niedziela, 28 sierpnia 2016

Lombardia. Mulini del Perlo i majowe Bellagio.


Jak wiadomo, po zimie zawsze przychodzi wiosna, więc również na łamach mojego bloga (gdzie ostatnio pisałam o Bellagio w jesienno - zimowych klimatach) nadeszła kolej na zmianę dekoracji i drugą odsłonę w całym blasku wiosennego słońca. Będzie to ostatni post na temat tej uroczej okolicy a jednocześnie relacja z mojej wycieczki do niewielkiej osady Mulini del Perlo. Leży ona na stoku wzniesienia, które pnie się od nasady półwyspu Bellagio, aż do najwyższego punktu Triangolo Lariano,  jakim jest szczyt Monte San Primo.

Już przedstawiałam wiosenne oraz letnie klimaty Bellagio w zieleni i błękicie, jednak tym razem wyjdziemy poza granice miasteczka, na piękne łąki, gdzie ścieżka zaprowadzi nas nad strumień Perlo, pomiędzy drzewa gęsto porastające zbocza Prealp. Bezpośrednim impulsem do odbycia tej wycieczki była informacja, jaką znalazłam w moim przewodniku, mówiąca o tym, że jest tam miejsce, z którego świetnie widać cały półwysep i jezioro rozgałęziające się na trzy odnogi. Było to w czasach zanim wybrałam się na Monte San Primo, skąd roztaczają się podobne, oszałamiające widoki, link z tą różnicą, że z dużo większej wysokości, bo ponad 1600 metrów. Jednak to mogłam stwierdzić dopiero za rok, więc tymczasem nawet nieznaczna, bo niespełna 200 metrowa różnica poziomów pozwalająca na swobodne podziwianie panoramy, wydawała mi się bardzo atrakcyjną możliwością. Tego dnia pogoda była naprawdę piękna; co prawda, nad jeziorem unosił się lekki opar wilgoci, jednak mimo to, widoczność była nie najgorsza. Moim punktem wypadowym była frakcja San Giovanni; jak zwykle, nie mogłam się oprzeć jej tak dobrze mi znanym urokom, więc zamiast od razu wyruszyć do celu mej wycieczki, zeszłam nad brzeg jeziora i poszłam aż do Loppi, z przyjemnością oglądając ulubione zakątki.

Po tej krótkiej przechadzce nie skierowałam się jak zwykle do centrum Bellagio, lecz w przeciwną stronę; najpierw przemierzyłam schody, niegdyś prowadzące do willi Giulia a następnie ruszyłam w kierunku południowo - wschodnim. Po drodze minęłam maleńką kapliczkę poświęconą Jezusowi Ukrzyżowanemu, zwaną w lokalnym dialekcie "Signurin" a po chwili dotarłam do obszernego domostwa. Zaciekawiły mnie dwie bramy wiodące na  posesję, pierwsza z metalową, współczesną kratą, była bez wątpienia zmodernizowana, za to druga z masywnymi, drewnianymi odrzwiami prowadzącymi na dziedziniec, wyglądała na zabytkową a jej architektura była zdecydowanie barokowa. Budynek także nosił pewne cechy tego stylu, chociaż mimo swej okazałej bryły w sumie prezentował się dość skromnie. Odniosłam wrażenie, że prawdopodobnie niegdyś był zasobną rezydencją a może klasztornym konwentem? Miałoby to sens, bo czytając historię Bellagio dowiedziałam się, że kiedyś w San Giovanni rezydowały dwa zakony.

Odważnie weszłam na dziedziniec, licząc na to, że uda mi się spotkać kogoś z mieszkańców i zasięgnąć języka. Niestety, nie napotkałam żywego ducha, za to obejrzałam z bliska edicolę, gdzie znajdowało się ujęcie wody, ze sporą cysterną w kształcie antycznego sarkofagu.
Wyglądało na to, że w czasach świetności edicola była ozdobiona freskami, które czas zatarł niemal kompletnie, więc  pozostały z nich jedynie bardzo wyblakłe zarysy. Po drugiej stronie dziedzińca mieściła się wielka spiżarnia w kształcie rotundy, przykryta stożkowatym dachem z kokieteryjną, kulistą ozdobą na czubku. Niegdyś, przed epoką lodówek, w takich dobrze izolowanych budynkach o kamiennych ścianach, można było bez problemu przechowywać żywność nawet podczas upalnego, włoskiego lata. Nieco zawiedziona, że nie napotkałam nikogo, kto mógłby mi udzielić informacji, opuściłam dziedziniec; po drodze minęłam obudowane źródełko (tym razem  od strony ulicy) gdzie woda spływała  metalową rurką do zagłębienia wykutego w dużym głazie.

Niebawem wyszłam poza obręb zabudowań i skierowałam swe kroki na ścieżkę biegnącą poprzez piękną, zieloną łąkę z bujną trawą poprzetykaną polnymi kwiatami. Powietrze było pełne upajających aromatów; pachniały zioła, kwitnące krzewy dzikiego bzu i akacjowe drzewka. Był to bardzo przyjemny spacer, szłam przed siebie bez większego wysiłku, tym bardziej, że ścieżka biegła w górę łagodnym łukiem. Po drodze napotkałam kilka osiołków oraz krowy, pracowicie żujące trawę z zasępionymi minami. Duże zwierzęta od zawsze budzą we mnie lęk, więc zwykle omijam je szerokim łukiem Tym razem odgradzał mnie od nich elektryczny pastuch, więc bez obawy mogłam im zrobić parę zdjęć. Idąc, często oglądałam się za siebie, aby spojrzeć na miejsca, które niedawno opuściłam, teraz znajdujące się sporo poniżej. W oddali było widać błękitne jezioro i dach willi Melzi, ukrytej w ciemnej zieleni parku a nieco bliżej domostwo, które mnie tak zaintrygowało. Szłam przed siebie wygodną, dobrze ubitą ścieżką, mijając kolejne wiejskie zabudowania, wzniesione z szarego kamienia, pokryte czerwonawymi dachówkami.

Bardzo lubiłam te malownicze, skromne domki, niewymyślne w swej architekturze, lecz za to wspaniale harmonizujące z otaczającym je pejzażem. Dróżka zaprowadziła mnie na skraj strumienia, przeszłam przez antyczny mostek i znalazłam się w niewielkiej osadzie, która na pierwszy rzut oka wyglądała na wyludnioną, jednak po bliższym przyjrzeniu się widać było, że bez wątpienia nadal jest zamieszkana. To miejsce, zwane Mulini del Perlo, niegdyś tętniło życiem; w kilku małych, rodzinnych zakładach tłoczono oliwę z orzechów a w innych mielono kukurydzę na mąkę do przyrządzania polenty. Jeden z tych młynów jest czynny do dzisiaj, o czym świadczą festony kukurydzy suszącej się pod dachem na drewnianym krużganku. Na podwórkach i dziedzińcach nadal można zobaczyć ogromne młyńskie kamienie, ślady tej dawnej działalności. Wyglądało na to, że jest tam również cenione źródło wody pitnej, ponieważ na jednym z podwórek zastałam wielką ilość plastikowych kontenerów pełnych butelek wyglądających, jakby czekały na napełnienie. Strumień Perlo nie jest zbyt szeroki, ale bardzo wartki dzięki temu, że płynie z dość znacznej wysokości a do tego po drodze pokonuje liczne skalne progi.

Poszłam przed siebie ścieżką prowadzącą w górę jego biegu, wśród liściastego lasu porastającego zbocze góry, aż do miejsca, gdzie nurt rzeczki przegradzał uskok, bez wątpienia stworzony ludzkimi rękami celem wzmożenia naturalnej energii wody. Nieco dalej napotkałam resztki czegoś, co wyglądało jak fragment zrujnowanej lub nieukończonej tamy, długie, zardzewiałe, metalowe belki i niewielkie, betonowe platformy, otoczone balustradą. W tym miejscu ścieżka kończyła się definitywnie, poza tym zauważyłam napis ostrzegający, że jest to miejsce niebezpieczne, więc nie pozostało mi nic innego, jak tylko ruszyć w drogę powrotną. Kiedy ponownie doszłam do osady, również i tym razem nie napotkałam nikogo, z kim można byłoby porozmawiać o dawnym życiu na jej terenie. Jedynymi ludźmi, których napotkałam, byli cudzoziemscy robotnicy o ciemnej karnacji, zajęci przy budowie domu, zapewne również oni nie mogli mi nic powiedzieć na interesujący mnie temat. W związku z tym, postanowiłam poszukać punktu widokowego, więc powędrowałam w stronę niewielkiego hotelu Il Perlo, położonego nad głębokim jarem przecinającym zbocze.

Za hotelem jest taras, skąd można podziwiać piękną panoramę, będącą celem mojej wycieczki. Naprawdę było na co popatrzeć; poniżej, jak na dłoni widać było cały półwysep, wzniesienie na cyplu, gdzie rozciągają się rozległe ogrody otaczające Willę Serbelloni oraz  trzy odnogi jeziora. Nieco bliżej znajdowały się zabudowania wszystkich frakcji, składających się na gminę Bellagio. Pejzaż był naprawdę niezapomniany, jezioro i otaczające je góry tonęły w błękicie, walczącym o lepsze ze świeżą zielenią przyrody, jeszcze nie zwarzonej letnimi upałami. Wyobrażam sobie zachwyt hotelowych gości, którzy mogli oglądać taki widok z okna swego pokoju o wschodzie słońca; pomyślałam też, że jest on z pewnością wart swojej ceny ( powyżej 100 euro za noc).

Po opuszczeniu hotelowego tarasu poszłam kawałek drogi pod górę, miałam bowiem pewien plan na dalszą wędrówkę, jednak po rozważeniu wszystkich za i przeciw, doszłam do wniosku, że mogę nie zdążyć na ostatni autobus, więc zmieniłam zamiary i zeszłam w dół, do frakcji Visgnola. Dotychczas nigdy nie byłam w tej części Bellagio, gdyż przewodniki niewiele mówią na jej temat; poza tym z racji swojego położenia, pozostaje ona nieco na uboczu bardziej uczęszczanych szlaków. Jednak we Włoszech jest mało miejsc, w których nie znajdziemy czegoś interesującego, więc i w Visgnoli napotkałam  kilka malowniczych zaułków z zabytkowymi, kamiennymi domkami, obszerne lavatoio (czyli dawną pralnię) przykryte dachem wspartym na eleganckich arkadach a jako swego rodzaju wisienkę na torcie, zabytkowe domostwo, w którym niegdyś u schyłku XVIII wieku, spędzali wakacje fizyk Aleksander Volta i Giuseppe Parini, poeta i myśliciel. Co ciekawe, gościł ich równie nieprzeciętny człowiek, Giacomo Rezia, wybitny lekarz owej epoki. Gospodarz domu  i Aleksander Volta byli profesorami uniwersytetu w Pavii, do tego urodzili się w tym samym roku - Volta w Como a Rezia w Menaggio, więc byli także rówieśnikami i krajanami. Tak się złożyło, że nawet zmarli mniej więcej w tym samym wieku (Volta odszedł z tego świata dwa lata później). Obydwaj naukowcy, podobnie jak starszy od nich o kilkanaście lat Giuseppe Parini, także będący znaczącą postacią swojej epoki, hołdowali ideałom Oświecenia; nic więc dziwnego, że właściciele trzech tak wybitnych umysłów i zbieżnych poglądów, znajdowali upodobanie w swoim towarzystwie.

Zastanawiałam się, jak wyglądały ich wspólne wakacje, czy może dyskutowali w szlafrokach przy porannej kawie a może chodzili na przechadzki tym samym szlakiem, jaki ja przemierzyłam tego dnia? O pobycie Volty i Pariniego w owym domu, dowiedziałam się z napisu na marmurowej tablicy pamiątkowej, jaką w 1902 roku na jednej ze ścian umieścił jego ówczesny właściciel, inżynier Barelli. Sam budynek jest dość spory, z dużym ogrodem na tyłach. Z zewnątrz wygląda na dość zniszczony, jednak prawdopodobnie w środku przedstawia się o wiele lepiej, sądząc z dobrze utrzymanej, obszernej sieni, gdzie na ścianie umieszczono kilka interesujących litografii. Co ciekawe,  we włoskich domostwach należących do naprawdę zasobnych ludzi, niejednokrotnie mogłam zobaczyć pięknie wyremontowane wnętrza, podczas gdy fasada na pierwszy rzut oka pozostawiała wiele do życzenia, dając raczej obraz ruiny finansowej, niż zamożności. Swego czasu, pewna osoba powiedziała mi,  że często jest to celowy zabieg, z różnych powodów mający odwracać uwagę od rzeczywistej wartości majątku właścicieli. 

Z Visgnoli powędrowałam w stronę północnego krańca półwyspu; minęłam Willę Giulia i Oliviero, aż na koniec dotarłam do Pescallo i jego uroczego nabrzeża. Łódki nadal odpoczywały na kotwicach lub wyciągnięte na brzeg, czekając na prawdziwe rozpoczęcie sezonu. W szeroko otwartych oknach powiewały białe firanki a koty jak zwykle wylegiwały się na słońcu, nie zwracając uwagi na nielicznych przechodniów. Po krótkim odpoczynku w cieniu platanów, ruszyłam w górę salitą Serbelloni w kierunku centrum Bellagio. W miasteczku było jeszcze niewielu turystów, jednak właściciele sklepików szeroko otworzyli ich podwoje, czekając na potencjalnych klientów. Witryny zapełniły się rękodziełem i pamiątkami a w oszklonych gablotkach umieszczono kolorowe akwarele, przedstawiające różne zakątki Bellagio i sąsiednich miejscowości leżących nad jeziorem Como.

Lubiłam patrzeć na te obrazki, choć szczerze mówiąc, ich dość jadowite kolory i wysoka cena, skutecznie mnie powstrzymywały przed pomysłem zabrania jednej z nich do domu. Prawdę powiedziawszy, od zawsze mam  wrażenie, że tak zwane pamiątki wyglądają atrakcyjnie w sklepie, gdzie w pewnym sensie są częścią naturalnego środowiska, natomiast wyrwane z niego i przeniesione w nowe miejsce, często pasują do niego niczym przysłowiowy kwiatek do kożucha, więc zwykle dobrze się zastanawiam, zanim się zdecyduję na nabycie czegokolwiek. Jednak czasami trudno człowiekowi oprzeć się pomysłowi na podobne zakupy, więc zapewne z tego powodu w moich ulubionych sklepach "Mercato di usato" oferujących rzeczy z drugiej ręki, można było znaleźć wiele takich przedmiotów, wystawionych za parę groszy przez kogoś, kto zbyt późno doszedł do podobnego wniosku. Z natury jestem zapaloną szperaczką, więc często w  nich bywałam i wygrzebałam tam niejedną prawdziwą perełkę - przewodniki i albumy o sztuce niejednokrotnie bez najmniejszych śladów użycia, miedziane utensylia kuchenne, piękną ceramikę, pochodzącą z różnych regionów Włoch a nawet tradycyjne, sycylijskie marionetki. Takie sklepy są w Lombardii dość powszechne i cieszą się sporym zainteresowaniem wśród kolekcjonerów.

Z przyjemnością spacerowałam po Bellagio grzejącym się w blasku wiosennego, popołudniowego słońca, aż do chwili, gdy doszłam do wniosku, że pora myśleć o powrocie o domu. Cała wycieczka nie była zbyt wyczerpująca, w sumie zrobiłam nieco ponad sześć kilometrów, jednak wydawała mi się o wiele dłuższa. Prawdopodobnie działo się tak z tej przyczyny, że miejsca, jakie odwiedziłam, różniły się od siebie tak bardzo, iż stanowiły niemal odrębne  światy. Zielone pastwiska na zboczu, strumień ukryty w lesie, młyny, taras przy hotelu, tajemnicze zaułki Visgnoli, znane tylko jej mieszkańcom, urokliwe Pescallo i  Bellagio oczekujące na turystów z całego świata. Miejsca zupełnie odmienne a mimo to połączone w jedną całość, oferujące swoje uroki komuś, kto tak jak ja, zechce zadać sobie nieco trudu, żeby je odnaleźć i pokochać...

Osoby, które zechcą zobaczyć inne zdjęcia z tej wycieczki, zachęcam do obejrzenia ich w albumie

środa, 10 sierpnia 2016

Lombardia. Poza sezonem, czyli Bellagio w odsłonie jesienno - zimowej.


W trzech poprzednich postach pokazałam Bellagio takim, jakim je widzą osoby, które przyjeżdżają tu w pełni sezonu turystycznego, w wiosennej i letniej szacie, pełne zieleni i kwiatów. Ja również zachwycałam się nim i lubiłam odwiedzać w tym czasie, chociaż z natury jestem raczej samotniczką i nie ciągnie mnie go gwarnych kurortów, gdzie krążą tłumy ludzi.

 Mam wtedy wrażenie, iż umyka mi coś ważnego, że nie mogę się skupić na tym, co jest najciekawsze i najpiękniejsze... Porównałabym to do gwarnego spotkania towarzyskiego, kiedy w tłumie dostrzegamy jakąś interesującą osobę, jednak co chwila ktoś staje między nami i przeszkadza w rozmowie. To właśnie mi się  przydarzyło, gdy po raz pierwszy, w pełni sezonu, odwiedziłam moje wymarzone Portofino. Wówczas także było tam mnóstwo ludzi, co prawda mimo wszystko miałam okazję przyjrzeć się miasteczku, lecz prawdziwą znajomość zawarłam z nim dopiero podczas drugiej wycieczki, którą zrobiłam pod koniec zimy. Oczywiście, poznawanie nowych miejsc w towarzystwie wielu obcych osób także ma swoje dobre strony, dając nam (jeśli nie jesteśmy pogrążeni w głębokiej depresji), miłe poczucie bycia częścią ludzkiej społeczności, lecz osobiście zdecydowanie wolę nastrój bardziej intymny i kameralny.
Bellagio natomiast ma tę zaletę, że nawet kiedy jest tam sporo turystów, nadal pozostaje miasteczkiem raczej przytulnym i klimatycznym, gdzie łatwo można znaleźć dla siebie cichy i spokojny zakątek. Jednak to, co mnie naprawdę zachwyciło, to moje wycieczki na półwysep późną jesienią i w zimie.

Pisałam już, że kochałam to miejsce i to co miało do zaoferowania; widok przeciwległych brzegów jeziora, z górami wspinającymi się stromo do nieba niemal wprost z lustra wody, zapach bryzy i foschię prześwietloną słońcem a przede wszystkim moment, kiedy stawałam na cyplu i mogłam zobaczyć trzy odnogi jeziora z wysokimi górami w głębi, gdzie w pogodny dzień w oddali widać było odległe, alpejskie szczyty, pobielone śniegiem. Takie piękne dni zdarzają się wtedy, gdy porywiste, wczesnowiosenne lub jesienne wiatry przeganiają opary wilgoci i chmury. Wówczas powietrze nabiera przejrzystości kryształu, niebo koloru głębokiego szafiru, zaś jezioro staje się niemal granatowe; jego wzburzone fale przemieszczane wiatrem tłuką się o brzeg i cofają w rozbryzgach białej piany.

Mimo jesieni w miasteczku jest zielono, dopóki nie nadejdą nocne przymrozki;  po nich w ciągu kilku dni opadają liście drzew i krzewów a poczerniałe kwiaty smętnie zwieszają swe główki, czekając na ogrodnika, który wyda na nie ostateczny wyrok. Jednak najczęściej dzieje tak się dopiero w listopadzie lub grudniu, natomiast październik w pogodne dni nadal nas rozpieszcza ostrymi promieniami słońca. Co prawda, nie daje ono wysokich temperatur, ale za to wspaniale modeluje kształty, wydobywa barwy oraz sprawia, że wszystko wokół wygląda wprost przepięknie. O ile wiosną i latem w tej okolicy dominuje kolor zielony i błękitny, to jesień przynosi ich całą gamę; jasnoniebieski zamienia się w granat, szafir i ultramarynę a zieleń staje się głęboka i nasycona, niepostrzeżenie przechodząc w całą paletę żółci oraz brązów.

Na bulwarze i w parku zaczynają opadać pierwsze liście, zaś kasztanowe lasy porastające stoki Prealp rudzieją, wydając z siebie gorzkawy zapach. Ta pora roku, kiedy kolory i słońce nadal mi mówiły o minionym już lecie, zaś ostre powietrze przypominało o nadchodzącej zimie, zawsze był dla mnie najpiękniejszy. Był to czas przełomu pomiędzy życiem i pozorną śmiercią przyrody, czas Kory schodzącej do podziemia, będący też czasem nadziei, bo przecież wiedziało się, że za kilka miesięcy znów przyjdzie wiosna i koło życia obróci się jeszcze raz...Myślę, iż ta nieuchronność przemijania i odradzania się roślin niosła mi podświadomą nadzieję na to, że również dla mnie nic nie jest stałe i niezmienne a po każdym złym okresie muszą nadejść bardziej pomyślne czasy.

Dawało mi to wewnętrzne przekonanie, że najlepszą rzeczą, jaką mogę zrobić dla siebie jest patrzenie z nadzieją w przyszłość i czerpanie radości z każdej pięknej, ulotnej chwili, która za mgnienie oka przeminie a jeśli jej nie dostrzegę, utracę ją na zawsze...
Jesienią w Bellagio można spotkać niewielu turystów, niektóre kawiarenki i restauracje na świeżym powietrzu jeszcze funkcjonują, ale większość z nich przygotowuje się do zimy. Również właściciele butików i sklepów z pamiątkami powoli redukują zewnętrzne wystawki, które w sezonie przyciągały oczy i zachęcały do kupna, więc strome uliczki raptem wydają się szersze i bardziej przestronne, ukazując swoje nieoczekiwane perspektywy. Arkadowe podcienia przy centralnym placu także pustoszeją, ale za to są pełne światła, ponieważ po lecie usunięto z nich ciężkie zasłony chroniące od nadmiaru słońca. Lubiłam ten jesienny nastrój i dobrze się czułam w niemal opustoszałym Bellagio. Mogłam je wtedy odkrywać na nowo, gdyż nic nie rozpraszało mojej uwagi; teraz nadszedł czas, aby dokładnie obejrzeć dotychczas niezauważone detale architektoniczne oraz ustronne tarasy i podwórka, gdzie w lecie panoszyły się leżaki i parasole. Ten nastrój potęgował się wraz z upływem czasu, kiedy jesień zamieniała się w zimę.

Zdarza się, że w Lombardii, zwłaszcza na terenach u podnóża gór pada śnieg, lecz w bezpośrednim sąsiedztwie jeziora częściej jest to po prostu okres, kiedy przyroda idzie spać. W pogodne dni powietrze staje się suche i rześkie od lekkiego mrozu, co sprawiało, że chętnie wybierałam się  do ulubionych zakątków nad Jeziorem Como, częstego celu moich wiosennych i letnich wędrówek. Lubiłam te wypady, gdyż brakowało mi otwartej przestrzeni i pięknych widoków, jakich nie miałam w okrytej czapą smogu miejscowości na równinie, gdzie wówczas mieszkałam.
Uwielbiałam patrzeć na poszarzałe Prealpy; pomiędzy bezlistnymi drzewami kasztanowców gęsto porastającymi zbocza, mogłam oglądać wystrzelające gdzieniegdzie zielone świerki i pinie a w niższych partiach cyprysy, drzewka laurowe oraz zimozielone magnolie.

Zwykle nad jeziorem unosił się leciutki, popielaty opar, niczym dym z papierosa; po południu, nisko stojące słońce zabarwiało go na kolor lekkiego różu lub kładło się ciemnopomarańczową barwą na całej okolicy. Jeden z takich mroźnych, lecz pogodnych, lutowych dni, poświęciłam właśnie na wyjazd do Bellagio; jak zawsze ciągnęło mnie do tych tak dobrze mi znanych miejsc a poza tym miałam ochotę odetchnąć czystym powietrzem. Miasteczko było niemal kompletnie uśpione, przy stolikach pod portykami siedziało przy kawie jedynie kilku stałych mieszkańców, również na stromych uliczkach spotkałam zaledwie pojedyncze osoby. Na parkingu nieopodal nabrzeża stało sporo samochodów, jednak ich lokalne numery rejestracyjne świadczyły o tym, że prawdopodobnie nie należały one do gości, lecz do różnych ekip, zajmujących się u przygotowaniem pensjonatów i hoteli do następnego sezonu.

W kawiarence przy bulwarze, gdzie w lecie kupowałam pyszne lody, pozsuwano na bok krzesła i stoły zwykle stojące pod drzewami, zaś same drzewa, mocno przycięte, prezentowały swe ciemne sylwetki na tle błękitnego nieba. Wiedziałam, że na wiosnę znów wypuszczą mnóstwo młodych gałązek i szybko pokryją się masą zielonych liści, tworząc szczelny, zielony dach, chroniący gości od słońca albo przelotnego deszczu. Podobnie rzecz się miała z platanami, które całkowicie pozbawiono mniejszych gałęzi. Kiedy przyjechałam do Włoch, ten zwyczaj wydawał mi się dość brutalny, żeby nie powiedzieć barbarzyński. Kiedyś zobaczyłam duże, stare drzewa, z których pozostał jedynie gruby pień całkowicie pozbawiony korony, przeżyłam wtedy spory szok, jednak szybko się przekonałam, że jest to przejaw mądrości i umiejętności
przystosowania do istniejących warunków klimatycznych.

 Drzewa, choć tak okrutnie potraktowane, świetnie się miały w okresie wegetacji; poza tym te radykalne cięcia sprawiają, że w czasie porywistych wiatrów często nawiedzających te strony, unika się zagrożenia, jakim są połamane konary i gałęzie. Z biegiem czasu polubiłam widok tych ogołoconych drzewek, o pokrętnych sylwetkach rodem z  japońskiej litografii, tak, jak lubiłam widok łódek stojących na kotwicy ze zwiniętymi żaglami. W ich głębokim śnie była nadzieja na ponowne przebudzenie i życie, były dla mnie symbolem przemijania czasu, lecz także odradzania się na nowo...
Do Bellagio przyjechałam w południe, więc słońce stało dość wysoko, jednak szybko zaczęło ono chylić się ku zachodowi. Przeciwległy brzeg jeziora poszarzał, cienie się wydłużyły a na wodzie zaczął się kłaść pomarańczowy poblask, mówiący o tym, iż niedługo zacznie zapadać zmrok. Stojąc nad jeziorem, pod bezlistnymi drzewami nieopodal opustoszałej przystani, patrzyłam na ten piękny widok; przeżyłam wtedy moment pełen magii, w poczuciu, że to, co widzę, mam tylko dla siebie...

Wokoło nie było żywego ducha, nikogo, z kim musiałabym dzielić tę chwilę i ten pejzaż. Było to niezapomniane wrażenie, którego nie zatarł czas; bez niego moje życie z pewnością byłoby uboższe o coś cennego, co zostało mi dane zupełnie nieoczekiwanie. Kazało mi ono zapomnieć o rękach marznących podczas robienia zdjęć i o tym, że niedługo odjedzie ostatni autobus do Como; chciałam jedynie stać tam i patrzeć, jak słońce powoli chowa się za górami a jezioro pogrąża w cieniu. Wyjeżdżając z Bellagio miałam poczucie, że mimo wszystko nie wrócę tam po podobne doznania, że ten dzień i ta ulotna chwila muszą pozostać jedyne i niepowtarzalne ...



Więcej zdjęć z zimowego Bellagio można zobaczyć tutaj
>