Pokazywanie postów oznaczonych etykietą architektura. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą architektura. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 13 maja 2014

Wokół jeziora Lugano. Valsolda - z ziemi włoskiej do Polski.



Mam wielkie wyrzuty sumienia - nie tylko dlatego, że zaniedbałam blogowanie a nawet zwyczaj natychmiastowego odpowiadania na komentarze (przepraszam wszystkich!) lecz również regularne czytanie innych blogów...Z tego, co zauważyłam, wielu z nas miało lub ma podobne kryzysy a tym razem chyba padło na mnie!

Niestety, nie tylko nawarstwiło mi się wiele problemów rodzinnych, zdrowotnych i zawodowych, które sprawiały, że po prostu brakowało mi czasu, aby je ogarnąć. Na domiar złego, towarzyszyło temu wszystkiemu poczucie mentalnego wyjałowienia i wrażenie, że cała moja włoska egzystencja, o której dotychczas pisałam, jest ode mnie tak daleko, jakby to było życie nie moje, lecz zupełnie innej osoby... Myślę, że stało się tak z powodu nadmiaru zajęć, jakie ostatnio były moim udziałem (o jednym z nich, być może kiedyś napiszę, ponieważ chciałabym się pochwalić pewnym moim maleńkim, ale jednak, sukcesem). Mam też nadzieję, że tym razem uda mi się wszystko poukładać w taki sposób, abym mogła znaleźć czas i energię konieczne do realizacji wszystkich zamierzeń. Tymczasem jednak powróćmy nad jezioro Lugano, do Valsoldy, która niegdyś tak mnie oczarowała... Od dnia, kiedy byłam tam ostatni raz minęło kilka lat, ja jednak nadal pamiętam niezwykłe chwile, jakie tam spędziłam. Wspominałam już, że nie bardzo wiedziałam, jak mam "ugryźć" ten temat, ponieważ były to doznania tak intymne i ulotne, że przekazanie tego wszystkiego wydaje mi się po prostu niemożliwe. Bo jak mam wyrazić to co czułam, gdy otwierał się przede mną ten cudowny pejzaż, drżący w słonecznej poświacie lub spowity w zasłony mgieł unoszących się nad wodą, lekko zmarszczoną powiewami wiatru? Jak oddać słowami urodę gór, pokrytych świeżą, wiosenną zielenią, rysujących się ostro na tle błękitu nieba, zapach wody i wonie kwitnących ogrodów? Jak opisać mroźne, jesienne poranki, gdy żółknące liście jaskrawo złociły się w promieniach słońca, niebo i jezioro przyjmowały barwę ultramaryny a powietrze nabierało przejrzystości szkła, pozwalając dostrzec na odległym horyzoncie ostre kontury gór, pokrytych śniegiem? 


Mogłabym do znudzenia mnożyć kolejne entuzjastyczne przymiotniki, ale czy to wystarczy, by opisać tę krainę, na którą patrzyłam nie tylko oczami, ale i sercem? Jak mam oddać te wszystkie uczucia, towarzyszące mi podczas leniwych wędrówek, gdzie oczy i nogi poniosą? Po przyjeździe na miejsce wysiadałam z autobusu, żeby wyruszyć przed siebie, bez planu i celu; niejednokrotnie też zatrzymywałam się wiedziona nagłym impulsem, bo moje oczy przyciągał nieoczekiwany widok, budzący chęć zobaczenia z bliska jakiegoś miejsca, gdzie dostrzegłam coś interesującego. Lubiłam chodzić do wyżej położonych wiosek, leżących na zboczach gór, lecz nie stroniłam też od drogi wiodącej z Porlezzy do Lugano, łączącej niewielkie miejscowości, leżące tuż nad brzegiem jeziora. Najczęściej  to właśnie tam, w przypadkowych rozmowach z ich mieszkańcami, zdarzało mi się dowiedzieć interesujących rzeczy na temat okolicy. Szczególnie mile wspominam trafikę w San Mamete, która pełniła również funkcję punktu informacji turystycznej. Oprócz papierosów i prasy były tam różne ulotki i książki na temat Valsoldy a młody sprzedawca miał sporą wiedzę o regionie i chętnie się nią dzielił. To od niego dowiedziałam się, że z okolicznych wiosek wywodziło się wielu uznanych artystów i zdolnych rzemieślników, którzy od średniowiecza wędrowali po całej Europie, zostawiając w odległych krajach dzieła swoich rąk. Wielu z nich dotarło do Polski, gdzie niejednokrotnie byli nagradzani szlachectwem, zdobywali też znaczne majątki, ciesząc się sławą i uznaniem swych współczesnych oraz  łaską ówczesnych władców. 


Chciałabym wspomnieć o kilku najsławniejszych, gdyż ich nazwiska na stałe splotły się z historią naszego kraju. Zacznę od wymienienia Paolo Antonio Fontany, nadwornego architekta Sanguszków, urodzonego w Castello w ostatnich latach XVII wieku, projektanta licznych kościołów a także innych, znaczących budowli, w Lublinie, Chełmie i Lwowie. Nazwisko Fontana wiele znaczy w historii polskiej architektury i sztuki, gdyż od czasów renesansu przybywali do Polski liczni przedstawiciele tej rodziny, pochodzący z niewielkich miejscowości leżących nad jeziorem Lugano. Inni, jak Józef Fontana i jego syn Jakub urodzili się już w Polsce, której bez reszty poświęcili swoje siły twórcze. Nieco wcześniej niż Paolo Antonio Fontana bo w 1622 roku, w sąsiednim Albogasio przyszedł na świat Isidoro Afaitati, inżynier i architekt pracujący dla króla Jana Kazimierza ( do Polski ściągnął go brat, będący spowiednikiem królowej Marii Ludwiki). Jemu to Warszawa zawdzięcza odbudowę Pałacu Kazimierzowskiego, zrujnowanego w czasie potopu szwedzkiego (nota bene, od tamtej pory pałac zewnętrznie bardzo się zmienił, gdyż w późniejszych czasach był poddany dalszym przeróbkom). To właśnie ten budynek stał się pierwowzorem Villi Salve w Albogasio, którą Afaitati zbudował dla siebie, kiedy po latach pracy na obczyźnie, na pewien czas wrócił w rodzinne strony. Być może, czytelnicy pamiętają, jak pisałam o kościele w Albogasio i o tym, że jego sylwetka wydała mi się znajoma; otóż nie ma w tym nic dziwnego, gdyż w zasadzie jest on kopią warszawskiego kościoła Reformatów a podobną, choć bardziej ozdobną bryłę ma także kościół Karmelitów z Krakowskiego Przedmieścia, również dzieło Isidora Afaitati.


Co ciekawe, są źródła przypisujące temu architektowi zasługi przy wzniesieniu warszawskich kościołów Św. Krzyża i Św. Anny, choć większość z nich wymienia inne nazwiska, w tym nazwisko Giuseppe Bellotiego, architekta także pochodzącego z Castello, który istotnie działał na terenie Polski, jako współpracownik Tylmana z Gameren. Afaitati pracował też przy projektowaniu fortyfikacji Torunia oraz Krakowa i z pewnością jest postacią zasługującą na uwagę. W związku z tym, postanowiłam nabyć książkę na jego temat, napisaną przez profesora Mariusza Karpowicza, z której zapewne dowiem się wielu interesujących szczegółów. Żoną Isidora została jego krajanka, pochodząca z Valsoldy Franceschina Barrera, wywodząca się z tej samej rodziny, co urodzona  wiele lat później matka Antonia Fogazzaro. Jednak o ile być może Afaitati nie jest dziś osobą powszechnie znaną, to nazwisko Merlini zna każdy, kto kiedykolwiek przekroczył bramę warszawskich Łazienek. Domenico Merlini również urodził się w Castello, skąd jako dwudziestoletni młodzieniec wyruszył do Polski. Tu rozpoczął naukę w pracowni Jakuba Fontany, naczelnego architekta królewskiego, będącego krewnym jego matki. Zdolny młodzieniec w wieku zaledwie trzydziestu lat objął to wysokie stanowisko po swoim zmarłym mistrzu a jego pracowitość i lista dokonań jest długa i imponująca. Oprócz licznych budowli w Łazienkach możemy wymienić Królikarnię, pałac w Jabłonnie, przebudowę Zamku Ujazdowskiego, niektórych sal Zamku Królewskiego, prace rekonstrukcyjne na Wawelu, warszawskie pałace Brochów, Krasińskich i Bruhla, odbudowę ratusza w Piotrkowie oraz wiele innych pałaców, kościołów i budynków publicznych. W 1722 roku w Castello urodził się architekt Antonio Ludovico Paracca (z matki Marty Merlini), który jako młody człowiek wyjechał do Polski, gdzie ożenił się z dobrze urodzoną panną. Początkowo pracował wyłącznie dla rodziny Platerów, lecz w późniejszych latach na zlecenie innych mecenasów stworzył wiele znaczących i rozpoznawalnych budowli, na ziemiach obecnej Litwy i Białorusi. Bardzo ciekawą postacią jest urodzony w Castello w 1655 roku malarz Paolo Antonio Pagani (z matki Maddaleny Paracca) także w pewnym okresie swego życia związany z Polską. Ongiś to właśnie do niego należał najpiękniejszy dom w Castello, który mnie zachwycił, kiedy byłam tam po raz pierwszy.

Wtedy moją uwagę zwróciły bogate zdobienia i wspaniały herb nad bramą, obok której widniała niewielka wywieszka mówiąca, że jest to "Casa Pagani" dom - muzeum, niestety rzadko i na krótko otwierający swe podwoje dla zwiedzających. To właśnie w trafice w San Mamete dowiedziałam się, kim był Paolo Pagani i o tym, że jego dziełem są malowidła pokrywające sklepienie kościoła w Castello. Kiedy powiedziałam sprzedawcy, że jestem Polką, nie omieszkał mnie poinformować, iż ów twórca zostawił swe prace także w Krakowie. Dodał również, że w Albogasio mieszka pisarz, historyk i wydawca w jednej osobie, Giorgio Molisi, który podobnie jak profesor Karpowicz, bada związki z Polską artystów pochodzących z Valsoldy i kantonu Ticino. Muszę przyznać, że te wszystkie odkrycia były dla mnie nie tylko ogromnym zaskoczeniem, ale również nieoczekiwaną przygodą; jakby nagle otworzyła się przede mną wielka księga pełna tajemnic, którą czytałam z wypiekami na twarzy... Te czasy, tak odległe a mimo to tak mi bliskie, więzy łączące dwie krainy oddzielone tysiącami kilometrów, wszystko to zaczęło się splatać przed moimi oczami, niczym kolorowe nici w misternym gobelinie o fascynującym rysunku...
Ale wróćmy do opowieści o Paolo Paganim, zdolnym malarzu, który podczas swojej wędrówki po Europie tworzył w Wenecji, Londynie i na Morawach, skąd niejako przy okazji zawitał również do Krakowa, aby ozdobić freskami kaplicę św. Sebastiana w kościele św. Anny. Kiedy osiągnął wiek dojrzały, wraz z żoną i synkiem wrócił do rodzinnego Castello, gdzie zamieszkał w swoim pięknym domostwie. W tutejszym kościele parafialnym pod wezwaniem św. Marcina, możemy zobaczyć jego najwspanialsze dzieło - freski, którymi pokrył sklepienie. Miałam okazję je oglądać podczas jednej z wizyt w Castello.


Jak już wspominałam w pierwszym poście na temat Valsoldy, miejscowość zwykle wyglądała na wymarłą a kościół był zamknięty. Jednak pewnego razu dopisało mi szczęście; kiedy dotarłam na niewielki placyk przed świątynią, okno na piętrze jednego z domów otworzyło się niespodziewanie i zobaczyłam starszą panią podlewająca kwiaty. Kiedy zapytałam o kościół usłyszałam, że ma klucz i jeśli chwilkę zaczekam zejdzie na dół, żeby pokazać mi wnętrze. Prawdę mówiąc, w duchu liczyłam na taki obrót spraw, bo z doświadczenia wiedziałam, że zwykle ktoś mieszkający w pobliżu kościoła ma klucze do niego i chętnie go otworzy jeśli się o to poprosi a nawet zapali światło, żeby można było wszystko dokładnie obejrzeć. Dzięki miłej pani mogłam zwiedzić świątynię, miałam też okazję podziwiać kunszt malarski Paganiego. Freski są namalowane z typową dla baroku manierą; okazałe, muskularne sylwetki kłębią się nad głową widza w wyszukanych, dramatycznych pozach. Całość wygląda naprawdę imponująco i aż trudno uwierzyć, że podobno ich twórca nie używał żadnej z technik, jakie zazwyczaj się stosuje do przenoszenia projektu z kartonu na tynk. Niestety, malowidło nie zostało ukończone i wiele elementów pozostało jedynie w formie szkicu nie wypełnionego kolorami, co widać na zdjęciu poniżej. Jest pewna opowieść wyjaśniająca ten fakt, choć nie mogę ręczyć za jej prawdziwość... Otóż mówi się, że gdy malarz na powrót zamieszkał w Castello, podobno zachorował jego jedyny synek. W intencji wyzdrowienia potomka Pagani złożył ślubowanie, że w ciągu półtora roku ozdobi freskami sklepienie kościoła, nie żądając za to żadnej zapłaty. Niestety, dziecko zmarło, więc malarz poczuł się zwolniony z przysięgi i porzucił niedokończoną pracę. Jednak śmierć dziecka nie ma żadnego potwierdzenia w kościelnych rejestrach, gdzie zapisywano wszystkie narodziny i zgony, natomiast jest notatka, że mniej więcej w tym czasie zmarł brat malarza, więc być może, to w jego intencji Pagani złożył owo ślubowanie? Swoją drogą, jest zastanawiające jak to się stało, że freski pozostały niedokończone, tym bardziej, że ich twórca miał przed sobą jeszcze dwadzieścia lat życia, które spędził w Castello i Mediolanie, więc nie brakowało mu ani czasu ani możliwości dokończenia tego malowidła.


Podczas innej wizyty w Castello, miałam okazję zobaczyć wnętrze domu malarza i dwa obrazy jego autorstwa, "Ofiarę Izaaka" i "Alegorię Eucharystii" jednak szczerze mówiąc, nie zachwyciły mnie i mam wrażenie, że nie był to rodzaj malarstwa, w którym Pagani realizował się w pełni.  Kiedy byłam w muzeum znajdowało się ono zalążku, podobno obecnie zbiory są znacznie bogatsze i można tam znaleźć ciekawe dokumenty mówiące o licznych artystach urodzonych na terenie Valsoldy. Oprócz tych, o których już pisałam, są to rodziny Pozzo, Costa, Vietti, Pedrazzini, Picozzi, Muttoni, Cocchi, Ceroni, Piola i Puttini. W XVII i XVIII wieku były to całe dynastie, które wydały zdolnych malarzy, architektów, sztukatorów, kamieniarzy i rzeźbiarzy, w większości pracujących na terenie Polski. Jest doprawdy niezwykłym zjawiskiem to dziedziczenie uzdolnień i miłości do sztuki, w tak małej i raczej zamkniętej społeczności. Myślę, że zapewne były to geny przekazywane nie tylko w linii męskiej, ale i żeńskiej, zważywszy, że matki tych utalentowanych ludzi również były córkami i siostrami artystów...
Nie tylko Castello może się poszczycić wydaniem tak wybitnych postaci, także inne wioski Valsoldy, okolic Lugano i Como a także leżącej po drugiej stronie jeziora Valle d' Intelvi zapisały się w historii sztuki z tego samego powodu, lecz ponieważ nie ma to bezpośredniego związku z Polską, napiszę o tym przy innej okazji.

Zdjęcia jesiennej Valsoldy można zobaczyć w albumie>

poniedziałek, 24 marca 2014

Lombardia. Wokół Jeziora Lugano - Albogasio i Castello di Valsolda.



Po długich tygodniach milczenia spowodowanych różnymi perturbacjami, (które mi odbierały energię i chęć robienia czegokolwiek) postanowiłam, że spróbuję znów coś napisać na temat moich spotkań z Valsoldą i jeziorem Lugano. Nie ukrywam,  zmobilizowały mnie sympatyczne komentarze zaprzyjaźnionych blogerów, gdyż wynikało z nich, że moja absencja nie pozostała niezauważona. Niejednokrotnie zawierały one także słowa otuchy i życzenia powrotu do zdrowia, za co jeszcze raz wszystkim bardzo, bardzo dziękuję! Myślę, że dla każdego z nas jest to najmilsza rzecz, kiedy okazuje się, iż komuś nas brakuje w ogromnym zalewie blogów...


W związku z tym postanowiłam, że wezmę się w garść i napiszę dalszy ciąg historii, która rozpoczęła się od streszczenia książki Antonio Fogazzaro "Piccolo mondo antico". Część czytelników zapewne pamięta, jak pisałam o Castello, małej miejscowości, położonej na zboczu góry, gdzie mieszkała Luiza wraz ze swą matką i gdzie w kościele św. Marcina ona i Franco przysięgali sobie miłość po grób. Oczywiście, był to dla mnie wystarczający powód, aby się tam wybrać, ale nie bez znaczenia było też to, że Castello widziane z brzegu jeziora wyglądało nadzwyczaj malowniczo, z bryłą kościoła i zwartą ścianą piętrowych domostw, ciasno przytulonych do siebie, uczepionych do zbocza góry niczym ptasie gniazdo. Nie bardzo wiedziałam, jak tam dotrzeć, ale postanowiłam, że na początek po prostu pójdę przed siebie, w stronę kościoła w Albogasio, wiosce położonej powyżej Orii, po drugiej stronie drogi z Porlezzy do Lugano.


Niebawem znalazłam się przy stromych, kamiennych schodach a gdy pokonałam wszystkie 110 stopni, natknęłam się na żółtą tablicę informującą, że jest to "Calcinera" gdzie Fogazzaro kazał Luizie czekać na markizę i gdzie wiatr zwiastujący nadchodzącą burzę odwrócił jej parasol a tym samym momencie z wioski nadbiegły lamentujące kobiety, wołające, że mała Ombretta wpadła do jeziora...Schody zaprowadziły mnie na niewielki taras obok kościoła, który co prawda z powodu braku tynków wyglądał na niewykończony, ale mimo to, pięknie się prezentował ze swoją harmonijną i elegancką sylwetką. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że jest w nim coś znajomego i gdzieś już widziałam podobną fasadę. O tym, że to wrażenie mnie nie omyliło dowiedziałam się dużo później i było to dla mnie prawdziwym zaskoczeniem; jednak o tym, co odkryłam, napiszę  w innym poście. Wioska Albogasio składa się z dwóch frakcji; ta położona niżej nosi nazwę Albogasio Inferiore (Dolne), zaś ta znajdująca się wyżej, zgodnie ze swym usytuowaniem, Albogasio Superiore (Górne). 

Tu chciałabym wtrącić małą dygresję; w języku włoskim w odniesieniu do niewielkich miejscowości używa się nazwy "paese" co oznacza zarówno wioskę, jak i kraj. Jednak te wioski niczym nie przypominają naszych wsi, gdzie zazwyczaj domy usytuowane są wzdłuż drogi, w bezpośrednim sąsiedztwie rozległych pól lub luźno rozrzucone na nieco większej przestrzeni. 
Lombardzkie paese bardziej przypomina małe miasteczko, ze swoją zwartą, wiekową zabudową, plątaniną wąziutkich uliczek i wspólną infrastrukturą, na którą składa się kościół (czasem jeden a czasem dwa lub nawet trzy) publiczne ujęcie wody zwane "fontana", najczęściej będące obudowanym źródłem, na co wskazuje również jego nazwa (słowo "fonte" oznacza źródło). Oprócz tego, nie może też zabraknąć "lavatoio" czyli pralni, gdzie niegdyś kobiety z wioski przychodziły, aby zrobić pranie, wielkiego, kamiennego koryta z odpływem, pełnego bieżącej wody, również płynącej ze źródełka.

Lavatoio, najczęściej znajduje się w pod zadaszeniem wspartym na eleganckich arkadach, lecz zdarza się też, że jest to po prostu murowana wiata o trzech ścianach. Szeroki, kamienny brzeg koryta niegdyś służył kobietom za tarę a upraną odzież płukało się w przepływającej wodzie. Dziś jest to jedynie relikt przeszłości, ale mimo to, nikomu z mieszkańców nie przychodzi do głowy, że można by go zlikwidować; wręcz przeciwnie, najczęściej są to miejsca wysprzątane i zadbane, niejednokrotnie wyposażone w ławkę i ozdobione kwitnącymi kwiatami. 
Fontanna i lavatoio to prawdziwe błogosławieństwo dla strudzonego łazika; można tam zaczerpnąć czystej, świeżej wody, obmyć twarz i ręce lub po prostu usiąść na ocembrowaniu, aby odpocząć w cieniu, w sąsiedztwie szemrzącej wody. Ja również podczas moich wędrówek korzystałam z tego dobrodziejstwa, jakim jest nieograniczony dostęp do wody w kraju, gdzie w letnich miesiącach upał jest naprawdę obezwładniający, dlatego też do fontann i wiejskich pralni mam stosunek sentymentalny a wśród moich zdjęć jest sporo takich, na których je uwieczniłam.

Dawniej mieszkańcy górskich wiosek zajmowali się pasterstwem, kultywowali niewielkie tarasowe poletka albo gaje oliwne. Dziś rolnictwo i pasterstwo straciły na znaczeniu, ludzie, którzy tu żyją, najczęściej jeżdżą do pracy w mieście, niektórzy przenieśli się tam na stałe a rodzinny dom odziedziczony po przodkach jest dla nich jedynie miejscem weekendowego lub wakacyjnego wypoczynku. 
W związku z tym, w dzień powszedni trudno kogoś spotkać na ulicy; miejscowości te sprawiają wrażenie wymarłych, wiele domostw ma pozamykane okiennice, dobitnie świadczące o tym, że nikogo nie ma w domu. Osobiście uwielbiałam tę senną atmosferę, gdyż mam naturę kota samotnika chadzającego własnymi drogami, poza tym spotkanie przypadkowego przechodnia w takiej małej wiosce nabiera innego, bardziej osobistego wymiaru, niż ma to miejsce w gęsto zaludnionych miejscowościach. Zazwyczaj staje się ono okazją do wymiany pozdrowień i kilku nie zobowiązujących słów, lecz czasem przeradza się w bardzo ciekawą rozmowę. Zauważyłam też jedną rzecz, która pięknie świadczy o tamtejszych mieszkańcach, mianowicie niesłychaną życzliwość wobec przybysza z innych stron. Kiedy już udało mi się spotkać kogoś i np. pytałam o drogę, czy też prosiłam o informację na temat jakiegoś miejsca albo budynku, zawsze otrzymywałam wyczerpującą odpowiedź, przeplataną grzecznościami i wyrazami sympatii.


Oczywiście, były też nieliczne wyjątki, ale te mogłabym policzyć na palcach jednej ręki, gdyż Włosi z natury są narodem szczerym, raczej łatwym w codziennych kontaktach i w stosunku do obcych naprawdę rzadko bywają niegrzeczni, czy agresywni bez żadnego powodu, ja osobiście nigdy z tym się nie spotkałam. Mam nadzieję, że czytelnicy mi wybaczą tę przydługą dygresję, ale to co napisałam, jest dość istotne dla atmosfery moich włóczęg po Valsoldzie, gdzie cisza, spokój i ludzka życzliwość, są chyba nieodłącznym elementem codziennej egzystencji. Podczas pierwszej wędrówki do Castello, jedynie rzuciłam okiem na Albogasio Superiore, gdzie nad wszystkimi budynkami górowały dwie wille, które zauważyłam, kiedy byłam w Orii. Jedna z nich szczyciła się rzędem białych kolumn na froncie, więc nic dziwnego, że nadano jej nazwę "Palazzo delle Colonne", choć nie wykluczone, że ma ona związek z nazwiskiem pierwszych właścicieli, należących do rodziny Colonna.

Ten dom opisał Fogazzaro w "Piccolo mondo antico" o czym wspomina jedna ze znanych nam już, żółtych tablic, stojąca nieopodal. Co ciekawe, miał tam mieszkać powieściowy pan Giacomo Puttini (wraz z wujem Pierem był on świadkiem na ślubie Franca i Luizy) co w pewnym sensie jest zgodne z prawdą, gdyż tak się nazywał rzeczywisty właściciel domostwa, żyjący w Albogasio w połowie XIX wieku. Jednak nigdzie nie znalazłam wzmianki mówiącej o tym, czy bohater książki oprócz nazwiska otrzymał również  inne cechy swego 
pierwowzoru. Natomiast drugi, okazały dom, wzniesiony nieopodal, miał jeszcze bardziej zaskakującą formę. Front korpusu głównego zdobiły dwa piętra arkadowych portyków, natomiast po bokach widniało coś, co wyglądałoby na wieże, gdyby dodano im hełmy, zamiast przykrywać całość jednym dachem. Z napisu umieszczonego na froncie dowiedziałam się, że jest to willa Salve, powieściowy dom austriackiego urzędnika, pana Pasotti (przyjaciela markizy, babki Franca) i jego żony Barbary, zwanej Barborin.  Podobnie, jak Palazzo delle Colonne, willa wyraźnie odcinała się swoim wielkopańskim wyglądem na tle okolicznych skromnych, kamiennych domków. Jak się później dowiedziałam, ma ona bardzo interesującą historię, którą opiszę w oddzielnym poście, wraz z innymi ciekawostkami, dotyczącymi związków Valsoldy z Polską. 

W Albogasio nie zatrzymałam się na dłużej, bowiem czas uciekał a mnie czekała dalsza wędrówka do Castello, więc bez ociągania pomaszerowałam asfaltową drogą, aż do zakrętu, gdzie na zboczu widniała ścieżka, prowadząca pomiędzy ogrodami. W jednym z nich pracował jakiś pan, którego zapytałam, czy mogę tamtędy przejść, by nieco skrócić drogę do wioski. Okazało się, że istotnie jest to skrót, powszechnie używany przez osoby idące pieszo; po chwili dróżka zaprowadziła mnie wprost na placyk przed kościołem. Kiedy znalazłam się w Castello, od pierwszej chwili poczułam, że jestem w innym świecie. To wrażenie jeszcze się wzmogło, gdy zagłębiłam się w wąziutkie uliczki, chłonąc ich niepowtarzalną atmosferę z zachwytem oglądając piękne portale z marmuru i piaskowca, ażurowe balkony z kutego żelaza i naścienne freski. Szczególnie mnie zachwyciła jedna z kamienic, wspaniale zdobiona z okazałym herbem nad wejściem. Miasteczko było kompletnie wymarłe, tym razem nie spotkałam  tam żywego ducha, słyszałam jedynie dźwięk dzwonków powietrznych i plusk wody w niewidocznej fontannie.

Zaczęłam się rozglądać wokoło, dostrzegłam dzwonki, zawieszone w oknie na najwyższym piętrze wąskiej kamieniczki, jednak nie miałam pojęcia, skąd dobiega odgłos ciurkającej wody. Na nieodległym placyku co prawda znalazłam piękną fontannę, lecz jej kran był zakręcony a granitowa misa sucha. Zapuściłam się w jedną z uliczek, ale i tu nie było widać źródła tego intrygującego dźwięku. Czas, jaki miałam do dyspozycji mijał niebłaganie i musiałam myśleć o powrocie, jednak odchodząc z Castello wiedziałam, że jeszcze nie raz odwiedzę to magiczne miejsce. Tak też się stało i wkrótce ponownie zawitałam do Valsoldy, jednak tym razem nie pojechałam do Orii, wysiadłam nieco wcześniej w San Mamete i poszłam w górę mulatierą biegnącą poród gajów oliwnych. 

Tym razem do Castello weszłam od strony północnej, gdzie znajdują się antyczne domostwa wzniesione na litej skale. Wydrążono w niej płytkie korytarze, zaś na nich dobudowano ściany z łupanego kamienia wzmocnione cementem, tworzące wąskie portyki. Stąd mogłam popatrzeć na południową ścianę Pizzo di Cressogno z wioskami Puria i Loggio u stóp oraz przepaścistą dolinę o urwistych zboczach, gdzie kaskadami spada w dół strumień Soldo, kończący swój bieg w wodach jeziora Lugano. Ponownie ruszyłam wąskimi zaułkami Castello, oglądając subtelne detale mijanych budynków; znów usłyszałam znajomy odgłos dzwonków tańczących na wietrze i radosny plusk fontanny. Skręciłam w stromą uliczkę biegnącą pod górę i po chwili znalazłam się na dwupoziomowym placu, gdzie zobaczyłam fontannę, której dźwięk przyprowadził mnie w to miejsce. Jej forma była dość prosta, nie wyglądała też szczególnie antycznie, wręcz przeciwnie, powiedziałabym, że jest jak najbardziej współczesnej proweniencji.

Jednak mimo to, jej stylizowany, sześciokątny granitowy basen, nieźle się komponował z zabytkowymi budynkami. Na środku owego basenu znajdował się również sześciokątny obelisk a na nim umieszczono dwa ozdobne odpływy z kutego żelaza. 
To z nich cienkim, lecz nieprzerwanym strumieniem płynęła woda, wydająca subtelny odgłos, jaki usłyszałam podczas mojej pierwszej wizyty. Także i tym razem nie zobaczyłam żadnego z mieszkańców Castello, nie wykluczone, że za zamkniętymi bramami domostw był ktoś, kogo rankiem nie wygnała z domu konieczność udania się do pracy lub szkoły, jednak znowu miałam wrażenie, że w tej chwili jestem tam jedyną żywą istotą... Nie zobaczyłam żadnej głowy, która ukazałaby się w otwartym oknie, żadnego poszczekującego psa, czy przemykającego kota...Słońce, stojące już dość nisko, rzucało ostre cienie, dzieląc ściany budynków na połowę; ich górna część kąpała się w jego blasku, zaś dolna, gdzie wiekowe kamienie porastał zielonkawy mech, w wilgotnym, chłodnym cieniu.

Niezależnie od tej pustki i pozornego wyludnienia, Castello nie sprawiało smutnego wrażenia, raczej było w tym onirycznym nastroju coś ze snu, w którym mamy poczucie zawieszenia w nierzeczywistej przestrzeni albo baśniowej scenerii, uwiecznionej na pastelowym obrazku. W dzieciństwie uwielbiałam książkę "Pinokio" z prześlicznymi ilustracjami Jana Marcina Szancera, szczególnym sentymentem darzyłam tę, przedstawiającą scenę, kiedy to ślimak odprawia Pinokia spod drzwi Błękitnej Wróżki. Portal zdobiący wejście i maleńkie  okienko obok, zauroczyły mnie do tego stopnia, że narysowałam moją własną wersję tej sceny (nawiasem mówiąc, był to całkiem udany obrazek) a zamiłowanie do tego typu architektury pozostało we mnie do dziś.  Być może, w Castello poczułam się tak swojsko, ponieważ odnalazłam tam to, co najbardziej kocham, prostotę bryły i piękno detalu, skromne uroki, stworzone niegdyś przez ludzi, którym były one potrzebne niczym chleb powszedni; ślady przeszłości, nienaruszone przez potomnych, choć nieco poczerniałe na przestrzeni wieków, jakie minęły od chwili ich powstania... 

Jednak również w Castello  miała miejsce pewna zmiana, jak dotąd nieodwracalna. Myślę tu o zamku, od którego pochodzi nazwa wioski. Istotnie, dawno temu był tu zamek obronny, zbudowany prawdopodobnie jeszcze w pierwszym tysiącleciu, który odegrał znaczącą rolę w XII i XIII wieku, kiedy to trwały krwawe walki pomiędzy Mediolanem i Como. W XVI stuleciu został on zrównany z ziemią na polecenie Karola Boromeusza, biskupa Mediolanu, sprawującego w Valsoldzie władzę zwierzchnią. Nie ma zgody co do motywów tej decyzji, mówi się o warunkach, na jakich został zawarty traktat pokojowy ze Szwajcarią, lecz także o tym, że zamek, opuszczony przez wojsko, stał się schronieniem miejscowych rozbójników i zagrażał bezpieczeństwu publicznemu w tych stronach. W XIX wieku pozostały z niego jedynie mizerne ruiny; co prawda kupił je pewien Anglik z zamiarem odbudowania zamku, lecz zamysł ten nigdy nie został zrealizowany. Dokonano rekonstrukcji jedynie jego niewielkiej części, będącej prywatnym domostwem. 

Zauroczona tym spokojnym i pięknym zakątkiem, nie mogłam się oprzeć chęci aby go odwiedzić co jakiś czas, więc zapewne wzmianki na ten temat pojawią się jeszcze niejednokrotnie. W następnym poście chciałabym napisać o dwóch najważniejszych zabytkach Castello, jakimi są kościół św. Marcina i Casa Pagani oraz związkach Valsoldy z Polską. 

Jak zwykle zapraszam do obejrzenia albumów z tego niezwykłego miejsca >

środa, 10 lipca 2013

Lombardia. Sirmione, Rocca Scaligera, czyli zamek na wodzie.




O Sirmione, delle penisole e delle isole pupilla, quante nei limpidi laghi
e nel vasto mare l'uno e l'altro Nettuno regge,
quanto volentieri e gioioso ti rivedo!


O Sirmione, źrenico wysp i półwyspów, jakimi  w przejrzystych wodach jezior i na rozległym morzu Neptun zarządza, jak chętnie i z jaką radością znów cię widzę!

(tłumaczenie własne)

Tak przeszło dwa tysiące lat temu, co prawda nie po włosku, lecz po łacinie (nie znalazłam wersji oryginalnej) pisał rzymski poeta Katullus, urodzony w niedalekiej Weronie. Miał on swą willę w Sirmio, jak w starożytności zwano dzisiejsze Sirmione. Miejscowość ta leży na wydłużonym półwyspie, który wąskim klinem zanurza się w błękitnych wodach północnej części jeziora Garda i uchodzi za jedno z najpiękniejszych miasteczek w tej okolicy.
Po raz pierwszy usłyszałam o tej miejscowości w dzienniku telewizyjnym RAI 3, który w dużej części składa się z lokalnych wiadomości a także nadaje króciutkie reportaże z różnych interesujących miejsc na terenie regionu. Pokazano wtedy grupę turystów, wchodzących po zwodzonym moście do zamku, którego mury wyrastały wprost z wód jeziora.


Patrzyłam na ten widok  urzeczona, bo budowla, aczkolwiek służąca celom militarnym, wydała mi się nieopisanie piękna. Widok ten utkwił mi w pamięci, lecz z uwagi na znaczną odległość od Limbiate i związane z tym trudności komunikacyjne, odłożyłam projekt tej wycieczki na bliżej nieokreśloną przyszłość. W zasadzie trafiłam tam przypadkiem, kiedy postanowiłam odwiedzić dom d'Annunzia w Gardone Riviera. W tym celu pojechałam pociągiem do Desenzano, gdyż wymyśliłam sobie, że stamtąd popłynę dalej statkiem. Jednak nieco się spóźniłam na poranny rejs w kierunku południowym i w związku z tym, musiałam zmienić plan, aby nie stracić okazji zobaczenia czegoś nowego. Z tego powodu zdecydowałam się na wycieczkę po północnej części jeziora, co również było niezłą propozycją, gdyż dawało mi możliwość zwiedzenia Sirmione i zobaczenia zamku, który kiedyś zrobił na mnie tak wielkie wrażenie. 


Wykupiłam bilet na statek płynący do miejscowości Garda, od której jezioro wzięło swą nazwę. W drodze powrotnej miał on zawijać do Lazise, Bardolino i właśnie Sirmione. Kiedy wypłynęliśmy na pełne wody, okazało się, że mimo stosunkowo ładnej, słonecznej pogody, jaka panowała na lądzie, nad jeziorem unosiła się foschia, sprawiająca, że jego odległe brzegi wyglądały niczym przysłonięte muślinową zasłoną a okoliczne wzniesienia rysowały się ciemnoniebieskim cieniem na tle błękitnego nieba. Znałam podobne zjawisko z wycieczek na jezioro Como i Maggiore; jednak tu ogromny obszar wody po prostu zlewał się z niebem, przyjmując jego lazurowy kolor. Ponad brzegami unosiły się obłoki, które niczym delikatne strzępki waty wskazywały kierunek wiatru nadciągającego od gór.


Początkowo czułam ogromne rozczarowanie, gdyż sądziłam, że będę miała okazję podziwiania okolicznej panoramy a tymczasem statek dość długo płynął zanurzony w tym oceanie niebieskości i w ciszy, zakłóconej jedynie odgłosem jego silników. Tylko raz nieopodal przemknął inny statek zmierzający w przeciwną stronę; oprócz niego spotkaliśmy jedynie kilka żaglówek, które bezszelestnie sunęły przed siebie. Wody jeziora chwilami zmieniały odcień na turkusowy a na grzbietach fal pojawiały się złociste błyski światła. Wyglądało to po prostu zjawiskowo i po początkowym zawodzie, zaczęłam się rozkoszować tym bezmiarem błękitu, który sprawił, że odległe brzegi jeziora zdawały się należeć do innego świata. Myślę, że podobne uczucia towarzyszyły także innym pasażerom, gdyż na statku nie było zwykłego zamieszania i nie słyszało się głośnych rozmów, jak gdyby wszyscy jednocześnie poczuli nieodpartą chęć wchłonięcia w siebie tego spokoju, przesyconego bezkresnym lazurem nieba i wody...


Jednak czas mijał i brzeg, dotąd daleki, zaczął się zbliżać; jednocześnie poprawiała się widoczność, gdyż wiatr wiejący od strony okolicznych wzniesień przeganiał foschię. W nabrzeżnych miejscowościach pięknie świeciło słońce, więc tym razem mogłam do woli podziwiać okoliczny krajobraz. Ponieważ rejs po tej części jeziora nie należy do najkrótszych a ja miałam w planie dłuższy pobyt w Sirmione, zadowoliłam się jedynie niedługim spacerem w miasteczku Garda, gdzie krążyły tłumy turystów rozleniwionych upałem. Po obejrzeniu  kilku malowniczych uliczek ponownie wsiadłam na statek, który tym razem trzymał się nieco bliżej brzegu, co pozwoliło mi lepiej przyjrzeć się tej okolicy.


W oddali,  na tle horyzontu widać było charakterystyczne zarysy wieży, wzniesionej dla upamiętnienia strasznej batalii pod Solferino; niestety, słońce stało dość wysoko i dawało wielką ilość rozproszonego światła, co sprawiło, że zdjęcia jakie zrobiłam, nie wyszły najlepiej. Niebawem przed nami ukazał się wschodni brzeg długiego półwyspu i można było dostrzec domy w Sirmione, oraz wieże i mury zamku. Statek powoli opływał cypel, na którym znajdują się antyczne ruiny okazałej rzymskiej willi, zwane "Grotte di Katullo". Przypisywanie poecie tytułu własności do tej rezydencji nie ma żadnego pokrycia w faktach historycznych, gdyż co prawda posiadał on tu swoją posiadłość, lecz dziś nic nie wiadomo o tym, gdzie się znajdowała. U stóp tych imponujących ruin widać było mnóstwo  plażowiczów, których przyciągnął w to miejsce wspaniały, żółty piasek i płytka woda, zachęcająca do bezpiecznej kąpieli. Wreszcie statek zawinął do portu w Sirmione, więc po wyjściu na ląd mogłam się udać na zwiedzanie zamku. Prowadzi do niego kilka uliczek, lecz najpiękniej prezentuje się on od strony sporego placu, usytuowanego nieopodal portu.

Rocca Scaligera to rzeczywiście prześliczna budowla, mimo iż od początku jej funkcja była zdecydowanie militarna. Budowę zamku rozpoczęto w XIII a zakończono w XIV stuleciu, na rozkaz Leonardina z rodziny della Scala, która w owych czasach rządziła w pobliskiej Weronie. Składa się on z wysokiej, centralnej wieży i niezbyt okazałego korpusu głównego, otoczonego wysokim murem z wieżami narożnymi oraz głęboką fosą i zwodzonym mostem. Oprócz tego, jest tu system rozgałęzionych murów obronnych, wybiegających wprost w wody jeziora. Zamek widziany z bliska "na żywo" wydał mi się jeszcze piękniejszy, niż moje o nim wyobrażenie; jednak ten zachwyt sięgnął zenitu, kiedy znalazłam się na szczycie 47 metrowej centralnej wieży, skąd było widać niczym na dłoni zarówno jego oryginalny obrys, jak i otaczające go urocze domki w Sirmione. Zamek zbudowano z szarego kamienia, zaś blanki pokryto dachówkami w kolorze terakoty, co przepięknie ożywia jego bryłę i podkreśla zarys budowli na tle błękitnego nieba.

Część murów zakończono ozdobnym krenelażem "alla ghibellina" który we Włoszech nosi dźwięczną nazwę "merlato" czyli blankami w kształcie jaskółczego ogona. Widok tej architektury, tak eleganckiej mimo typowo obronnej funkcji, urzekł mnie swoją urodą; długo patrzyłam w dół na mury, gdzie spacerowali liczni odwiedzający. Ja również wybrałam się na taką przechadzkę i tu znowu nie mogłam się napatrzeć na nieoczekiwane perspektywy, otwierające się przede mną, w miarę jak pokonywałam kolejne ganki, schody i przełazy. W sumie spędziłam tam sporo czasu, lecz ponieważ czekał mnie jeszcze powrót statkiem do Desenzano a następnie dość długa jazda pociągiem, musiałam pomyśleć o powrocie. Po drodze do portu zrobiłam jeszcze spacer  uliczkami tego uroczego miasteczka, które słynie również ze swoich leczniczych źródeł, przyciągających do Sirmione wielu amatorów odnowy biologicznej. Niestety, zabrakło mi czasu, aby obejrzeć "Grotte di Katullo" i muzeum starożytności, czego bardzo żałowałam. Z tego powodu nawet nosiłam się z zamiarem powrotu w te strony, jednak podobnie, jak inne projekty tego rodzaju, również i ten spalił na panewce, gdyż miałam wiele podobnych planów i miejsc, które chciałam zobaczyć a do tego były przecież także moje ukochane Prealpy, gdzie ciągnęło mnie serce...Dłuższe urlopy spędzałam w Polsce, więc na włoskie wycieczki pozostawały mi jedynie pojedyncze dni wolne pomiędzy dyżurami, więc raczej nie mogłam sobie pozwolić na kilkudniowe wypady. Mimo wszystko nie mogę narzekać, ponieważ zrealizowałam wiele z tych zamierzeń a miejsca, jakie udało mi się odwiedzić, w większości rzeczywiście były warte zobaczenia i na zawsze pozostaną w mojej pamięci...


Zachęcam do obejrzenia pozostałych zdjęć z Lago di Garda i Sirmione. Można je znaleźć w albumach klikając w linki >

środa, 12 czerwca 2013

Lombardia. Monte Isola, Sanktuarium Madonna della Ceriola.



Za czasów rzymskich w okolicy jeziora Sebino najbardziej rozwiniętym kultem był podobno kult bogini Izydy. Od jej imienia pochodzi nazwa miasteczka Iseo i druga (chyba bardziej popularna) nazwa tego jeziora - Lago d'Iseo. Jak to wiemy ze źródeł historycznych, rozszerzające się chrześcijaństwo wchłonęło pewne elementy kultów pogańskich, adaptując je do swoich potrzeb.  Prawdopodobnie tak też się stało w przypadku Sanktuarium Maryjnego na Monte Isola. Początek jego historii niknie w pomroce dziejów, jednak są doniesienia, że w V wieku, za czasów San Vigilio, biskupa Brescii, była tam niewielka kaplica.


Z czasem na jej miejscu wzniesiono większy kościół, który rozbudowano w XVI  wieku a w XVIII dobudowano mu imponującą  dzwonnicę. Ciekawe jest też pochodzenie przydomka Madonny - Ceriola. Tu nie ma zgody, ponieważ są przekazy mówiące o tym, że pierwsza statua Matki Boskiej była zrobiona z wosku (cera) a dopiero później zastąpiono ją obecną rzeźbą, wykonaną w drewnie. Inna wersja głosi, że nazwa ta jest związana z woskowymi świecami wotywnymi, które miały symbolizować światło wiary, licznie przynoszonymi przez wiernych. Przekazy pisane mówią o szybko rozwijającym się kulcie Madonny, zarówno na wyspie, jak i w okolicy a wiele osób zaświadczało, iż doznało różnych łask za jej pośrednictwem. Jednak Sanktuarium szerzej rozsławiło dopiero pewne zdarzenie, tragiczne dla wyspy i pobliskich miejscowości. 

Otóż w 1836 roku nawiedziła te strony epidemia cholery azjatyckiej, podczas której ludzie masowo umierali z braku skutecznego remedium. Zrozpaczonym wyspiarzom pozostało jedynie liczyć na pomoc opatrzności boskiej, więc w  drugą niedzielę lipca udali się wspólnie do Sanktuarium by modlić się o cud. Tak się stało, że straszna choroba przestała się szerzyć i w ciągu kilku dni epidemia znalazła swój koniec. Od tej pory okoliczna ludność świętuje rocznicę tego wydarzenia; w każdą rocznicę rzesze ludzi przybywają do Sanktuarium, aby zanieść Madonnie swe prośby i podziękowania. Tak, czy inaczej, dla mieszkańców wyspy i wybrzeża jest ono od wieków nie tylko ośrodkiem kultu, lecz również symbolem ich jedności. Kiedy zapoznawałam się z historią podobnych miejsc, niejednokrotnie ogarniało  mnie uczucie respektu dla tych małych społeczności, które kultywują tradycję swych przodków, jednocząc się w swoich staraniach. Gdy wędrowałam po górach Lombardii i Piemontu, niejednokrotnie w miejscach bardzo odległych od ludzkich siedzib odkrywałam małe kapliczki, gdzie czyjeś ręce postawiły świeże kwiaty i zapaliły lampkę, najbliższe otoczenie było posprzątane a trawa wykoszona, co w widomy sposób dowodziło ludzkich starań. 



Również i to Sanktuarium jest takim pięknym i wzruszającym dowodem wspólnego działania tej wyspiarskiej społeczności. Najbardziej imponującym przykładem jest przedsięwzięcie, które miało tu miejsce w 1924 roku. Dokonano wtedy uroczystej koronacji wizerunku Madonny i Dzieciątka a dla tej niewielkiej grupy ludzi był to wysiłek na naprawdę ogromną skalę. Dwie złote korony dla Marii i Dzieciątka, odlano po przetopieniu kosztowności oddanych na ten cel przez miejscowe kobiety, a mieszkańcy wyspy i okolicznych wiosek leżących na stałym lądzie, na własnych plecach nosili materiały budowlane, niezbędnie do restauracji i upiększenia świątyni. Podobnie rzecz się miała, kiedy 1964 roku powzięto ideę zbudowania drogi krzyżowej. Ludzie znowu zjednoczyli się we wspólnej pracy, aby zbudować kaplice i monument poświęcony współmieszkańcom, którzy stracili życie w działaniach wojennych, lub zginęli skutkiem wypadku podczas pracy. 

Jednak chyba najpiękniejsze święto zorganizowano w pięćdziesiątą rocznicę koronacji Madonny w 1974 roku. Statua była w tym czasie transportowana z kościoła do poszczególnych wiosek i gościła w każdej z nich przez tydzień. Na zakończenie zorganizowano na jeziorze procesję - statek  wiozący figurę Madonny i grupę  wiernych okrążył wyspę w towarzystwie orszaku ludzi płynących na łódkach, których było w sumie ponad dwieście. Kiedy ów orszak przybił do brzegu, miejscowa młodzież podczas nocnej procesji z pochodniami odniosła statuę do świątyni. Z tej okazji dokonano następnego etapu rozbudowy Sanktuarium - powstał dom pielgrzyma i wygodne schody wiodące do kościoła. Dom pielgrzyma wewnątrz ozdobiono freskami nawiązującymi do życia na wyspie, a jeden z nich przedstawia obchody z 1974 roku. Wewnątrz kościoła  zwraca uwagę przede wszystkim piękny, drewniany tryptyk głównego ołtarza, pochodzący z 1400 roku, w obudowie z marmuru dodanej w roku 1620.Tryptyk przedstawia Madonnę trzymającą na kolanach Dzieciątko, a towarzyszą jej święci Faustino i Giovita, którzy przynieśli wiarę chrześcijańską w te strony. W kościele znajdują się liczne wota, również pod postacią niewielkich obrazków. Przedstawiono na nich zdarzenia, które ofiarodawcy uznali za cudowną interwencję Madonny. Na ścianie na wprost wejścia znajduje się fragment pięknego XVI wiecznego fresku, zdobiącego kościół przed późniejszą restauracją.

Z tego samego okresu pochodzi drugi fresk "Ecce Homo" przypisywany Giulio Romanino. Wiąże się z nim interesujące zdarzenie - został on bowiem przypadkowo wydobyty spod pokrywającego go tynku na skutek uderzenia pioruna. Muszę tu powiedzieć, że kiedy dotarłam do Sanktuarium, okazało się, iż jest tam sporo ludzi. Część, tak jak ja, przyjechała lokalnym busem, zaś inni przyszli na piechotę z okolicznych miejscowości. Również we wnętrzu kościoła zastałam kilka osób zatopionych w modlitwie, więc chcąc go dokładnie obejrzeć, musiałam się zachowywać bardzo dyskretnie. Także dłuższe pstrykanie zdjęć w tej sytuacji byłoby dużym nietaktem, dlatego też ograniczyłam się w tym względzie do minimum. Po zwiedzeniu Sanktuarium miałam zamiar obejrzeć resztę wyspy, więc przyszedł czas, aby udać się w drogę powrotną. Ponieważ jest tu kilka ścieżek prowadzących w dół, postanowiłam, że do Maraglio wrócę pieszo. Ścieżka prowadziła mnie miejscami przez las, aby po chwili wyjść na tarasowe poletka gdzie rosły oliwki i winorośl, a wędrówka po tej pięknej, spokojnej okolicy, oddychanie czystym powietrzem i słuchanie śpiewu ptaków, sprawiło mi prawdziwą przyjemność.

Niestety, pogoda nieco się popsuła i powietrze dotąd przejrzyste, zrobiło się ciężkie i wilgotne. Żałowałam, że tak się stało, bo jak to zwykle bywa w Lombardii, foschia nie pozwoliła mi na nacieszenie się widokiem przeciwległych brzegów jeziora. No, ale cóż, życie nie składa się z samych przyjemności! Po zejściu do Maraglio ponownie wsiadłam na statek, który opływał wyspę dookoła. Dzięki temu mogłam zobaczyć ją całą, a na dodatek dwie maleńkie wysepki znajdujące się nieopodal. Pełna wrażeń dotarłam do przystani w Iseo, gdzie wsiadłam do pociągu i po licznych przesiadkach pod wieczór dotarłam do domu.



Przykro mi, że kilka zdjęć z wnętrza Sanktuarium nie zachwyca jakością, ale jak wspominałam wcześniej, robiłam je w taki sposób, żeby nie zwracać uwagi modlących się wiernych i nie przeszkadzać "pstrykaniem". 

Mimo to, zapraszam do albumu >

środa, 15 maja 2013

Lombardia. Triangolo Lariano, Visino-Valbrona.




Swego czasu, przypadkowo natrafiłam na bardzo interesującą stronę internetową, zawierającą wiele ciekawych informacji na temat Triangolo Lariano. Bardzo lubiłam tę okolicę, gdyż oprócz wspaniałych widoków oferuje wiele atrakcji drogich memu sercu - maleńkie, romańskie kościółki z szarego kamienia, barokowe świątynie i piękne, eleganckie wille, zatopione w parkach pełnych wspaniałych roślin. Cieszyło mnie, że wstając rano mogę wsiąść do lokalnego pociągu i wyruszyć, gdzie mi podpowiada fantazja, czasem zupełnie bez planu, za to biletem "open" w kieszeni (co zapewniało mi możliwość zmiany środka transportu w dowolnym momencie). Dawało mi to cudowne poczucie wolności, zapowiedź nieznanego, i niespodzianki, która być może, już tam na mnie czeka... Czasem była to zupełnie nowa okolica, zaś innym razem, miejsce gdzie już wcześniej byłam, lecz wiedziałam, że zawsze mogę tam znaleźć coś, co dotychczas umknęło mojej uwadze.

Jedną z takich ulubionych i wielokrotnie odwiedzanych okolic było dla mnie jezioro Lario, bardziej znane pod nazwą Como (Como to w zasadzie jedynie jego zachodnie odgałęzienie). Jak już wspominałam w innych postach, ma ono kształt odwróconej litery "Y"
i składa się z trzech części. Najmniej poznałam jego wschodnią odnogę, zwaną Lecco. Nie jest ona tak efektowna jak Como, również miasto
Lecco mimo wszystko nie ma tej gracji,
co Como-miasto. Ta część jeziora wciska się pomiędzy pasma gór, nieco wyższych niż te, które otaczają zachodnią odnogę. Tam zielone stoki spływają łagodnie w stronę brzegu - tu posępne skały niejednokrotnie prawie pionowymi ścianami schodzą wprost do wody. Również żegluga w tej części jeziora jest o wiele słabiej rozwinięta niż na jeziorze Como, gdzie ustawicznie krążą większe i mniejsze jednostki. Kiedy przybyłam do Lombardii nie było żadnych rejsów do Lecco, dopiero po kilku latach sytuacja zmieniła się na lepsze. Obecnie można tam przypłynąć statkiem z Bellagio, jednak mankamentem jest niewielka ilość kursów w dni powszednie. Mimo to, udało mi się opracować stosowną marszrutę, z wykorzystaniem pociągu, autobusu oraz statku i doprowadzić do skutku również tę wycieczkę. Była ona zupełnie inna niż moje dotychczasowe rejsy pomiędzy Como i Bellagio, które momentami wręcz przytłaczały nadmiarem wrażeń związanych z widokiem uroczych miasteczek i willi. Tym razem mogłam spokojnie oddać się kontemplacji natury, podziwiając zmieniające się widoki na dwa skaliste szczyty leżące na lewym brzegu, zwane odpowiednio Grigna Settentrionale i Grigna Meridionale (Grigna Północna i Południowa). Są to dość wysokie góry liczące niemal 2500 m, z wieloma dobrze oznaczonymi szlakami pieszymi, chętnie uczęszczanymi przez turystów. Natomiast prawy brzeg, od godzin południowych tonący w cieniu, to potężne urwisko o kilkusetmetrowej wysokości, przecięte głęboką rozpadliną, pod którym przycupnęła niewielka miejscowość Onno.

Nieco bardziej na północ widać charakterystyczną sylwetkę Corni di Canzo, górskiego grzbietu, z którego wyrastają dwie skały z oddali wyglądające niczym rogi byka. Podczas rejsu statkiem zauważyłam, że ze wzniesienia na zachodnim brzegu schodzi w dół malownicza droga, wiodąca na brzeg jeziora. Mając w pamięci mapę tej okolicy wiedziałam, że prowadzi do dobrze mi znanego miasteczka Asso, gdzie z mojego miejsca zamieszkania mam wygodny dojazd pociągiem. Natychmiast powzięłam zamysł, aby w najbliższym czasie wybrać się na  przechadzkę w te strony. Odległość sześciu - siedmiu kilometrów dzielącą Asso i Onno można pokonać idąc górskimi ścieżkami lub niezbyt uczęszczaną, asfaltową drogą. I tu właśnie zaczęła się moja nieoczekiwana przygoda...Kiedy szukałam w internecie informacji na temat ścieżek w tej okolicy, trafiłam na stronę, gdzie pisano o kościołach na terenie Triangolo Lariano, czyli trójkątnym, górzystym obszarze, pomiędzy jeziorami Como i Lecco. Okazało się, że w miejscowości Valbrona, którą będę mijać po drodze (a właściwie jej części noszącej nazwę Visino) znajduje się niewielka świątynia, a w niej skarby sztuki, których nikt nie oczekuje w wiejskim kościółku na odludziu. Mianowicie są tam obrazy pędzla takich mistrzów, jak Ambrogio da Fossano, zwany Bergognone, Andrea Appiano, Daniele Crespi i Pier Francesco Mazuchelli, znany jako Il Morazzone.

Znam sporo obrazów i fresków stworzonych przez nich zarówno dla innych, sławniejszych i bogatszych lombardzkich kościołów oraz opactw, jak i z mediolańskich muzeów. Jednak fakt obecności takich dzieł w wiosce, o której mało kto słyszał, to zupełnie inna sprawa! Pozostało mi tylko poczekać na dzień wolny od pracy i wybrać się tam, aby zobaczyć to tak ciekawe miejsce.
Kiedy doszłam do Visino i ujrzałam pomiędzy drzewami szarą wieżę kościółka, zaczęły mnie dręczyć obawy, że ze względu na zbliżające się południe może on być zamknięty.
Kiedy dotarłam na miejsce, okazało się, że prawda jest o wiele bardziej okrutna... Dwóch starszych panów siedzących na ławeczce nieopodal, powiedziało mi, że kościół jest otwierany jedynie w maju na wieczorne nabożeństwa oraz sporadycznie z okazji ślubów.
Nie mogłam wprost uwierzyć w to, co usłyszałam i po prostu przyjąć do wiadomości, że odejdę z kwitkiem, całując na pożegnanie klamkę zamkniętych drzwi! Zaczęłam intensywnie myśleć, co by tu zrobić w tej sytuacji? Szukać proboszcza? Wrócić ponownie, licząc na to, że będzie jakiś ślub? Nieco speszona, ale nie załamana, postanowiłam iść za moim szóstym zmysłem, który nakazywał mi obejście świątyni dookoła. W ten to sposób dotarłam do dwóch domków przyklejonych do jej południowej ściany. Było tam dwoje drzwi, a przy każdych po dwa dzwonki. Na chybił trafił zadzwoniłam, w głębi zaszczekał pies, a jakaś kobieta gromko wrzasnęła - kto tam? Po chwili w oknie na piętrze ukazała się głowa właścicielki donośnego głosu. Z głupia frant zapytałam, czy może wie, kto ma klucze od kościoła? Jaka była moja radość, gdy okazało się, że trafiłam w dziesiątkę!

Usłyszałam bowiem, że pani nie tylko ma klucze, ale chętnie otworzy kościół specjalnie dla mnie. Po chwili zeszła na dół w towarzystwie przyjacielsko nastawionego psiaka, otworzyła podwoje i zapaliła wewnątrz światło, abym mogła zrobić zdjęcia. Przy okazji wdałyśmy się w rozmowę, kiedy pani dowiedziała się, że jestem Polką, powiedziała mi, iż jej ojciec był żołnierzem i w czasie II Wojny Światowej stacjonował w okolicy Poznania. Nigdy więcej nie wrócił do Włoch, gdyż w Polsce założył drugą rodzinę, natomiast ją wychowała matka. Ojca i przyrodniego rodzeństwa
nigdy nie poznała...
Dokładnie obejrzałam wnętrze kościoła robiąc przy okazji sporo zdjęć, podziękowałam serdecznie miłej pani, po czym pożegnałam ją oraz  jej sympatycznego pieska. Oczywiście, uiściłam też ofiarę na fundusz restauracji kościoła i bardzo szczęśliwa ruszyłam w dalszą drogę. Miałam nadzieję, że zrobione przeze mnie zdjęcia wyszły przynajmniej znośnie, ponieważ szczerze mówiąc, byłabym wprost niepocieszona, gdyby tak nie było, a druga okazja mogłaby się nie powtórzyć...Visino to mała wioska, kościółek również jest bardzo skromny, więc tym bardziej zaskakujący jest fakt, iż znajdują się tam dzieła tej klasy. Ołtarz główny to właśnie poliptyk pędzla Bergognone, gdzie w bocznych skrzydłach malarz umieścił wizerunki św. Michała i Jana Chrzciciela, jego dziełem są również postacie innych świętych w dolnej części ołtarza.

Część centralną poliptyku wypełnia wizerunek Madonny z Dzieciątkiem, który wykonał Andrea Appiani, swego czasu nadworny malarz Napoleona. Szczerze mówiąc, samo połączenie dzieł tak odmiennych stylistycznie osobiście uważam za niezbyt szczęśliwe, niezależnie od talentu twórców. Prawdopodobnie pierwotnie znajdował się tam inny wizerunek, dziś  nie wiadomo, czy był to obraz, czy figura, gdyż nie ma doniesień na ten temat. W XVII wieku poliptyk umieszczono w marmurowym ołtarzu, który oglądamy obecnie. Natomiast dwa mniejsze boczne ołtarze zdobią wizerunki świętych - Antoniego, dzieło Morazzone i  Karola Boromeusza, pędzla Daniela Crespi. Obydwaj malarze blisko współpracowali z Janem Baptystą Crespi, zwanym Cerano, a ich dzieła mogłam podziwiać między innymi w przepięknym opactwie Certosa di Pavia, Sacromonte w Varallo, Orcie oraz Varese. Właściwie trudno się dziwić, że w dobie kiedy bez skrupułów kradzione są obrazy z kościołów, świątynie kryjące podobnie wartościowe dzieła zamyka się na klucz (zauważyłam, że jest tam również dość rozbudowany system alarmowy). Mogę się jedynie cieszyć, że mój szósty zmysł mnie nie zawiódł a wyprawa nie poszła na marne. Po wyjściu z kościoła pomaszerowałam dalej, wzdłuż zielonego masywu Corni di Canzo, drogą wiodącą do Onno, miejscowości leżącej tuż nad brzegiem jeziora.
Ale to już inna historia, którą opowiem następnym razem.


 Więcej zdjęć można zobaczyć w albumie >