Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Monza. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Monza. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 3 września 2013

Lombardia, Monza. Historia zakazanej miłości.


Ta tragiczna historia wydarzyła się naprawdę... Wszystko zaczęło się w drugiej połowie XVI wieku w Mediolanie. Ktoś kto był na tyłach galerii Wiktora Emanuela na placu Della Scala, zapewne zwrócił uwagę na imponujący pałac w manierystycznym stylu, stojący na wprost sławnego teatru. Ten gmach to Palazzo Marino, gdzie mieści się Zarząd Miasta. Jego nazwa pochodzi od nazwiska Tomaso Marino, pierwszego właściciela, który oprócz szlacheckiego pochodzenia, miał dodatkowy atut w postaci tęgiej głowy do interesów a dzięki tej zalecie zaliczał się do najbogatszych mediolańskich bankierów. Miał on kilkoro dzieci, w tym córkę Virginię. Virginia wcześnie została wdową (miała pięcioro dzieci z pierwszego małżeństwa) i wyszła ponownie za mąż za hiszpańskiego kondotiera, Martino de Leyva. Martino również pochodził z arystokratycznego rodu; jego ojciec książę Ascoli, został mianowany gubernatorem Mediolanu, kiedy po śmierci Francesco Sforzy miasto znalazło się we władaniu hiszpańskich Habsburgów. Ze związku Virginii i Martina w 1576 roku urodziła się ich jedyna córka, Marianna. Gdy dziecko miało niespełna rok, Virginia zmarła podczas epidemii dżumy, więc dziewczynka rosła pod opieką ciotek i niańki. Miała sześć lat, gdy jej ojciec wyjechał do Hiszpanii, gdzie ponownie się ożenił. Marianna pozostała w Mediolanie, a ponieważ posiadała znaczny majątek odziedziczony po matce, początkowo zamierzano wydać ją dobrze za mąż. Jednak ten plan uległ zmianie i kiedy miała niewiele ponad trzynaście lat, umieszczono ją w nowicjacie w klasztorze Św. Małgorzaty w niedalekiej Monzie, będącej feudum rodu de Leyva  (Martino i jego czterej bracia nosili tytuł hrabiów Monzy i na zmianę sprawowali tam władzę w dwuletnich okresach). Trudno dziś dociekać przyczyn tej decyzji (mówiło się o tym, że ojciec chciał zagarnąć część jej majątku) oraz jaki stosunek miała do tego projektu sama Marianna... Po zakończeniu dwuletniego nowicjatu w wieku niespełna szesnastu lat złożyła śluby zakonne, przyjmując imię Maria Virginia na pamiątkę zmarłej matki. W miejskich kronikach z tamtych czasów jest często wymieniana jako Signora di Monza, ponieważ ojciec który przebywał w swoich hiszpańskich dobrach, powierzył jej funkcję swego namiestnika. W związku z tym, to właśnie ona, na zmianę ze stryjami dzierżyła władzę świecką w mieście, sprawując sądy i stanowiąc prawa.

Oprócz tego, jako osoba dobrze urodzona, wykształcona i o doskonałych
manierach, zajmowała się młodymi szlachciankami, które w owych czasach zwyczajowo oddawano na wychowanie do klasztoru. Virginia, niewiele starsza od swoich podopiecznych, miała  dwadzieścia lat, kiedy jedna z jej wychowanic Izabela Hortensja, zaczęła potajemnie romansować z młodym wielmożą, mającym domostwo sąsiadujące z klasztorem. Młodzianem tym był Gian Paolo Osio, człowiek zuchwały i amoralny, oskarżany nie tylko o różne młodzieńcze wybryki, lecz również o próbę zabójstwa. Po interwencji Virginii dziewczynę odesłano do domu a rodzina dla zatarcia skandalu szybko wydała ją za mąż. Pomimo początkowej antypatii i wręcz wrogości, pomiędzy Osiem i Virginią dość szybko nawiązało się porozumienie a następnie romans. W owej epoce, zakonnice będące córkami bogatych rodzin cieszyły się znaczną swobodą, do tego Virginia,l jako Pani Monzy była w sytuacji wyjątkowej. Miała też kilka wspólniczek wśród zaufanych zakonnic, więc jej związek z kochankiem nie tylko rozkwitał bez większych przeszkód, ale z biegiem czasu zaowocował dwójką potomstwa. Pierwszym dzieckiem był martwo urodzony syn, nieco później przyszło na świat drugie dziecko, córka, którą Virginia dość długo ukrywała w swoim obszernym apartamencie, jaki zajmowała w klasztorze z racji swej funkcji i urodzenia. Kiedy dziewczynka podrosła, Osio zabrał ją od matki i oddał na wychowanie swoim krewnym. Gian Paolo i Virginia chyba mieli niełatwe charaktery, oprócz tego sytuacja zmuszała ich do ciągłego ukrywania się, więc ich romans, który mimo to trwał około dziesięciu lat, wciąż oscylował pomiędzy miłością i nienawiścią, pośród kłótni i zdrad ze strony Osia.

Podobno utrzymywał on intymne stosunki również z innymi zakonnicami w tym Benedettą i Oktawią, które były wspólniczkami Virginii i wiedziały wszystko o jej romansie. Niestety, Signora oprócz popleczników miała też wrogów, gdyż w klasztorze toczyła się ciągła walka o wpływy i władzę. W pewnym momencie, skutkiem podejrzeń oraz krążących pomówień, atmosfera stała się niebezpieczna i kochankowie zaczęli obawiać się zdrady ze strony wtajemniczonych osób. W tej sytuacji, pozbawiony skrupułów Osio zabił służącą Virginii Katarzynę oraz pewnego aptekarza, który wiedział zbyt dużo o jego sprawkach. W jakiś czas później wywabił z klasztoru Oktawię i Benedettę a następnie również próbował je zamordować. Oktawię udało mu się utopić w niedalekiej rzece Lambro o czym piszę tutaj lecz cudem ocalona Benedetta wyznała wszystkie tajemnice Signory, więc całą sprawę oddano pod sąd biskupi. Władzę kościelną w mediolańskiej archidiecezji sprawował w owym czasie Fryderyk Borromeo, który w związku z krążącymi plotkami od pewnego czasu dawał baczenie na to, co dzieje się w klasztorze a nawet udał się tam osobiście aby skontrolować sytuację. Na jego rozkaz Virginię, jej służących, księdza będącego wspólnikiem Osia, jak również trzy wtajemniczone w romans zakonnice: Candidę, Sylwię i Benedettę, przewieziono do Mediolanu. Tu poddano ich surowemu przesłuchaniu a ponieważ zachodziło też podejrzenie o czary, do procesu włączyła się Święta Inkwizycja. Wszyscy oskarżeni wyznali swoje winy i zostali srogo ukarani zgodnie z obowiązującym prawem. Osio uciekł, więc wyrok na niego wydano zaocznie, zaś Virginię żywcem zamurowano w niewielkiej celi w mediolańskim domu poprawy pod wezwaniem Św. Walerii. Podobny los spotkał pozostałe zakonnice, natomiast księdza skazano na trzy lata galer. W tym czasie Osio, który był poszukiwany przez trybunał (wyznaczono nagrodę za jego głowę) uciekł do Mediolanu i schronił się u swojego przyjaciela  w podziemiach dzisiejszego pałacu Isimbardi.


Przyjaciel okazał się zdrajcą i wydał rozkaz aby "bravi" będący u niego na służbie, zatłukli zbiega kijami w jego kryjówce. Jednak Gan Paolo uniknął w ten sposób o wiele gorszej śmierci z rąk sprawiedliwości, gdyż kara za uwiedzenie zakonnicy była straszna... Nieszczęsna Virginia spędziła w swojej celi prawie czternaście lat, po ich upływie Fryderyk Borromeo okazał jej łaskę i pozwolił na dokonanie żywota w nieco lepszych warunkach. Uwolniona pozostała jednak w tymże domu Św. Walerii, gdzie zmarła w 1650 roku. Pod koniec życia wykazywała tak ogromną skruchę z powodu swojego dawnego występku, że powszechnie nazywano ją "zwierciadłem pokuty". Jej córka, którą Osio oficjalnie uznał za swoje dziecko urodzone z nieznanej matki, również przyjęła habit zakonny i także dokonała życia w klasztorze.

Tę historię w nieco zmienionej formie spożytkował Alessandro Manzoni, jako jeden z wątków swojej powieści "Promessi sposi". Jego bohaterka nosi imię Gertruda, inne są przyczyny jej wstąpienia do klasztoru i niektóre szczegóły romansu z Osiem. Książka jest uważana za najwybitniejszy przykład włoskiej prozy i zna ją chyba każdy Włoch, gdyż należy do żelaznego kanonu szkolnych lektur. W dzisiejszej Monzie nie ma zbyt wielu śladów z czasów Gian Paola i Virginii, gdyż dom Osia zburzono a na jego miejscu stanęła  "kolumna niesławy" która jednak nie zachowała się do naszych czasów. Kościół Św. Małgorzaty z powodu złego stanu został przebudowany, zmieniono też jego patrona (obecnie jest poświęcony św. Maurycemu). Część  klasztoru rozebrano się a pozostałą przerobiono na mieszkania. Do tej tragicznej historii nawiązuje swą nazwą jedynie "Via della Signora", niewielka ulica biegnąca nieopodal i przypominająca współczesnym mieszkańcom Panią Monzy, jak niegdyś nazywano nieszczęsną Virginię...
Cała ta historia jest nieźle udokumentowana, zarówno w ówczesnych kronikach jak i aktach procesowych a także w pismach znajdujących się w prywatnym archiwum jakie pozostało po kardynale Fryderyku Borromeo. Nakręcono też przynajmniej dwa filmy na jej podstawie, zaś w internecie pod hasłem "Monaca di Monza" nie brakuje informacji (w języku włoskim) na ten temat.
   
Zdjęcie obok przedstawia Plac Della Scala w Mediolanie. Okazały budynek, jaki widać w głębi za pomnikiem Leonarda da Vinci, to właśnie Palazzo Marino, gdzie urodziła się Marianna de Leyva. Niestety z przyczyn o których pisałam powyżej w moich zbiorach nie ma zdjęć bezpośrednio związanych z tą historią, więc zamieściłam inne, również zrobione w Monzie, które swoim charakterem nawiązują do opowieści.

W jednym z krakowskich klasztorów miała miejsce nieco podobna historia uwięzionej zakonnicy Barbary Ubryk, jednak jej podłożem prawdopodobnie była nie tyle występna miłość, co choroba psychiczna, przejawiająca się pod postacią nimfomanii. Sprawa była swego czasu bardzo głośna i zbulwersowała nie tylko społeczeństwo XIX Krakowa, lecz odbiła się szerokim echem w całej Europie.

niedziela, 1 września 2013

Lombardia. Monza - Villa Reale i jej park.



Wjeżdżając do Monzy od zachodu, mijamy wlot szerokiej, pięknej, dwupasmowej alei, wysadzonej okazałymi drzewami. Aleja jest bardzo długa, więc budowla wzniesiona na jej drugim krańcu zaledwie majaczy w oddali, jednak i z tej odległości widać, że jest to ogromna willa w klasycystycznym stylu. To jeden z największych a niegdyś i najświetniejszych pałaców w Lombardii, czyli Villa Reale (chciałabym tu zaznaczyć, iż nazwa "villa" w języku włoskim oznacza nie tylko willę w przyjętym w naszym języku znaczeniu tego słowa, lecz również pałac poza miastem, więc często są to obiekty naprawdę imponujące).


Jej budowę rozpoczęto na zlecenie (dobrze nam znanej skądinąd) cesarzowej Marii Teresy Austriackiej, był to bowiem okres, kiedy zarówno Lombardia jak i południowa część Polski znajdowały się w obrębie Cesarstwa Austro - Węgierskiego. Cesarzowa, choć mocną ręką trzymała podległe sobie prowincje, bardzo dbała o dobry wizerunek domu Habsburgów. Swojego syna Ferdynanda mianowała Gubernatorem Generalnym Lombardii i w związku z tym, zleciła budowę rezydencji odpowiedniej do wysokiej rangi arcyksięcia. Wzniesienie nowej siedziby powierzono włoskiemu architektowi Giuseppe Piermarini, który rozpoczął pracę w 1777 roku i uporał się z tym zadaniem w ciągu zaledwie trzech lat. Powstał piękny i okazały klasycystyczny pałac, jednak na wyraźne zalecenie władczyni mimo swej wielkości nie rażący zewnętrznym przepychem.


Przez około dziesięć lat stanowił on ulubioną wiejską rezydencję Ferdynanda aż do chwili, kiedy do Lombardii wkroczył Napoleon wraz ze swą armią. Po wyrugowaniu Austriaków willa na pewien czas opustoszała, gdyż Bonaparte, mając do wyboru kilka pałaców w Lombardii, gdzie mógłby pomieścić swoją rodzinę i dwór o dziwo nie zdecydował się na Monzę, lecz dużo mniejszą willę Crivelli w Mombello, nieopodal Limbiate. Dopiero w 1803 roku jego pasierb Eugeniusz de Beaucharnais, mianowany przez Napoleona wicekrólem Włoch, wybrał willę w Mozie na swoją siedzibę. Eugeniusz był zapalonym kawalerzystą, wielkim miłośnikiem koni i polowania, więc z jego rozkazu poszerzono istniejący już ogród o przyległe tereny, które otoczono murem aby wicekról mógł bez przeszkód oddawać się ulubionym rozrywkom. Powstał w ten sposób wielki, angielski park liczący 750 ha a w jego obrębie znalazły się inne, mniejsze obiekty: wille, folwarki, młyny wodne a także niewielki kościółek. Po upadku Napoleona willę ponownie przejęli Austriacy, zaś po odzyskaniu przez Włochy niepodległości przeszła ona na własność panującego domu de Savoia. Pod koniec XIX wieku często bywał tu ówczesny król Umberto I wraz ze swą żoną Margheritą (nota bene byli oni bliskimi kuzynami).


Pozornie było to bardzo zgodne małżeństwo, darzące się szacunkiem i zachowujące formy przyjęte w "wielkim świecie" jednak w rzeczywistości panował między nimi głęboki rozdźwięk z powodu długoletniego romansu króla z księżną Eugenią Bolognini. Księżna była damą honorową królowej i miała swoje stałe miejsce na dworze, posiadała również własne dobra w przyległej do Monzy miejscowości Vedano. Do dziś krążą legendy na temat mniej lub bardziej tajemnych spotkań króla i jego kochanki. Podobno zdarzyło się nawet, że pewnego razu Margherita zastała ich "in flagranti”, co stało się powodem nieoficjalnej separacji królewskiej pary. Od tej pory każde z nich żyło na swój ulubiony sposób a Margherita większość czasu zaczęła spędzać w ukochanym Gressoney u podnóża Monte Rosa, gdzie często towarzyszył jej pewien baron, przyjaciel od serca...Ta sytuacja trwała aż do roku 1900, kiedy król Umberto zginął w Monzie z ręki zamachowca. Stało się to  nieopodal willi, po lewej stronie prowadzącej do niej alei podczas manifestacji sportowej. Owdowiała królowa Margherita poleciła aby w tym miejscu wzniesiono okazały monument dla uczczenia pamięci małżonka. Co więcej, wykazała się szlachetnością i wspaniałomyślnością wobec swojej byłej rywalki, zezwalając jej na ostatnie pożegnanie ze zmarłym bez żadnych świadków.


Po tragicznej śmierci Umberta pałac opustoszał, gdyż nowy król a syn zmarłego, nie chciał bywać w Monzie, ponieważ budziła w nim niedobre wspomnienia. Willa Reale opustoszała, większość mebli wywieziono do rzymskiego pałacu na Kwirynale, zaś upływ czasu i brak starania dokonały w niej ogromnego spustoszenia. Po wojnie kiedy rodzinie de Savoia odebrano tron a wraz z nim wszystkie dobra, willa przeszła w ręce Gminy Monza. W latach sześćdziesiątych przeznaczono ją na centrum wystawowe, co niestety doprowadziło do dalszej dewastacji budynku. Na szczęście w porę podjęto decyzję o jej restauracji, przedsięwzięciu na ogromną skalę, którego całkowity koszt jest przewidziany na niemal trzydzieści milionów euro. Kiedy po raz pierwszy byłam w Monzie, fronton pałacu przedstawiał się zupełnie przyzwoicie natomiast z tyłu, od strony parku, był to prawdziwy „obraz nędzy i rozpaczy”. Na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat wyremontowano tylną elewację, zewnętrzne schody, klatki schodowe i pierwsze piętro pałacu, gdzie obecnie można zwiedzić apartamenty króla i królowej. Niestety, pozostałe pomieszczenia chyba jeszcze nieprędko otworzą swe podwoje...Zdarzyło mi się widzieć w lokalnej TV reportaż, który obrazował niewiarygodne wprost zniszczenia: pozrywane posadzki, tapety wiszące w strzępach i drzwi powyrywane z zawiasów.


Pałac zbudowano w kształcie litery "U" i jak już wspomniałam, korpus główny a także lewe skrzydło w większości odzyskały swoją świetność, natomiast prawe zastałam w bardzo złym stanie, zwłaszcza od strony parku, gdzie straszyło łuszczącym się żółtobrązowym tynkiem, powyrywanymi okiennicami oraz oknami bez szyb. Bardzo bym życzyła mieszkańcom Monzy aby całkowita restauracja pomyślnie dobiegła końca, bo pałac z pewnością na to zasługuje. Co prawda nieco wątpliwości zasiał we mnie widok dużych zacieków wilgoci na niedawno wyremontowanej elewacji, co mogłoby świadczyć o tym, iż nie wszystkie prace wykonano z należytą starannością...Dzisiejszy park otaczający Villę Reale ma charakter parku miejskiego i mimo dużej ilości drzew rosnących na jego terenie, raczej nie przypomina lasu w którym polował wicekról. W latach dwudziestych ubiegłego wieku powstał tu sławny na całym świecie tor wyścigowy Formuły I oraz klub golfowy a w następnych latach także inna infrastruktura służąca rekreacji i uprawianiu sportu, W zasadzie park składa się z trzech wyodrębnionych części o odmiennym charakterze. Od frontu znajdują się rozległe, wypielęgnowane trawniki a po lewej stronie, przed dawną pomarańczarnią, piękne rozarium.


Za pałacem rozciąga się najstarsza część parku, jest to Giardino Reale, czyli Ogród Królewski, mający charakter ogrodu botanicznego, gdzie można zobaczyć wiele bardzo okazałych, starych drzew i typowych dla XIX wieku budowli: pawilony w antycznym stylu, sztuczne pagórki i groty, sadzawki i wodospady. Jest tu też swego rodzaju altana, która powstała pod gałęziami grabowego szpaleru posadzonego na planie okręgu. Gałęzie splatają się ze sobą, tworząc zamkniętą przestrzeń w kształcie zielonej kopuły, gdzie można się schronić w upalny dzień lub w czasie deszczu. Ta część ogrodu jest odgrodzona od reszty parku metalowym parkanem, za nim rozciąga się część w stylu angielskim, która powstała za czasów Eugeniusza de Beaucharnais. Dla mieszkańców Monzy ten piękny park jest nie tylko powodem do dumy, lecz przede wszystkim popularnym miejscem rekreacji. Wiele osób przychodzi tu żeby spokojnie posiedzieć lub pospacerować a druga, wcale nie mniejsza grupa, zjawia się aby aktywnie uprawiać różnego rodzaju sporty.


Zwłaszcza w weekendowe poranki park roi się od ludzi w różnym wieku, biegających, jeżdżących na rowerach, rolkach, wrotkach i  hulajnogach. Oprócz tego można tu również pograć w piłkę albo pojeździć konno. W Parku byłam w kilkakrotnie, ale nigdy nie dotarłam do jego krańców i szczerze wyznam, że widziałam zaledwie jego niewielką część (powiedzmy 1/3) Bardzo lubię chodzić pieszo i przejście kilku a nawet kilkunastu kilometrów absolutnie mnie nie przeraża. Jednak o ile chodzenie po górach niesamowicie mnie nakręca i mimo czysto fizycznego zmęczenia zapewnia wysoki poziom adrenaliny, to przemieszczanie się po parkowych alejkach szybko sprawia, że siły kompletnie mnie opuszczają...Nie mam pojęcia, jak to się dzieje, czy to sprawa powietrza, jakie jest na nizinach a może monotonnego tempa takiej przechadzki, ale zauważyłam to niejednokrotnie. Miałam szczery zamiar przejść kiedyś park wzdłuż i wszerz, lecz ten pomysł spalił na panewce, ponieważ było wiele miejsc, które wydawały mi się bardziej atrakcyjne, więc jego dokładne obejrzenie odkładałam na bliżej nieokreśloną przyszłość. Podczas ostatnich miesięcy spędzonych we Włoszech pracowałam bardzo dużo i miałam niewiele czasu na wypady w plener. Kiedy nadchodził mój wolny dzień, podjęcie decyzji o tym, gdzie powinnam się udać stanowiło dla mnie naprawdę poważny problem.


Było jeszcze tyle miejsc, które tak bardzo chciałam zobaczyć i tak mało czasu na realizację planów! Z reguły przeważały moje ukochane góry, do których zawsze mnie ciągnęło niczym przysłowiowego wilka do lasu. Dlatego też park w Monzie wielokrotnie schodził na dalszy plan, aż do chwili, kiedy to 1 listopada 2011 roku o godzinie 7 rano skończyłam mój ostatni, nocny dyżur. Już w przeddzień postanowiłam, że zamiast wrócić bezpośrednio do domu pojadę do Monzy. Park w Monzie jest ogromny, dziś liczy sobie 685 ha i otacza go mur długości 14 km. Od strony miasta są tu dwie bramy, po prawej i lewej stronie Villi Reale. Do parku można wejść także przez cztery bramy główne prowadzące z okolicznych miejscowości: Vedano, Villasanta, Biassono i San Giorgio a także kilka pomniejszych furtek. W związku z tym, jadąc na dyżur uzbroiłam się w buty trekkingowe oraz plecak a po pożegnaniu z dotychczasowymi współpracownikami pojechałam na zwiedzanie parku. Przywitał mnie pięknymi jesiennymi kolorami i lekką mgiełką snującą się pośród drzew, co wyglądało po prostu zjawiskowo... Szczególnie pięknie prezentowała się wąska, długa sadzawka, w której niczym w lustrze odbijały się drzewa rosnące wokół.


Postanowiłam odszukać jeden z dawnych młynów i znajdującą się w jego pobliżu kaskadę. Po drodze minęłam niewielki most na rzece Lambro zwany "Łańcuchowym" od łańcuchów zaczepionych na kamiennych słupkach zastępujących zwyczajowe barierki. To właśnie tutaj znaleziono ciało zakonnicy Ottavii, zamordowanej przez Osia, kochanka Marianny de Leyva, Signory di Monza (będzie o tym wpis) o czym pisał Manzoni w swojej powieści "Promessi sposi"... Kiedy dotarłam do młyna z przykrością stwierdziłam, iż mimo pięknej architektury i malowniczego położenia nieopodal kaskady, opłakany stan w jakim się znajduje ten zabytkowy budynek powoduje, że powinno się go oglądać tylko z dość dużej odległości...Niestety, nie była to jedyna zrujnowana budowla, którą znalazłam na swej drodze. Co gorsza, nie spotkałam map, które pozwoliłyby mi zorientować się gdzie jestem, gdyż nawet te nieliczne, jakie znalazłam, zostały zniszczone przez wandali (wyglądało zresztą na to, że stało się to dość dawno temu, lecz nikt nie zadbał o ich wymianę).


W związku z takim stanem rzeczy doszłam do wniosku, że nie będę się torturować chodzeniem w kółko, tym bardziej, że zmęczenie po nieprzespanej nocy coraz bardziej dawało mi się we znaki. Humor nieco mi poprawił widok dwóch starszych panów, śmigających na rolkach po drodze dojazdowej prowadzącej do toru wyścigowego, przy czym jeden z nich piastował pod pachą niedużego pieska. Zwierzaczek wyglądał na dość zadowolonego ze swojego "środka transportu" jednak życie nie jest bajką, więc człowiek po pewnym czasie postawił czworonoga na ziemi i pupil również musiał podjąć przymusowy trening. Ale w prawdziwe osłupienie wprawiła mnie pewna pani, mająca z całą pewnością dobrze po siedemdziesiątce, mknąca na rolkach naprzeciw mnie, niczym przysłowiowa burza. Niestety, zanim zdążyłam podnieść aparat fotograficzny, była już zbyt daleko abym mogła jej zrobić zdjęcie. W zasadzie widok osób w "pewnym wieku" cieszących się dobrą formą fizyczną nie jest we Włoszech niczym nadzwyczajnym, ale ci państwo swoją sprawnością mogli wzbudzić zazdrość niejednego młodzieniaszka...


Chociaż i tym razem nie udało mi się obejrzeć całego parku, byłam zadowolona z mojej ostatniej przechadzki, a także ze zdjęć, jakie zrobiłam w tej pięknej, jesiennej scenerii. Spokojny, mglisty poranek i niewielka ilość napotkanych osób, sprawiły, że ten pożegnalny spacer był naprawdę przyjemny. Dla chętnych  zamieszczam link do albumu, gdzie można zobaczyć więcej zdjęć>


czwartek, 29 sierpnia 2013

Lombardia, Monza. Kaplica królowej Teodolindy i Żelazna Korona Longobardów.



Monza w zadziwiający sposób wplotła się w historię mojego życia... Niejednokrotnie miałam wrażenie, że miały w nim miejsce różne dziwne zdarzenia i zbiegi okoliczności, jakby życie wiele lat wcześniej w krótkiej migawce zapowiadało mi to, co w przyszłości stanie się jego istotnym momentem. Tak było w przypadku Portofino, które w dzieciństwie zafascynowało mnie swą nazwą (o czym pisałam jakiś czas temu) podobnie też było w przypadku Monzy... Moja przygoda z tym miastem rozpoczęła się naprawdę dawno, kiedy miałam dziewięć a może dziesięć lat. W tym czasie dopadła mnie jakaś ostra choroba zakaźna i w związku z tym, przez dwa tygodnie nie mogłam wychodzić z domu. Wynudziłam się wtedy za wszystkie czasy, tym bardziej, że ze względu na zaraźliwość choróbska w myśl ówczesnych przepisów sanitarnych, nie mogłam czytać książek z miejskiej biblioteki. W tej sytuacji sięgnęłam do mojej żelaznej rezerwy, jaką były stare podręczniki ojca z czasów, kiedy chodził do szkoły średniej. Najbardziej lubiłam podręcznik do historii, który mogłam czytać w nieskończoność, co skutkowało tym, iż Aleksander Macedoński i Karol Wielki byli mi równie bliscy, co Czerwony Kapturek lub Sierotka Marysia. 

Szczególnie pasjonowała mnie historia starożytna i wczesne średniowiecze; z zainteresowaniem przeczytałam rozdział mówiący o Królestwie Longobardów, pamiętam też, że z upodobaniem powtarzałam imiona ich władców, brzmiące obco i tajemniczo. Jedną z ilustracji do tekstu na ów temat było zdjęcie królewskiej korony z podpisem mówiącym o tym, iż jest to żelazna korona Longobardów. Później dowiedziałam się, że koronę w rzeczywistości wykonano ze złota, zaś nazwę swą zawdzięcza ona relikwii stanowiącej jej integralną część - cienkiej, żelaznej obręczy, umieszczonej od wewnętrznej strony. Legenda głosi, że wykonano ją z gwoździa, którym Chrystus został przybity do krzyża. Powiem otwarcie - wtedy (właściwie nie mam pojęcia dlaczego, bo przecież moja zdolność odróżniania tego, co możliwe i co nieprawdopodobne, była raczej znikoma) ta legenda wydawała mi się wręcz niewiarygodna, ale mimo to, historia owej niezwykłej korony na stałe zapadła mi w pamięć. Mijały kolejne lata, zajęta innymi sprawami nie myślałam o niej, lecz świadomość jej istnienia nigdy mnie nie opuściła i czasem jakiś niespodziewany "flesz" przywoływał mi jej obraz, gdy wspominałam moje dzieciństwo. Kiedy podjęłam pracę we Włoszech, po krótkim pobycie na południu kraju zamieszkałam w Limbiate, niewielkiej miejscowości nieopodal Mediolanu. Aby zabić nudę i samotność oddałam się zwiedzaniu i poznawaniu najbliższej okolicy. Robiłam to z radością, tym większą, że podróże i historia zawsze były moją pasją a we Włoszech fascynujące miejsca miałam na wyciągnięcie ręki. Oczywiście na pierwszy plan poszedł właśnie Mediolan, gdzie oprócz wielu interesujących zabytków było zawsze mnóstwo wystaw i frenetyczne życie, pełne rozmaitych atrakcji. Jednak po pewnym czasie poczułam potrzebę zmiany, więc zaczęłam planować nieco dalsze wyprawy. Przy takich okazjach zwykle rozkładałam mapę Lombardii i zastanawiałam się, gdzie powinnam pojechać, nie zapominając oczywiście o uprzednim "zasięgnięciu języka" na temat okolicznych zabytków i ciekawostek. W takich razach niezastąpionym źródłem informacji była dla mnie Patrycja, właścicielka zajmowanego przeze mnie mieszkania, osoba o otwartym umyśle i dużej wiedzy. 


Pewnego razu powiedziałam jej, że mam zamiar zrobić wycieczkę do niedalekiej Monzy. Zareagowała bardzo żywiołowo, mówiąc mi, że koniecznie muszę tam jechać i zobaczyć żelazną koronę Longobardów. Byłam ogromnie zaskoczona, gdyż nie wiedziałam o tym, iż znajduje się ona w Monzie i że można ją oglądać. Patrycja zaczęła mi tłumaczyć czym jest korona a ja przerwałam jej mówiąc, że znam tę historię (co przyprawiło ją o lekki szok, gdyż jak powiedziała, jest wielu Włochów, którzy o niej nic nie wiedzą) i w takim razie pozostaje mi jedynie jechać tam w najbliższym czasie. Tak też się stało, pewnego listopadowego dnia wsiadłam do nieco rozklekotanego lokalnego autobusu, który przed przybyciem do celu długo krążył po okolicznych miasteczkach i wioskach. Monza ma ponad sto tysięcy mieszkańców, jest to spore miasto z ładnym centrum i wieloma zabytkami. Jednym z nich jest piękne Duomo ze wspaniałą, elegancką i bardzo harmonijną, marmurową fasadą. Przy nim znajduje się Muzeum Katedralne, gdzie w dobrze strzeżonych podziemiach jest ekspozycja niezwykle wartościowych precjozów z okresu wczesnego średniowiecza. Jednak najcenniejszym z nich jest właśnie Żelazna Korona, która jako jedyny eksponat znajduje się w kościelnej kaplicy. 

Kiedy weszłam do wnętrza Katedry, uderzył mnie widok ciężkiego (w przeważającej części barokowego) wystroju, sprawiający iż w tym bogactwie trudno mi było skupić się na niezliczonych detalach, tym bardziej, że w świątyni panował półmrok. Po lewej stronie ołtarza głównego, znalazłam obszerną kaplicę zamkniętą ażurową kratą. Jej ściany pokrywały wspaniałe, późnogotyckie freski, przedstawiające sceny z życia królowej Teodolindy. Pamięć o tej królowej jest nadal żywa na terenie Lombardii, są tu też liczne miejsca związane z jej imieniem, dzięki faktom historycznym lub lokalnym legendom. Jedno z nich to starożytna, dobrze mi znana droga wiodąca nad brzegiem jeziora Como, nosząca nazwę Antica Strada Regina Teodolinda (uważa się, że to właśnie Teodolindzie zawdzięcza ona swoje powstanie). Spoglądając poprzez kratę zamykającą kaplicę, widziałam w jej centralnym miejscu coś, co przypominało tabernakulum. Jak się okazało, był to niewielki sejf z pozłacanymi drzwiczkami, nad którym umieszczono replikę korony. Tę prawdziwą można bowiem zobaczyć jedynie po wykupieniu biletu i pod warunkiem, że zgromadzi się grupa licząca minimum osiem osób. Na szczęście nie musiałam długo czekać, gdyż chętnych do jej obejrzenia nigdy nie brakuje. Kustosz opiekujący się kaplicą otworzył przed nami kratę, po czym zaczął od dokładnych objaśnień na temat fresków, które widziane z bliska robiły naprawdę kolosalne wrażenie i z całą pewnością były jednymi z piękniejszych, jakie widziałam. Kiedy zakończył swój wykład polecił nam zbliżyć się do sejfu, otworzył go i nacisnął przycisk. Z jego wnętrza na specjalnym rusztowaniu wysunęła się właściwa korona a kustosz z ogromnym namaszczeniem oznajmił - proszę państwa,  OTO ŻELAZNA KORONA LONGOBARDÓW!



Kiedy uznał, iż napatrzyliśmy się wystarczająco, zamknął sejf i zaczął nam opowiadać jej historię. To był moment, kiedy moje nerwy (które dotąd trzymałam na wodzy) puściły i najpierw poczułam szczypanie pod powiekami a po chwili zaczęłam chlipać bez żenady... Chyba byłam pierwszą osobą w historii Muzeum, którą widok tego drogocennego zabytku doprowadził do płaczu! Kustosz i inni zwiedzający patrzyli na mnie ze zdziwieniem, więc zaczęłam coś nieskładnie wyjaśniać, ale cóż im mogłam powiedzieć? Czy to, że minęło prawie czterdzieści lat od chwili, gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy na zdjęciu i dowiedziałam się o jej niezwykłej historii? Czy o tym, jaką drogę przebyłam z mojego miasteczka na Mazurach, zarówno  w sensie dosłownym jak  i w przenośni, zanim stanęłam w dawnej stolicy królestwa z przed tysiąca pięciuset lat? Czy o tym, jakie zakręty życia musiałam pokonać aby na własne oczy zobaczyć ten klejnot, będący również jedną z najcenniejszych relikwii chrześcijaństwa, zdobiący głowy władców począwszy od Longobardów a skończywszy na Napoleonie Bonaparte i austro-węgierskich cesarzach? Życie przyniosło mi tę niespodziankę i zarazem dar, którego nie mogłam oczekiwać, kiedy jako dziecko żyjące w kraju za żelazną kurtyną, wertowałam szkolną książkę mego ojca... Niejednokrotnie słyszałam, że w chwili zagrożenia człowiek ma przed oczami całe swoje życie. W tym wypadku nie było mowy o żadnym zagrożeniu; mimo to, widok korony był dla mnie niczym błyskawica, otwierająca w mojej głowie tysiące szuflad ze wspomnieniami i emocjami, jakich nie byłam w stanie wyrazić.

Żelazna Korona od czasów królowej Teodolindy jest związana z Katedrą w Monzie, gdzie była przechowywana przez wiele wieków. To drogocenny klejnot sztuki jubilerskiej, składający się z sześciu złotych płytek połączonych ze sobą za pomocą swego rodzaju zamków i przymocowanych  nitami do żelaznego okręgu.  Zdobi ją czterdzieści sześć  reliefów wykonanych w złocie oraz aż sto osiemdziesiąt wspaniałych kamieni szlachetnych. Prawdopodobnie pochodzi z V wieku a sądząc po stylu, wykonali ją bizantyjscy złotnicy. Legenda mówi, że umieszczony w koronie żelazny gwóźdź jest jednym z tych, które odnalazła cesarzowa Bizancjum Helena, matka cesarza Konstantyna. Koronowali się nią nie tylko królowie Longobardów, ale również Karol Wielki, liczni cesarze Świętego Cesarstwa Rzymskiego i królowie Włoch, między innymi - Otton I, Henryk IV, Fryderyk Barbarossa a także Napoleon Bonaparte, zaś po jego upadku Ferdynand I Austriacki. Ten ostatni po koronacji wywiózł ją do Wiednia, lecz po kilku latach oddano ją Włochom a wtedy ponownie wróciła do Monzy.
Zdjęcie korony, które tu zamieściłam pochodzi z zasobów internetu, ponieważ jest ona bardzo troskliwie strzeżona i fotografowanie absolutnie nie wchodzi w rachubę. Można ją oglądać jedynie w małych grupach a przed kratą kaplicy zawsze jest profesjonalna, choć nieumundurowana ochrona i stały monitoring telewizyjny. Oprócz tego w całej Katedrze obowiązuje surowy zakaz robienia zdjęć, wszyscy niepokorni są w mgnieniu oka wyłapywani przez bardzo czujne służby porządkowe i uprzejmie lecz stanowczo, proszeni o natychmiastowe schowanie aparatu. Winni takiemu naruszeniu nie mogą się tłumaczyć nieznajomością regulaminu, ponieważ przy wejściu do kościoła wisi duża tablica z ikoną aparatu fotograficznego przekreślonego grubą, czerwoną kreską.

Freski w kaplicy pokrywają pięćset metrów kwadratowych ścian i dzielą się na czterdzieści pięć odrębnych scen. Powstawały na przestrzeni niemal pięciu lat a namalowali je czterej malarze należący do jednej rodziny. Byli to Franceschino Zavattari, malarz posiadający pracownię w Mediolanie oraz jego trzej synowie Giovanni, Gregorio i Ambrogio. Przedstawiają one dzieje królowej Teodolindy, jednak broń, stroje i fryzury jakie widzimy, przynależą nie do VI lecz XV wieku, czyli do epoki w której powstało to malowidło. Z tego powodu jest ono nie tylko wspaniałym przykładem późnogotyckiego malarstwa lombardzkiego, ale także stylu życia i obyczajów panujących na dworze Viscontich.
Jak już wspominałam w całym kościele i kaplicy jest zakaz fotografowania a zdjęcie zamieszczone powyżej, przedstawiające fragment fresku, znalazłam w internecie; niestety, nie mogę podać nazwiska autora, gdyż podobnie jak to przedstawiające koronę, nie jest sygnowane.
Dodam jeszcze, że kiedy byłam w Monzie po raz pierwszy, pomimo kraty można było swobodnie oglądać freski w kaplicy  i replikę korony. Natomiast gdy po kilku latach chciałam to miejsce pokazać Marcie, na kracie wisiała gruba szczelna kurtyna, zaś cena biletu wzrosła dwukrotnie...  

wtorek, 27 sierpnia 2013

Lombardia. Monza i jej uroki.



Monza to miasto, które ma wiele niezaprzeczalnego uroku; mimo to, nigdy nie zdobyła mojego serca w całości i choć przez wiele lat mieszkałam w pobliżu, byłam tam zaledwie kilka razy. Niejednokrotnie myślałam o tym, że warto byłoby zobaczyć jeszcze to i owo, ale skończyło się jedynie na tych pobożnych życzeniach... Zastanawiałam się nie raz, co mi przeszkadza w polubieniu tego miasta, czy to nieprzyjemne, suche powietrze pełne spalin i kurzu a może zbiorowy charakter mieszkańców, przejawiający się w raczej mało sympatycznym sposobie bycia?

Monza, czwarta co do wielkości w Lombardii po Mediolanie, Brescii i Bergamo, jest jednocześnie największym miastem Brianzy. Brianza zaś to kraina leżąca u podnóża Prealp, od południa  graniczy  z Mediolanem, zaś na północy sięga do nasady Triangolo Lariano. Jej pozostałe granice wyznaczają dwie rzeki: Adda na wschodzie i Seveso na zachodzie. W przeciwieństwie do Doliny Padu, jej nieco wyżej położony teren jest wyraźnie pagórkowaty. Kiedy znajdziemy się na otwartej przestrzeni, od strony północy i zachodu możemy  dostrzec piękny łańcuch wysokich, zielonych wzgórz porośniętych lasem które zamykają horyzont. Poza nimi w pogodny dzień widać trójkątne, skaliste szczyty Grigni i Resegone w okolicy Lecco. Jednak tym, co wyróżnia tę krainę, jest nie tylko jej pejzaż lecz przede wszystkim żyjący tu ludzie, którzy mają własny dialekt i odrębną kulturę. Sami o sobie mówią "Brianzole" i z dumą podkreślają fakt, iż pod wieloma względami bardziej przypominają "kwadratowych" Szwajcarów, niż typowych Włochów. Coś w tym jest, bo z całą pewnością cechuje ich większe zamiłowanie do porządku i kult pracy, dość rzadki w tym skądinąd sympatycznym społeczeństwie. Niestety, jak to bywa w życiu z tymi pozytywami wiąże się też ich  twardy, zasadniczy i nieustępliwy charakter...

Mieszkańcy Monzy, mimo iż leży ona w bezpośrednim sąsiedztwie Mediolanu, zawsze bardzo podkreślali swą odmienność i przez wiele lat zajadle walczyli o to aby powstała tu odrębna prowincja. Mediolan bronił się przed tymi separatystycznymi ciągotami niczym przysłowiowy lew, bo (jak zwykle) chodziło o pieniądze, czyli w tym wypadku o niemałe wpływy z podatków. Bowiem właśnie w obrębie Brianzy produkuje się sławne włoskie meble, dobrze znane również w Polsce. Jest tu niezliczona ilość mniejszych i większych firm, często z dużymi tradycjami a jak wiadomo, jeśli jest dobrze prosperujący przemysł, są też dochody. W związku z tym, Monzie  niełatwo  było wyrwać się z orbity Mediolanu, jednak w 2004 roku stworzono odpowiednią podstawę prawną a w 2009 nowa prowincja stała się rzeczywistością. Od tej pory Monza została jej stolicą i dodała jeszcze jeden listek do swojego laurowego wieńca. Długa historia tego miasta zaczyna się w czasach rzymskich, później rozkwitło ono w epoce Longobardów a po upadku ich królestwa weszło w skład  Świętego Cesarstwa Rzymskiego. W XIV wieku należało dominium Viscontich,  następnie przeszło w ręce Hiszpanów i austriackich Habsburgów aby  w XIX wieku stać się częścią odrodzonego  Królestwa Włoch.

Ta niezwykle bogata historia zostawiła w Monzie wiele interesujących monumentów i pamiątek. Niestety,  zniknął pałac królowej Teodolindy oraz mury niegdyś otaczające  miasto a z zamku wzniesionego przez Viscontich pozostała zaledwie jedna  wieża. Mimo to, centrum miasta ma niebanalny charakter, jest tu wiele pięknych kościołów, ze wspaniałym Duomo na czele, piękny Pałac Rady Miejskiej  z XIII wieku zwany Arengario i wiele ślicznych kamieniczek, zarówno tych najstarszych, średniowiecznych, jak i tych zbudowanych w stylu barokowym i klasycystycznym. Oczywiście, nie brak też historycznych willi i pałaców; tu niewątpliwie najwspanialszym przykładem jest Willa Reale, której niebawem poświecę odrębną notkę. Jak już wspomniałam, Monza ma wiele miłych zakątków, ale ja szczególnie upodobałam sobie plac przylegający do Arengario, gdzie usytuowano "Fontannę żab". Włoskie fontanny to często wspaniałe dzieła architektury, ozdobione pięknymi rzeźbami. "Fontanna żab" powstała stosunkowo niedawno  (w 1932 roku) a stworzył ją rzeźbiarz  Aurelio Mistruzzi pochodzący z Friuli.  Fontanna składa się z kamiennej sadzawki, gdzie  na środku ustawiono posąg z brązu przedstawiający młodą dziewczynę z włosami obciętymi według ówczesnej mody na tzw. "garsonkę" o niezbyt ładnej buzi lecz pełną wdzięku i radości życia.


Dziewczyna w wyciągniętej ręce trzyma schwytaną żabkę a inne żabki siedzą na obrzeżu kamiennego basenu. Z ich pyszczków tryska woda, która spryskuje postać dziewczyny. Bardzo lubiłam tę fontannę i chętnie odpoczywałam na jej ocembrowaniu w towarzystwie spadających kropel, patrząc przy tym na piękną bryłę Arengario i kolorowe kamieniczki wokół placu. Spod łuków Arengario jest wspaniała perspektywa na ulicę wiodącą do  mostu na rzece Lambro, który zdobią cztery leżące lwy. Kiedy spacerując po mieście skręcałam w lewo aby dojść do placu Duomo, wchodziłam na malutką uliczkę, gdzie wznosi się kamieniczka ozdobiona zadziwiającymi rzeźbami. Znajdują się one na krokwiach podtrzymujących dach i przedstawiają męskie głowy. Nie są to piękne głowy przystojnych bohaterów lecz dziwaczne maszkarony; głowa wisielca z wywieszonym językiem, bezzębnego, starego mieszczanina, czy księdza o wywiniętych wargach łakomczucha.


Wszyscy mają na twarzach wyraz cierpienia, jakby dźwiganie i podtrzymywanie dachu sprawiało im nieopisany ból. Jak już pisałam w Monzie jest wiele miłych zakątków, ustronnych placyków i malowniczych uliczek. Jednak ten urok niweczą wszechobecne samochody parkujące gdzie się da i produkujące ogromną ilość spalin. W Monzie i jej historycznym centrum z wąziutkimi uliczkami daje się to we znaki jeszcze bardziej niż w Mediolanie, który bądź co bądź, ma ulice i place o wiele bardziej przestronne.  Chyba dlatego po  kilku godzinach spędzonych w tym mieście czułam się niesamowicie zmęczona, piekły mnie oczy a spuchnięte nogi odmawiały  posłuszeństwa. To wszystko sprawiało, że szybko zaczynałam marzyć o jak najszybszym powrocie do domu, chociaż z pewnością mogłabym tam odwiedzić jeszcze wiele ciekawych miejsc. 


Zmierzając na dworzec zwykle przechodziłam nieopodal skromnego, na wpół zrujnowanego domu, gdzie obok bramy umieszczono marmurową tablicę pamiątkową. Napis, jaki na niej wyryto mówi o tym, że w owym budynku w latach 1886-1887 mieszkał Giacomo Puccini, który właśnie tutaj napisał operę "Edgar" i doczekał się narodzin syna. Ponieważ jestem zagorzałą admiratorką jego wspaniałych, melodyjnych dzieł, był to dla mnie bardzo interesujący akcent, mimo przykrego wrażenia, jakie robił fatalny stan budynku. Bardzo się ucieszyłam, kiedy podczas ostatniej bytności zauważam, że rozpoczęto w nim prace remontowe, które być może są pierwszym krokiem do stworzenia małego muzeum poświęconego kompozytorowi. 


Więcej zdjęć z Monzy, jak zwykle można zobaczyć w albumie >