Pokazywanie postów oznaczonych etykietą starożytne grobowce. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą starożytne grobowce. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 15 września 2013

Lombardia. Brunate i Faro Voltiano.



Pisząc o Como kilkakrotnie wspominałam o Brunate, które co prawda z racji bliskości wydaje się być jego częścią, lecz w istocie jest odrębnym organizmem. Ta niewielka gmina licząca około 1700 mieszkańców, leży na wzniesieniu, jakie dominuje nad Como po prawej stronie i jest pierwszym z pasma Prealp oddzielającego Brianzę od alpejskich łańcuchów i jeziora Como. Tu zaczynają się zielone tereny Triangolo Lariano, ciągną się one aż do Bellagio i są ulubionym miejscem rekreacyjnym mieszkańców najbliższej okolicy a także niezbyt odległego Mediolanu. W przeciwieństwie do leżącego w kotlinie miasta Como, jest tu pod dostatkiem świeżego powietrza, do tego w pogodne dni można podziwiać wspaniałe widoki, zarówno na pobielone śniegiem alpejskie czterotysięczniki, jak i na spowite w błękicie zielone połacie Lombardii i Piemontu. Ta uprzywilejowana pozycja sprawia, że o Brunate często się mówi, iż jest balkonem Prealp (jak Włosi lubią nazywać podobne miejsca) i muszę powiedzieć, że jest to miano w zupełności zasłużone. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Como, mój zachwyt nad tym tak pięknie położonym  miastem sprawił, że nie wiedziałam, gdzie najpierw mam skierować swe kroki... Patrząc wokoło, dostrzegłam na jednym ze wzgórz jakieś domostwa a wśród nich piękny różowy budynek z białymi ornamentami w stylu liberty.



Miałam wrażenie, że owo wzgórze tworzy prawie pionową ścianę ponad miastem ( w istocie stopień nachylenia nie przekracza 55%). Kiedy się dowiedziałam, że można tam wjechać kolejką, natychmiast udałam się na poszukiwanie stacyjki. Jej odnalezienie nie było trudne, gdyż jest to bardzo charakterystyczna budowla, wzniesiona w stylu szwajcarskiego chalet z pięknymi ornamentami wyrzeźbionymi w drewnie. Kolejka do Brunate jest kolejką zębatą, wciąganą na górę za pomocą lin na zasadzie przeciwwagi (wagonik jadący do góry przemieszcza się pod ciężarem tego, który zjeżdża na dół). Dlatego też w połowie drogi znajduje się mijanka, gdzie obydwa wagony spotykają się na wyciągnięcie ręki. Z racji dużego nachylenia terenu emocje podczas pierwszej podróży są naprawdę niecodzienne, podobnie, jak widoki, które się roztaczają wokoło. 



Jak niejednokrotnie wspominałam, w Lombardii problem polega na tym, że z racji dużej wilgotności powietrza i smogu zalegającego nad tą krainą, trzeba mieć sporo szczęścia, żeby przy pierwszym podejściu zobaczyć ten widok w całej krasie. Ja miałam fart, ponieważ poprzedniego dnia przeszła silna burza z ulewnym deszczem, więc powietrze było kryształowo przejrzyste. W miarę jak kolejka wznosiła się w górę, mogłam zobaczyć coraz większą przestrzeń dokoła, z miastem Como w dole, błękitnym lustrem jeziora i pobielonymi śniegiem szczytami wysokich gór, poprzedzonych ariergardą łagodnych, zielonych przedalpejskich wzniesień na horyzoncie.



Kolejka posuwała się do góry po torowisku biegnącym wśród zarośli poprzetykanych ciemnozielonymi kolumnami cyprysów i laurowymi drzewkami a ja byłam tak pełna wrażeń, że wydawało mi się, iż ta podróż trwa wieki, choć w istocie było to zaledwie parę minut. Od tamtej wycieczki minęło ponad dziesięć lat, ale pamiętam ją tak dobrze, jakby to było wczoraj (podobnie, jak mój pierwszy rejs po jeziorze Como) gdyż były to dla mnie wspaniałe chwile i niezapomniane wrażenia. Ta pierwsza wycieczka do Brunate nie była ostatnią,  później jeździłam tam jeszcze kilka razy, ale nigdy już nie poczułam takiego dreszczu emocji połączonego z nieopisanym zachwytem...
Pewnego razu, wybrałam się tam pod koniec zimy, aby zobaczyć Faro Voltiano, bardzo szczególny monument poświęcony pamięci Aleksandra Volty. Volta urodził się w Como w zamożnej rodzinie, należącej do miejscowej arystokracji.

Podobno był wątłym dzieckiem i z tej racji oddano go na wychowanie do mamki, która mieszkała właśnie w Brunate, w niewielkim, skromnym domku. Jej mężem był rzemieślnik wytwarzający barometry i uważa się, że to właśnie dzięki niemu Aleksander zainteresował się fizyką. Przyszły uczony, jako dziecko nie rokował wielkich nadziei, co więcej, dość długo uważano go za niemego a nawet upośledzonego umysłowo, ponieważ przez pierwszych pięć lat życia nie umiał mówić. Mimo to, wyrósł na młodzieńca o wielkiej inteligencji, w szkole cieszył się opinią doskonałego ucznia a w przyszłości zasłynął jako genialny wynalazca. Mieszkańcy Como są bardzo dumni z tego, że przyszedł na świat właśnie w ich mieście, dlatego też w setną rocznicę śmierci Volty w Brunate wzniesiono na jego cześć oktagonalną wieżę w kształcie latarni morskiej, która po zapadnięciu zmroku, aż do świtu emituje wiązkę światła o zmieniających się kolorach w barwach włoskiej flagi. Kiedyś wracając statkiem do Como miałam okazję zobaczyć ten piękny spektakl i muszę powiedzieć, że naprawdę robi wrażenie! Wieża ma 27 metrów wysokości i służy również jako punkt widokowy. Znajduje się w San Maurizio, najwyżej położonej frakcji Brunate. Prowadzi tam droga jezdna biegnąca serpentynami i mulatiera, wiodąca w górę niemal prostopadle do stoku; dzięki niej, idąc pieszo, można sobie skrócić drogę, ścinając poszczególne, bardzo liczne zakręty. Wypróbowałam obydwie opcje, ale droga wciąż wydawała mi się dość długa i zastanawiałam się, dlaczego nie można podejść do wieży od strony zachodniej, co pozwoliłoby tę odległość zredukować o połowę.



Mało brakowało a te moje dywagacje skończyły by się tragicznie i to nie tylko dla mnie, ale również dla Marty... Kiedy pewnego lata przyjechała do mnie w odwiedziny, bardzo chciałam jej pokazać wspaniały widok, roztaczający się ze szczytu wieży. Ponieważ miałyśmy dość ograniczony czas, postanowiłam zapytać kogoś z mieszkańców, czy nie ma krótszej drogi. Pewna pani, sprzedająca pamiątki na straganie nieopodal kościoła, powiedziała nam, że jest taka dróżka, zaczynająca się za cmentarzem. Jak się okazało słowo "cmentarz" było tu jak najbardziej na miejscu i nie zapowiadało niczego dobrego... Początkowo nic nie wskazywało na późniejsze kłopoty, gdyż faktycznie znalazłyśmy ścieżkę, dość szeroką i wygodną, którą przeszłyśmy kilkaset metrów pośród drzew i krzaków porastających strome zbocze.

Przyszedł jednak moment, kiedy okazało się, że skutkiem erozji dróżka zrobiła się niemal niedostrzegalna a grunt zaczął się usuwać spod naszych nóg. Miałyśmy nadzieję, że za chwilę wrócimy na ubity szlak, ale niestety, ścieżka zniknęła nieodwołalnie a my utknęłyśmy definitywnie, bojąc się zrobić choć jeden krok w przód lub w tył. Problem polegał na tym, że na urwistym i bardzo w tym miejscu stromym zboczu, oprócz niezbyt gęstych drzew i słabo zakorzenionych, wątłych krzaczków, nie rosło nic więcej, co mogło by stanowić jakikolwiek punkt podparcia. Cienka warstwa ziemi pokrywająca skały była piaszczysta i sypka, więc nie było mowy o tym, żeby próbować robić duże kroki od drzewa do drzewa, bo mogło to poskutkować usunięciem gruntu i wywrotką, po której człowiek zacząłby spadać w dół, jak przysłowiowy kamień. Czepianie się krzaków też nie wchodziło w grę, gdyż ich długie i cienkie gałęzie nie były na tyle solidne, żeby utrzymać nasz ciężar. Robiłam sobie straszne wyrzuty, że naraziłam nas na tę niebezpieczną sytuację i zaczęły mi się przypominać wszystkie zasłyszane historie o ludziach, którzy w podobnych okolicznościach stracili życie, schodząc ze ścieżki w trakcie trekkingu albo podczas zbierania kasztanów. 

Szczerze mówiąc, dziś trudno mi powiedzieć, jak to się stało, że udało nam się nie wpaść w panikę, opanować nerwy i pomału, stopa za stopą, na przemian przytrzymując się drzew i podając sobie nawzajem ręce, wycofać aż do miejsca, gdzie ponownie znalazłyśmy się na pewnym gruncie. Oczywiście po tej mrożącej krew w żyłach przygodzie nie dotarłyśmy do Faro i Marta nie zobaczyła pięknej panoramy, jaką chciałam jej pokazać. Ja natomiast dostałam niezłą lekcję a ta nauczyła mnie szacunku dla lombardzkich gór, które choć niewysokie, mają opinię niebezpiecznych. Od tej pory raczej nie zapuszczałam się na niepewny teren i zanim zdecydowałam się na jakiś szlak dokładnie czytałam jego opis w przewodniku, który swego czasu dostałam w prezencie od rodziny pewnego pacjenta. Doceniłam też dobrodziejstwo chodzenia z kijkiem, zwanym przez Włochów "bastone", którego ostry, metalowy koniec niejednokrotnie uchronił mnie przed niekontrolowanym poślizgiem, że nie wspomnę o tym, o ile łatwiej było mi z nim wchodzić pod górę. 
Ale wróćmy do Brunate, spacer jego uliczkami nie tylko daje nam okazję przyjrzenia się pięknym willom z przełomu XIX i XX wieku, lecz również zwiedzenia malutkiego centrum historycznego. Jest tam kilka zabytkowych domków z wewnętrznym dziedzińcem, w tym także dom rodziny Monti, gdzie Aleksander Volta spędził pierwsze lata swego życia. Na jego ścianie umieszczono pamiątkową tablicę, zaś nieopodal na kościele św. Andrzeja znajdziemy następną, poświęconą pamięci mamki Aleksandra, Elisabetty Pedraglio i jej męża Lodovica Monti.



Nieopodal stacji kolejki widać okazały i efektowny, lecz zamknięty i wyraźnie niszczejący budynek. To dawny hotel Belvedere, w którym ongiś znajdowało się również kasyno gry. Niestety, podobnie, jak piękny Grand Hotel na Monte Campo dei Fiori nieopodal Varese, po II Wojnie Światowej podupadł i stracił licencję na prowadzenie gier hazardowych, w związku z powstaniem nowoczesnego kasyna w niedalekim Campione d'Italia. Wspominałam już, że Brunate jest świetnym punktem wypadowym dla pieszych i rowerowych wycieczek. Można stąd powędrować aż do Bellagio, albo wybrać jeden ze szlaków wiodących na niedalekie szczyty Monte Boletto i Monte Bolettone. Można też zejść pieszo do Torno, ślicznej miejscowości leżącej na brzegu jeziora Como. Jest to bardzo interesująca trasa, ze względu na możliwość zobaczenia po drodze ogromnych głazów narzutowych a także tajemniczych antycznych grobowców, o których pisałam tutaj.




Jak zwykle zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć z Brunate. W Albumie umieściłam zarówno te, zrobione aparatem cyfrowym, jak i jedne z moich najstarszych zdjęć, wykonanych metodą analogową. Różnica jest ewidentna, ale mam nadzieję, że mimo swojej niedoskonałości również one choć w części oddają  niezwykłą atmosferę i urodę tego miejsca.

piątek, 1 czerwca 2012

Lombardia. Torno, Pietra Pendula, czyli kamień na kamieniu, na kamieniu kamień.



Sądzę, że każdy kto spojrzy na powyższe zdjęcie, zgodzi się ze mną, iż jest to naprawdę przepiękne miejsce...Uwielbiałam tę okolicę od chwili, kiedy ujrzałam ją po raz pierwszy i ten widok nigdy mnie nie zawiódł. Wąska rynna jeziora Como wije się kręto pomiędzy zalesionymi zboczami Prealp, stromo schodzącymi do wody. To sprawia, że niejednokrotnie wyrasta przed naszymi oczami pasmo gór na pozór zamykające horyzont, co jednak jest jedynie złudzeniem, gdyż po chwili statek zmienia kurs i okazuje się, że ku naszej radości rejs trwa dalej. Tak się dzieje, kiedy przepływamy na wysokości miejscowości Torno, leżącej u podnóża wzniesienia Monte Piatto, sprawiającego wrażenie tarasu przyklejonego do zbocza wyższego łańcucha górskiego zwanego Monte Bolettone. Jego nazwa znaczy dosłownie "Płaska góra" co jak widać na powyższym zdjęciu dobrze oddaje jego charakter, gdyż istotnie wygląda ono jakby jego wierzchołek odcięto ostrym nożem. Na szczyt wiedzie mulatiera z kamiennymi stopniami, prowadząca wprost do niewielkiego kościółka; obok niego jest ładny placyk z miejscem piknikowym, gdzie można odpocząć przed dalszą wędrówką.


Ciekawe ukształtowanie terenu to zasługa lodowca, jaki tu się przemieszczał oraz wielowiekowej erozji gruntu. Obecnie Prealpy porastają kasztanowe lasy; jednak podobno nie zawsze tak było, więc mróz, deszcze i wiatr miały większe pole do działania. Wszystko to sprawiło, że wędrując po lombardzkich, górskich lasach można napotkać ogromne głazy, przywleczone tu przez przesuwający się lodowiec. Ich  kształty i wielkość są doprawdy imponujące, z niektórymi związane są lokalne opowiastki i legendy, w innych wykuto charakterystyczne niecki, prawdopodobnie niegdyś służące jako miejsca pochówku (o czym pisałam w poprzednim poście tutaj). Część  tych interesujących pomników natury w obrębie Triangolo Lariano jest celem wycieczek i prowadzą do nich oznakowane ścieżki, inne leżą samotnie, zagubione w lesie, niedostępne dla oczu turysty. Wiele takich głazów, rozproszonych w masywie Corni di Canzo, można obejrzeć podążając geologiczną ścieżką dydaktyczną. 







Tym razem chciałabym napisać jedynie o tych pierwszych, gdyż ścieżka geologiczna jest dość długa, zawiera liczne elementy i z całą pewnością zasługuje na osobny wpis.  Chodząc po górskich szlakach w okolicy Torno i Blevio, również napotykamy wiele takich głazów. Jeden z nich jest doprawdy wyjątkowy, gdyż ma formę ogromnego grzyba. Znajduje się  nieopodal niewielkiej osady na zboczu Monte Piatto. Nadano mu  nazwę "Pietra Pendula" co można byłoby przetłumaczyć jako "wiszący" lub "bujający się" kamień  Jest to ogromna, granitowa bryła, ważąca prawdopodobnie około 60 ton, wsparta na swego rodzaju postumencie z wapienia, więc całość wygląda niczym wielki borowik o fantazyjnie wywiniętym kapeluszu. Powszechnie uważa się, iż "efekt końcowy" jest dziełem rąk ludzkich i baza, czy też nóżka grzyba, została celowo ociosana, aby całości nadać ten bardzo szczególny kształt. Donosi o tym tablica umieszczona na postumencie, jednak nie znalazłam żadnej informacji mówiącej o tym kto i kiedy miałby tego dokonać.


Jeśli tak było istotnie, to wszelkie informacje na ten temat chyba nikną w pomroce dziejów, gdyż żadna z lokalnych legend nic nie wspomina na ten temat. Nie można wykluczyć, że jest to dzieło tych samych rąk, które w zamierzchłych czasach wykuły grobowce w ogromnych kamieniach zwanych tu "massi avelli" jakie również można napotkać w tej okolicy. (Osobiście zastanawia mnie, w jakim celu miano by to robić, zważywszy, że nasi praszczurowie chyba mieli pilniejsze zajęcia związane z walką o byt, niż tworzenie podobnie bezużytecznych monumentów (bo jeśli chodzi o grobowce, kult zmarłych zapewne jest dostatecznie ważną motywacją). Pomyślałam sobie (może naiwnie, bo absolutnie nie znam się na geologii) iż być może skała wapienna, na której wspiera się granitowa bryła, jako bardziej miękka i narażona na erozję, po prostu wypłukała się w ciągu tego w końcu niezmiernie długiego okresu, od czasu kiedy wędrował tędy lodowiec przesuwający ów głaz. Taka refleksja nasunęła mi się na widok  "nóżki" skalnego grzyba która jest o wiele lepiej wypracowana od strony, gdzie w czasie opadów spływa woda, natomiast ze strony przeciwnej wygląda na  zdecydowanie bardziej masywną. Tak, czy inaczej, ów skalny twór faktycznie robi ogromne wrażenie; zresztą cały szlak jest bardzo interesujący, również ze względu na możliwość podziwiania przepięknej panoramy Jeziora Como.


Z tej wysokości wygląda ono bardzo malowniczo, zwłaszcza kiedy powoli kończy się lato i kasztanowce porastające góry zaczynają zmieniać barwę z zielonej na złotawą, powietrze staje się  bardziej przejrzyste a cały pejzaż nabiera wspaniałych, nasyconych kolorów, zapowiadających nadchodzącą jesień. W lasach zaczyna się unosić  nieco gorzkawy zapach kasztanowych liści, które niedługo zaczną opadać; wody jeziora, zmarszczone pod wpływem lekkiego wiatru pokrywają się delikatną falą, przystrojoną leciutką koronką piany. Widziałam ten pejzaż we wszystkich jego szatach, jednak ta pora nastraja mnie najbardziej sentymentalnie, budząc we mnie uczucie, które Jarosław Iwaszkiewicz nazywał "serenite" -  to spokój z lekką nutką melancholii, świadomość przełomu i przemijania, połączonego z poczuciem zawieszenia w czasie. Uwielbiam tę porę i kocham to uczucie. W końcu urodziłam się 5 września, pod znakiem Panny, więc jest to mój czas. Czas refleksji, przedostatnich kwiatów, spadających kasztanów, złotych liści i babiego lata...

Więcej zdjęć można zobaczyć w albumie>

poniedziałek, 28 maja 2012

Lombardia. Torno, czyli strach i starożytne grobowce.



Pisząc poprzedniego posta, wspomniałam o irracjonalnym strachu, jaki odczuwałam na myśl o samotnej wyprawie na San Zeno, mimo przemożnej, wręcz obsesyjnej chęci, aby zrealizować ten zamysł. Z natury nie jestem osobą bojaźliwą - raczej można mnie nazwać przewidującą, więc zgodnie ze swoją naturą planując jakieś przedsięwzięcie z reguły rozważam wszystkie możliwe warianty rozwoju sytuacji, w tym również "czarny scenariusz". W związku z tym, na ogół mam wrażenie, że jestem dobrze przygotowana na niespodzianki ( również te przykre) co pozwala mi zachować spokój i zdrowy dystans oraz nie tracić zimnej krwi, kiedy sprawy idą w złym kierunku. Mimo to, zawsze mogą się zdarzyć rzeczy, na które nie mam wpływu i to oczywiście rodziło moje zrozumiałe obawy. Jedną z nich są spotkania ze żmijami, które w rejonie Prealp są ponoć bardzo liczne. Piszę "ponoć” ponieważ na szczęście żywą żmiję widziałam tylko raz i to właściwie "pod przymusem " gdyż pokazał mi ją pewien kolega, który wypatrzył ją w trawie pod drzewem. 


Natomiast zdarzyło mi się widzieć kilka egzemplarzy na asfaltowych, górskich drogach, przejechanych przez samochody, zredukowanych do wysuszonej skórki; wielokrotnie też mówiono mi, aby w górach nie chodzić poza ścieżkami i nie siadać na trawie, gdzie te gady chętnie się kryją i są wtedy absolutnie niewidoczne. Moim środkiem ostrożności, jaki zawsze stosowałam był solidny ubiór -  długie spodnie i grube podkolanówki oraz buty trekkingowe z wysoką cholewką; jednak nigdy nie nosiłam ze sobą surowicy, mimo iż większość przewodników to zaleca. Innym straszakiem były dla mnie dziki, których podobno jest sporo w górskich lasach Lombardii. Na moje szczęście nigdy ich nie spotkałam, bo jak sądzę, wpadłabym w panikę robiąc dużo niepotrzebnego hałasu, co mogłoby jedynie zwrócić ich uwagę. Za to dwukrotnie miałam duszę na ramieniu, kiedy zdarzyło mi się zobaczyć jakiś zwierzęcy kształt, przedzierający się z trzaskiem gałęzi przez leśne chaszcze. Skończyło się na strachu, gdyż za pierwszym razem było to jedynie cielątko a za drugim, stado poczciwych kóz, gnające na łeb na szyję, za kozłem - przewodnikiem. Innym realnym zagrożeniem dla osoby chodzącej w pojedynkę jest "niekontrolowany poślizg" i tego zawsze obawiałam się najbardziej. Można by powiedzieć, iż w dobie telefonów komórkowych wezwanie pomocy w razie potrzeby nie powinno stwarzać większych problemów, ale niejednokrotnie okazywało się, że w górach telefon nie ma zasięgu; często zdarza się też, że co chwila gubi sieć co powoduje szybkie rozładowanie baterii. Prealpy nie są wysokimi górami, jednak absolutnie nie należy ich lekceważyć. Można tu znaleźć ścieżki dostępne przez cały rok, lecz na ogół uważa się, że lepiej unikać wędrówek zanim szlaki nie obeschną w wiosennym słońcu. Ziemia w zimie rzadko przemarza i w związku z tym, pod cienką warstwą maskującego śniegu niejednokrotnie napotka się sypki grunt a to może skutkować niebezpiecznym upadkiem. 


Początkowo chodziłam w góry bez kijka zwanego tu, „bastone” aż do chwili, kiedy otrzymałam takowy od mojego kolegi Carla, zgorszonego moim brakiem należytego przygotowania. Szybko przekonałam się o jego przydatności podczas drogi pod górę, niejednokrotnie też uchronił mnie przed przyśpieszonym zjazdem w dół na tylnej części ciała. Co ciekawe, mój pierwotny ekwipunek w większości otrzymałam w prezencie. Pierwsze buty dostałam od Patrycji (były świetne, niesamowicie lekkie i bardzo wytrzymałe) co wspominam z wielkim sentymentem, ponieważ  w pewnym sensie również i to zmotywowało mnie do górskich wypraw (wykazałabym się dużą niewdzięcznością, nie robiąc użytku z prezentu). Kijek, jak już pisałam był od Carla a wspaniały przewodnik po górach w okolicy Como, od krewnych jednego z pensjonariuszy Domu Opieki, gdzie pracowałam. Buty służyły mi parę lat, aż przyszedł dzień, kiedy musiałam się z nimi pożegnać i kupić nowe; natomiast kijek oraz przewodnik towarzyszyły mi wiernie, aż do końca mojego pobytu we Włoszech. Przez te lata trzy razy zmieniłam plecak, dwa razy kapelusz a la' Indiana Jones, zgubiłam też kilka par słonecznych okularów...


Ale wracając do strachów: muszę powiedzieć, że na trasach moich wędrówek nie brakowało mi wskazówek czego należy się obawiać w lombardzkich górach. Niejednokrotnie bowiem spotykałam niewielkie monumenty i pamiątkowe krzyże, w miejscach, gdzie ktoś upadł ze skutkiem śmiertelnym lub zginął od pioruna i wcale nie byli to górscy nowicjusze mojego pokroju... Nigdy nie potrafiłam przejść obojętnie koło tych smutnych pamiątek, które dla mnie były ostrzeżeniem i uczyły szacunku dla gór. Lecz, jak to zwykle bywa, prawdziwym lękiem nie napawa nas to, co możemy nazwać i przewidzieć, ale to, co nieuświadomione i irracjonalne. I tak moją piętą achillesową było przechodzenie koło porzuconych, pasterskich chatek. Czasy, kiedy Prealpy były pełne pasących się owiec dawno minęły i coraz rzadziej widzi się tu ich duże stada. Z minionego okresu zostały w górach liczne zabudowania, gdzie niegdyś na parterze chroniły się zwierzęta a na pięterku pasterz miał swoje mieszkanko. Te domki, wzniesione z drewna i górskiego kamienia, dziś w większości stoją zamknięte na głucho. Inne idą w ruinę, strasząc powyrywanymi drzwiami i okiennicami oraz zawalonymi stropami. 


Mijając te żałosne relikty dawnego życia zawsze miałam zimne dreszcze na plecach i przypominało mi się ulubione powiedzonko mojej córki Marty  "...to miejsce jest tak straszne, iż do pełni okropieństwa brak tylko widoku rozkładających się zwłok, leżących w trawie". Patrząc z punktu widzenia zdrowego rozsądku nie wiem, jakie niebezpieczeństwa miałyby na mnie czyhać w tych rozpadających się chatkach, okrutny morderca czający się w wysokich pokrzywach? Ogromy wąż a może inne straszne monstrum?
Z powodu tych wyimaginowanych strachów szczególnie zapamiętałam krótką wycieczkę, jaką zrobiłam w okolicy Torno. W liściastych lasach porastających zbocza gór powyżej tej miejscowości, znajdują się nadzwyczaj ciekawe grobowce, pochodzące z zamierzchłych czasów zwane tu "massi avelli” co można by w przybliżeniu przetłumaczyć, jako "kamienie - sarkofagi". Są to bardzo ciekawe znaleziska, charakterystyczne tylko dla niewielkiego obszaru Lombardii w pobliżu Como i w przygranicznych rejonach szwajcarskiego Kantonu Ticino.


Co ciekawe, te tajemnicze niecki wykute w ogromnych głazach narzutowych, dotychczas nie wyjawiły swoich tajemnic i wszystko, co o nich wiadomo, to jedynie supozycje i przypuszczenia, nie mające naukowych dowodów. Jeszcze dziwniejsze jest to, że brak jest również miejscowych legend i opowieści, mogących rzucić światło na ich proweniencję. Powszechnie uważa się, że pochodzą z V - VI wieku naszej ery i nie mają nic wspólnego z kulturą rzymską, celtycką, czy wczesno- chrześcijańską, jakie kolejno następowały po sobie na tych ziemiach. Brak na nich jakichkolwiek inskrypcji a także innych wskazówek, bowiem wszystkie zostały sprofanowane w zamierzchłych czasach. Dotychczas zidentyfikowano trzydzieści dwa takie grobowce w obrębie Brianzy, okolicy Torno, Val Menaggio, Valle d'Intelvi i  Kantonie Ticino. Jest jeszcze siedem innych podobnych obiektów, lecz te budzą jeszcze więcej wątpliwości co do swego pochodzenia  (nie wiadomo nawet, czy można je połączyć w jedną grupę). Przyjęto teorię, że owe sarkofagi są dziełem któregoś z barbarzyńskich plemion, być może Gotów, lecz jedynym co mogłoby definitywnie wyjaśnić uczonym ich tajemnicę, byłoby odkrycie takiego grobowca w nienaruszonym stanie, na co się chyba nie zanosi, bo teren jest dość dobrze spenetrowany, jeśli nie przez specjalistów, to przez miejscową ludność. W gminie Torno, w jej frakcji zwanej Negrenza, na niewielkim obszarze znajdują się trzy z nich a dwa dalsze we frakcjach Maas i Resina. Do tych w Negrenza prowadzi ścieżka zwana "Ferro di Cavallo” czyli "Podkowa”, choć w istocie z podkową ma niewiele wspólnego, gdyż jej linia na mapie przypomina raczej rozciągnięty owal. Po wyruszeniu z Torno przebyłam pierwszy odcinek drogi wygodną mulatierą, która zaprowadziła mnie do antycznej bramy z czasów rzymskich. 


Nieopodal był niewielki mostek i mała kaplica poświęcona Madonnie. Tu rozpoczynała się właściwa ścieżka do grobowców, niestety, nie mogę powiedzieć, że jej oznaczenie wzbudziło mój szczególny entuzjazm. Niejednokrotnie bowiem dochodziłam do miejsc gdzie się rozdwajała i w zasadzie nie wiadomo było czy dalej należy iść w prawo, czy w lewo? Właśnie na tym odcinku dały znać o sobie moje strachy, gdyż napotkałam kilka rozpadających się zabudowań, których tak nie lubię, więc półgłosem zaczęłam się besztać za niezdrową ciekawość, jaka mnie tu zaprowadziła, choć z drugiej strony, w głębi ducha usprawiedliwiałam się możliwością zobaczenia tych niecodziennych zabytków. Kiedy doszłam do jednego z wyjątkowo nieprzyjemnych miejsc, na pociechę tuż za walącymi się zabudowaniami, zobaczyłam pierwszy grobowiec. Rzeczywiście robił wrażenie! Ogromny głaz, w którym wykuto prostokątne wgłębienie o lekko zaokrąglonych kątach, był w większej części ukryty w ziemi. Kiedy podeszłam bliżej, dostrzegłam, że w jednym z krótszych boków niecki znajduje się swego rodzaju wezgłowie. Miała ona regularny kształt i została bardzo starannie wykonana. Nie było żadnych śladów po ewentualnej pokrywie, nic, tylko to wgłębienie wypełnione deszczówką... Można przypuszczać, iż ten grobowiec z racji bliskości pasterskiego domku, zapewne przez wiele lat służył za cysternę i poidło dla owiec. Nieopodal znalazłam następny, podobny sarkofag, również do połowy zaryty w ziemi i wypełniony wodą a nieco dalej trzeci, wykuty w ogromnym głazie widocznym w całej okazałości. Stała przy nim drabina zbita z okrąglaków, po której wdrapałam się, aby zajrzeć do środka. Z boku sarkofagu zauważyłam otwór odpływowy umieszczony przy jego górnej krawędzi; w tym również znajdowało się sporo wody i tu także widoczne było charakterystyczne wezgłowie. 


Po dokładnym obejrzeniu wszystkich grobowców zadumałam się nad ich historią, gdyż te zadziwiające znaleziska istotnie sprawiają niesamowite wrażenie. Powszechnie uważa się, że były miejscem pochówku osób mających wielkie znaczenie dla ludu, z którego pochodzili, być może wodzów lub znamienitych wojowników. Dziwne jednak jest to, iż czas, na który są datowane jest stosunkowo krótki a grobowce, przynajmniej te w okolicy Torno, są dość liczne na raczej niewielkiej przestrzeni. Przyznam się też, że przez moment zrodziła się w mojej głowie myśl o mistyfikacji, ale czemu miałaby ona służyć? I kto mógłby wykonać tak gigantyczną pracę? Chciałabym dożyć momentu, kiedy grobowce odkryją przed nami swe zagadki i dowiemy się, kto i dla kogo je wykuł w tych ogromnych głazach. Mimo nieprzyjemnego wrażenia związanego ze zrujnowanymi chatkami, koło których znów przyszło mi przechodzić, miałam oczywiste powody do zadowolenia z tej wycieczki. Sadzę, że mając na uwadze moją pasję do zwiedzania interesujących miejsc, byłoby z mojej strony niewybaczalnym zaniedbaniem, gdybym zaniechała ich obejrzenia, mając taką możliwość praktycznie w zasięgu ręki...