spotkać wielu ulicznych artystów liczących na znaczący zarobek. Pamiętam, jak niedługo po przyjeździe z Polski, spotkałam tam po raz pierwszy rumuńskiego akordeonistę, który zwykle siadał po zacienionej stronie ulicy i grał motywy z „Ojca chrzestnego”. Robił to pięknie i z polotem a dźwięki jego instrumentu słyszało się z daleka.
Słodka, sentymentalna melodia wypełniała przestrzeń, miało się wrażenie, że ludziom nagle poprawiły się humory a w powietrzu zaczynała krążyć pozytywna energia wywołująca uśmiech na twarzach przechodniów... Rumun przez kilka kolejnych lat grał w tym miejscu, w zależności od pory dnia zmieniając stronę ulicy w poszukiwaniu cienia. Pewnego razu, przechodziłam obok niego, kiedy odpoczywał, więc przystanęłam, żeby porozmawiać. Przy tej okazji powiedział mi, że w Rumunii był nauczycielem muzyki, lecz powszechna bieda w rodzimym kraju skłoniła go do emigracji. Powiedziałam mu, że również jestem cudzoziemką i że bardzo lubię słuchać jak gra. Gawędziliśmy przez chwilę a na koniec zapytał jaką piosenkę chciałabym usłyszeć. Poprosiłam o stary, włoski utwór „Le ragazze di Trieste”. Chyba mnie zapamiętał, bo później niejednokrotnie, kiedy przechodziłam ulicą obok niego, uśmiechał się do mnie a po chwili słyszałam jak gra tę melodię.
Miałam też innych grających i śpiewających ulubieńców. W wagonach metra często spotykałam pewną koncertującą parę; mężczyzna grał na skrzypcach a jego towarzyszka śpiewała. W przeciwieństwie do innych osób muzykujących (a raczej żebrzących pod tym pretekstem) które robią to raczej na odczepnego (chyba wychodząc z założenia, że hałas i tak zagłusza wszystko) wkładali w swoje występy wiele zapału. Obydwoje byli bardzo biednie ubrani, ich twarze miały dziwny, niezdrowy koloryt, lecz zawsze uśmiechali się sympatycznie w niewymuszony sposób. Bez wątpienia znali się na muzyce a dziewczyna miała naprawdę piękny, niski głos. Odrzucała głowę do tyłu i śpiewała pełną piersią, w jakimś nierozpoznawalnym dla mnie języku. Nigdy nie miałam okazji, aby z nimi porozmawiać, więc nie dowiedziałam się z jakiego kraju pochodzą, jednak patrząc na rysy ich twarzy, odniosłam wrażenie, że mogli być Albańczykami albo obywatelami jednego z państw wchodzących w skład dawnej Jugosławii.
Niewątpliwie najbardziej egzotyczną muzykę proponowali Indianie z obu Ameryk. Wykonywali utwory typowe dla swojej kultury, na ogół ubrani w narodowe lub plemienne stroje, tradycyjne kapelusze, poncha w kolorowe pasy lub zdobione koralikami skóry i pióropusze. Dobrze przygotowani, sprzedawali swoje płyty a oprócz tego różne piszczałki oraz grzechotki wykonane z łupin orzechów. W ciągu tych lat, jakie spędziłam we Włoszech, spotkałam jeszcze wielu innych muzyków zasługujących na uwagę. Saksofonistę, grającego klasyczne, jazzowe evergreeny, sobowtóra Michaela Jacksona w długiej, białej szacie z jakimś egzotycznym, przypominającym gęśle instrumentem, skrzypków, trębaczy i gitarzystów. Wiele nacji, wiele gatunków muzyki... Jedno z tych spotkań szczególnie zapadło mi w pamięć. Było to w tunelu pod Placem Dumo, gdzie krzyżują się dwie linie metra. Aby się przesiąść z linii „czerwonej” na „żółtą” trzeba pokonać długi, podziemny korytarz. Szłam tym tunelem w tłumie ludzi, gdy nagle dobiegł mnie dźwięk muzyki. Początkowo był stłumiony, słyszało się jedynie wyrwane z całości nuty. W miarę jak posuwałam się do przodu, ten dźwięk narastał, aż po chwili, kiedy pokonałam kolejny zakręt korytarza, ogłuszył mnie i porwał, niczym fala przypływu.
W tunelu muzykowało trzech Cyganów. Byli bardzo młodzi, wyglądali, jakby jeszcze nie przekroczyli dwudziestu lat życia; jeden z nich grał na akordeonie a dwaj pozostali na skrzypcach. Wykonywali allegro z 3 Koncertu Brandenburskiego Bacha z taką maestrią i brawurą, że mógłby im pozazdrościć sam Paganini.
Miałam wrażenie, iż muzyka spada na mnie niczym jastrząb na zająca, dźwięki zwielokrotnione ścianami tunelu otaczały mnie, wywołując zimne dreszcze na plecach i łzy w oczach. Efekt był tak niesamowity, że trudno było uwierzyć, iż to niezwykłe zjawisko nie ma miejsca w sali koncertowej a wykonawcy to obdarci, cygańscy chłopcy. Przez jakiś czas spotykałam ich w tym miejscu i za każdym razem słysząc, jak grają, nie mogłam wyjść z podziwu. Wszyscy zapewne znają historyjki o cudownej wirtuozerii cygańskich skrzypków z dawnych rosyjskich szantanów, ja sama miałam okazję słyszeć ich niezrównaną grę podczas pobytu na Węgrzech. Jednak w tym wypadku najbardziej zaskakujący był młody wiek muzyków i nadzwyczajne zgranie tego trio. Po pewnym czasie chłopcy zniknęli z podziemia, sądziłam, że zmienili miejsce lub wyjechali do innego miasta. Niestety, prawda okazała się bardziej brutalna... Kiedyś, przez przypadek, usłyszałam w lokalnej telewizji końcówkę wywiadu, który przeprowadziła z nimi młoda, niezależna reporterka. Z rozmowy wynikało, iż padli ofiarą prawa pozwalającego policji skonfiskować instrument, jeśli służy on do nielegalnego zarobkowania. Zostali więc pozbawieni możliwości gry, ponieważ nie stać ich było na kupno nowych skrzypiec (akordeon ocalał).
Dziewczyna przygotowująca reportaż wyraziła nadzieję, że być może znajdzie się jakiś wielkoduszny sponsor, który ich wesprze w zakupie nowych instrumentów i zalegalizowaniu działalności. Przez dłuższy czas nic o nich nie słyszałam, jednak niejednokrotnie myślałam o tym, co się z nimi dzieje i czy ten program oglądał ktoś, kto zechciał im pomóc. Dlatego poczułam ogromną radość i satysfakcję, kiedy po upływie kilku lat, w okresie poprzedzającym Boże Narodzenie, niespodziewanie spotkałam ich ponownie w Como a kilka dni później w Mediolanie. Dawny tercet stał się kwartetem, teraz ich zespół składał się z trojga skrzypiec i akordeonu. Wszyscy nieco wyrośli i zmężnieli, ale ich gra była równie ekscytująca i porywająca, jak wtedy, kiedy ich usłyszałam po raz pierwszy. Bardzo mnie to ucieszyło i pomyślałam, że jednak cuda się zdarzają... Przypomniała mi się wtedy inna zadziwiająca historia, jaką słyszałam kilka lat temu, kiedy to wiele mówiono o młodziutkiej dziewczynce, bodajże Rumunce, zarabiającej na życie tańcem w podziemiach metra. Podobno jej wrodzony talent zwrócił uwagę nauczycielki ze szkoły baletowej przy Operze, która pomogła jej w zdobyciu stypendium do tejże szkoły. Dziewczynka podjęła naukę a jej nauczyciele uważają, że rokuje wielkie nadzieje.
Subskrybuj:
Posty (Atom)