Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Valganna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Valganna. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 17 lutego 2013

Lombardia. Boarezzo, malowana wioska.



W poprzednim poście pisałam o maleńkiej Gannie, uroczej miejscowości zanurzonej w zieleni lasów porastających gminę Valganna, górzystą okolicę, leżącą wzdłuż drogi łączącej miejscowości Varese i Ponte Tresa. Jest to mała gmina składająca się z zaledwie czterech miejscowości, które w sumie liczą około 1700 mieszkańców. W jej obrębie znajdziemy dwa niewielkie jeziorka Ganna i Ghirla a na  południowym krańcu, w miejscowości Iduno, można podziwiać wspaniałe kaskady spływające ze skalnego nawisu. Atutem gminy jest przepiękna przyroda, jedynie w niewielkim stopniu skażona poprzez ludzkie działania. Jest tu także szczególny mikroklimat -  letnie upały mniej dają się we znaki (co jest dużą zaletą w dusznej i wilgotnej Lombardii) natomiast zimy są bardziej surowe, dzięki czemu mówi się o niej, że jest "małą Syberią w okolicy Varese".

Wycieczka do Valganny była jednym z moich ostatnich wypadów przed definitywnym powrotem do Polski. Ta historia właściwie zaczęła się dużo wcześniej, kiedy to wybrałam się  w okolice Varese, aby zobaczyć liczący sobie niemal dziesięć wieków romański klasztor w Voltorre. Lokalny pociąg przywiózł mnie wtedy do niewielkiej miejscowości Gavirate. Kiedy wysiadłam z pociągu, zobaczyłam tuż przed sobą tablicę Informacji Turystycznej, więc postanowiłam tam wstąpić żeby "zasięgnąć języka" i jak się później okazało, był to bardzo dobry pomysł, który w przyszłości
zaowocował wieloma interesującymi wyprawami. Przemiła pani z informacji przyjęła mnie z otwartymi ramionami a widząc mój ekwipunek łazika, prawdopodobnie doszła do wniosku, że zwiedzanie okolicy traktuję z należytą powagą i wprost zasypała mnie informacjami na temat klasztoru, do którego się wybierałam. W trakcie rozmowy oznajmiła mi, że ma coś, co może mnie zainteresować. Na chwilę zniknęła na zapleczu, gdzie z przepastnej szafy wydobyła mnóstwo materiałów promocyjnych. Były to różnego rodzaju mapy, przewodniki oraz ulotki. 

Wszystko pięknie wydane, w poręcznym formacie i do tego gratis. Podziękowałam z całego serca miłej pani, po czym z radością zapakowałam te skarby do plecaka. Ponieważ było tego mnóstwo, czekał mnie kilkukilometrowy spacer z dodatkowym obciążeniem, jednak warto było się potrudzić, gdyż dzięki tym materiałom zdobyłam wiele cennych informacji o okolicy Varese. Jak już pisałam wcześniej,  jest to bardzo piękny region Lombardii, położony na zachód od Como a od północy graniczący ze Szwajcarią. W obrębie prowincji znajdują się dwa duże jeziora: Maggiore oraz Lugano (lub Ceresio, jak je nazywają Włosi). Granica przebiega przez wody jezior, dzieląc je na część włoską i szwajcarską. Choć prowincja Varese  jest jedną z bogatszych i bardziej uprzemysłowionych, w dalszym ciągu zalicza się do najbardziej zalesionych. Są to przepiękne tereny z niewielkimi górami, (ok. 1000 - 1200 m n.p.m.) porośniętymi kasztanowo- bukowym lasem. Co do lasu kasztanowego - pamiętam, jak wiele, wiele lat temu, w jednym z opowiadań Iwaszkiewicza przeczytałam o takich lasach porastających Góry Harzu. Wtedy w swojej w naiwności sądziłam, że mówi on o kasztanach, jakie znamy z naszych parków.



Oczywiście, słyszałam też o kasztanach jadalnych, jednak nie sądziłam, że w tej części Europy rosną one w tak wielkiej ilości, jako całkowicie naturalna, dzika roślinność. Dopiero kiedy zamieszkałam w Północnych Włoszech, po raz pierwszy zobaczyłam las kasztanowców o jadalnych owocach, które w okresie wegetacji otulają zbocza gór swoim gęstym, zielonym płaszczem. Później, pod koniec września kolor liści zmienia się na brązowo- złoty, co sprawia, że jesień w lombardzkich górach to jeden z najbardziej malowniczych widoków. Już wcześniej, w innych postach, kilkakrotnie pisałam o tym, że okolica Varese do lat 50-tych XX wieku, stanowiła popularną mekkę turystyczną, zwłaszcza dla mieszkańców niezbyt odległego Mediolanu.

Jednak w późniejszych latach, kiedy Włosi zaczęli masowo jeździć nad morze i za granicę, mocno straciła na znaczeniu. Hotele się wyludniły a żyjący z turystyki mieszkańcy górskich wiosek masowo zaczęli je opuszczać.  Obecnie widać, że pomału coś się zmienia na lepsze - osoby, które tu pozostały, to często ludzie darzący ogromną miłością swój region, starający się kultywować jego tradycje lub tworzyć nowe; wspólnymi siłami organizują liczne festyny i zdarzenia kulturalne, promujące małe miejscowości. Wiele górskich domostw, zbudowanych dawno temu tradycyjną metodą z lokalnego kamienia i drewna, otrzymało nowe życie, dziś po niezbędnych remontach są wykorzystywane jako domy weekendowe i letnie. Wertując moje przewodniki, natrafiłam na informację o „malowanych wioskach”. Są one efektem wspaniałego przedsięwzięcia kulturalnego, jakie w prowincji Varese zainicjowano latach 50-60-tych XX w. Wtedy to po raz pierwszy zaproszono artystów - malarzy do niedalekiej miejscowości Arcumeggia, aby swoimi freskami ozdobili budynki tej niewielkiej, górskiej wioski.

Z tego co widziałam, malowanie na zewnętrznych ścianach domostw jest dość popularnym zwyczajem, takie freski spotyka się w wielu włoskich, szwajcarskich i austriackich miejscowościach. Tym razem jednak chodziło o zorganizowaną, celową akcję, mającą podnieść atrakcyjność regionu. Później również inne wioski poszły za przykładem Arcumeggii a ja dotarłam do jednej z nich, zwanej Boarezzo, leżącej w gminie Valganna, gdzie także zrealizowano taką permanentną wystawę pod gołym niebem. Boarezzo jest bardzo małą wioską, położoną na wysokości niemal 800 metrów nad poziomem morza a od Ganny dzieli ją odległość pięciu kilometrów. Część drogi, jak zwykle przebyłam pociągiem jadącym do Varese, później autobusem do Ganny a następnie poszłam pieszo, asfaltową drogą, biegnącą serpentyną po zalesionym zboczu góry. 

Spokojnie pokonywałam jej kolejne zakręty, aż doszłam do niewielkiej polany wśród drzew, gdzie wzniesiono pomnik upamiętniający mieszkańców wioski, poległych na wojennych frontach. Zatrzymałam się na chwilę, aby go dokładnie obejrzeć, gdyż interesują mnie podobne monumenty, jakie można spotkać w prawie każdej miejscowości i będące bardzo interesującym przyczynkiem do poznania lokalnej historii. Niebawem doszłam do pierwszych zabudowań w Boarezzo, które sprawiło na mnie wrażenie kompletnie wyludnionego. Zobaczyłam przed sobą szare, kamienne domki, parterowe lub z jednym piętrem, uliczki i podwórka wybrukowane "kocimi łbami" a w centrum wioski maleńki kościółek. Tam też napotkałam pierwsze freski. Inaczej je sobie wyobrażałam, gdyż sądziłam, że tak, jak to widziałam w innych miejscowościach, są one malowane wprost na tynku pokrywającym mur. Te w Boarezzo namalowano na specjalnie przygotowanych panelach; są one wykonane w stylach bardzo różniących się od siebie a za tematykę mają rzemiosło i życie na wsi. 
Oprócz tego cyklu, na murach domów widniały mniejsze panele, na nich przedstawiono wizerunki ptaków i zwierząt żyjących w regionie, co sprawiało wprost bajkowe wrażenie.

Muszę przyznać, że całe przedsięwzięcie (abstrahując od jego wartości artystycznej) wzbudziło mój szczery podziw. Znalezienie czegoś takiego w maleńkiej miejscowości zagubionej w górach, nie zdarza się codziennie! Chodziłam po wiosce oglądając oraz fotografując i coraz bardziej przepełniał mnie szacunek dla tej małej społeczności. W trakcie tego zwiedzania spotkałam zaledwie parę osób. Dwóch mężczyzn pracowało przy remoncie domu a nieco później wyszła do mnie starsza pani, która pokazała mi wnętrze kościółka. Podczas rozmowy dowiedziałam się, że jeden z malarzy (twórca cyklu ptaków i zwierząt) mieszka w wiosce na stałe. W ten sposób poznałam pana Mario Alioli, którego zastałam w budynku dawnej szkoły, gdzie prowadził wakacyjne zajęcia plastyczne z dziećmi w różnym wieku. Dzieciaki bez ograniczeń dawały upust swojej artystycznej fantazji a kilkoro z nich pomagało wykonać wizerunki motyli, które również miały się stać ozdobą wioski.

Szybko zawarliśmy znajomość i dowiedziałam się, że żadne z tych dzieci nie mieszka w Boarezzo na stałe. Jest to naprawdę bardzo mała miejscowość, licząca zaledwie czterdziestu czterech stałych mieszkańców. Więcej ludzi przebywa tu w lecie, gdyż przyjeżdżają, aby spędzić urlop lub weekend w swoich wakacyjnych domostwach. Później poznałam jeszcze kilka innych osób, między innymi panią Susannę, przewodniczącą Koła Przyjaciół Boarezzo oraz panią Ritę, żonę pana Mario. Pani Rita zaprosiła mnie do swego domu i przy kawie opowiedziała wiele interesujących historii. Moja rozmówczyni przypomniała mi pewną wiadomość, którą podawały dzienniki telewizyjne i prasa w 1995 roku, kiedy to po wielu latach ujemnego przyrostu naturalnego, urodziła się nowa mieszkanka, Giada. Od pani Rity dowiedziałam się też, iż poczyniono wstępnie pewne starania by Valganna znów stała się miejscem atrakcyjnego, czynnego wypoczynku. 

Bogactwem tego miejsca jest nie tylko piękna przyroda i wspaniały pejzaż z widokiem na niedalekie jezioro Lugano, są tu przede wszystkim ludzie, którzy chcą zrobić coś dla miejsca, gdzie żyją, żeby również ich egzystencja była dzięki temu piękniejsza, bardziej pełna i kolorowa. Kiedy opuściłam Boarezzo zrobiło mi się żal, że tak wielu pytań nie zadałam, mogłam przecież dowiedzieć się więcej o mieszkańcach, o tym jak i czym żyją... Może spowodował to natłok wrażeń, trudny do przetrawienia w tak krótkim czasie a może moja nieśmiałość połączona ze strachem przed posądzeniem o arogancję i wchodzenie z butami w ich sprawy?
Chodząc po tej uroczej miejscowości, byłam pod wielkim wrażeniem prezentowanych prac plastycznych i tych fragmentów życia, które niekiedy są już tylko historią... 
Niedaleko dawnej szkoły, na tyłach
kościółka, jest dawna pralnia publiczna, jaką można znaleźć w każdej włoskiej wiosce. Na jej ścianach szczytowych zobaczyłam dwa freski - po lewej, dziewczynka siedząca nad basenem w podobnej pralni, patrzy zamyślona na łódeczkę z papieru, zaś po prawej stara kobieta pierze bieliznę w takim samym basenie. Pomiędzy tymi wyobrażeniami znajdują się dwa kamienne koryta z wodą. To pierwsze, rzeczywiste i drugie, stworzone pędzlem malarza, są niczym strumień oddzielający dwie epoki i dwa bieguny istnienia...  Jest to najprostsza i najpiękniejsza alegoria ludzkiego życia, jaką zdarzyło mi się widzieć a jej autorem jest Pan Mario Alioli. Wszystkie freski w Boarezzo powstały w 1985 r w ramach przedsięwzięcia zainicjowanego przez maestro Alioli. Nadano mu  nazwę " Villaggio Artistico Giuseppe Grandi –Odoardo Tabacchi”  na cześć dwóch artystów urodzonych w pobliskiej Gannie. Wzięło w nim udział szesnastu artystów- malarzy, w tym także jego pomysłodawca. 

Wierna mojej zasadzie, aby (jeśli to możliwe) nie chodzić dwa razy ta samą trasą, postanowiłam zejść do Ganny starą mulatierą, jakiej używano zanim powstała nowa droga o asfaltowej nawierzchni. Ponieważ miałam jeszcze chwilę czasu, obejrzałam dawny hotel w Boarezzo i willę Chini. O ile ta ostatnia będąca wspaniałym przykładem stylu "liberty" jest nadal zamieszkana a nawet dzięki uprzejmości właściciela, czasami otwiera podwoje dla szerszej publiczności, to hotel w Boarezzo jest dziś w stanie opłakanym.


Niegdyś, podobnie jak Grand Hotel znajdujący się na Campo dei Fiori link był luksusowym przybytkiem, oferującym gościnę najbardziej wymagającym osobom a dziś straszy powybijanymi oknami i zapadającym się dachem... Od pani Rity dowiedziałam się, że w czasach swego prosperity dawał on możliwość niezłego zarobku mieszkańcom wioski, których w owym czasie było około ośmiuset osób. O ile Grand Hotel chyba bez trudu można by rewitalizować, to w Boarezzo zapewne wymagałoby to o wiele większych nakładów. Wiem, że są takie plany w związku z zamiarem stworzenia w okolicy wyciągu narciarskiego, więc trzymam kciuki za powodzenie tego przedsięwzięcia, gdyż serce mi się krajało na widok ruin zarastających pokrzywami, ukrytych w okazałych chaszczach, w jakie zamienił się niegdyś piękny ogród.  

Mimo całej sympatii dla narodu włoskiego, dziwi mnie i denerwuje, powszechna chęć do szpanowania zagranicznymi wojażami, rejsami na ogromnych wycieczkowcach i wakacjami w renomowanych nadmorskich miejscowościach. Pomijając fakt, że większość z nich kupuje się na kredyt, to niejednokrotnie słyszałam też narzekania, że te luksusy są przereklamowane a ludzie wracają do domu jeszcze bardziej zmęczeni. Nie raz rozmawiałam na ten temat ze znajomymi i przy okazji opowiadałam o wspaniałych miejscach na terenie Lombardii i Piemontu. Zawsze przy tym słyszałam zachwyty nad moją znajomością regionu, lecz nie wiem, czy udało mi się kogoś przekonać do idei spędzenia urlopu niedaleko od domu. Włosi z północy, zwłaszcza ci należący do młodego i średniego pokolenia, często żyją w ogromnym napięciu i w pogoni za wyższym standardem życia. Chyba z powodu wewnętrznego chaosu, wywołanego nieustanną presją, potrzebują silnych bodźców, których nie może im dać spokojny wypoczynek w znanej okolicy.

Ta ogromna zmiana wartości, kultury życia codziennego i obyczajów, jest tym bardziej widoczna na tle małych społeczności, które w dalszym ciągu starają się podtrzymywać szacunek dla dawnego stylu życia, nie odżegnując się jednak od zdobyczy nowoczesności. Podczas moich wędrówek spotkałam wielu takich ludzi i muszę powiedzieć, że zawsze były to kontakty ogromnie satysfakcjonujące, gdyż większość tych zupełnie przypadkowych osób nie tylko odnosiła się do mnie z ogromną sympatią, ale również udzielała mi  wyczerpujących informacji i cennych wskazówek. Zapewne było w tym dużo typowej, włoskiej otwartości i wrodzonej gościnności, jednak czasem nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że obecność kogoś obcego, kto nie szczędząc fatygi dociera do ich małej i po części zapomnianej miejscowości, była dla nich swego rodzaju dowartościowaniem i potwierdzeniem słuszności wyboru...


Więcej zdjęć Boarezzo można obejrzeć w albumie >