Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koty. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą koty. Pokaż wszystkie posty

sobota, 29 marca 2025

Gdzie jest wiosna?

 


Tegoroczna zima Ostródę ominęła szerokim łukiem, poza jednym prawdziwie śnieżnym dniem o którym pisałam tutaj, i paroma innymi, kiedy padał śnieg z deszczem, nie było jej nawet na lekarstwo. Marzec też zaskoczył - deszczu było brak, za to większość dni czarowała słońcem i błękitnym niebem, lecz przy tym często wiał zimny, przenikliwy wiatr, a poranne przymrozki też nie były rzadkością. Ponieważ mazurski klimat jest dość surowy, zwykle w marcu panuje pogoda raczej przedwiosenna, więc trzeba się uzbroić w cierpliwość na najbliższe dwa lub trzy tygodnie. Ale to, co dla człowieka jest zrozumiałe i do przyjęcia w żaden sposób nie mieści się w małym kocim łebku, zwłaszcza jeśli ten łepek jest rudy, jak to ma miejsce w przypadku naszego Furianuszka. Furianuszek mieszka z nami od kilku lat, znalazłam go na działkach, kiedy był jeszcze bardzo młodym zwierzaczkiem, o czym świadczyły jego mleczne ząbki. Była to obopólna miłość od pierwszego wejrzenia, dlatego nie pozostało mi nic innego jak zabrać go do domu, gdzie bardzo szybko się zaaklimatyzował. Co więcej, nasze trzy kotki, o których pisałam tu, też nie miały problemu z akceptacją jeszcze jednego pobratymca. Niestety, po pewnym czasie czwórka znów stała się trójką, ponieważ zupełnie niespodziewanie z powodu wady serca odeszła nasza Kuleczka. Nic nie wskazywało na to, że jest chora, bo zawsze była prawdziwym wulkanem energii w przeciwieństwie do Buffy i Baribalka, którzy preferują długie drzemki, ożywiając się jedynie w porach posiłków oraz  sytuacjach nadzwyczajnych i niecodziennych. Za to Furianuszek nadrabia swoimi pomysłami na urozmaicenie naszej codziennej egzystencji, co więcej ma ich nieprzebrane zasoby i jest nadzwyczaj konsekwentny w swoich poczynaniach. Jako że w zaraniu życia posmakował prawdziwej wolności na łonie natury, w dalszym ciągu chciałby biegać po okolicy, jednak mieszkamy w tak ruchliwym punkcie miasta, że samodzielne wycieczki nie wchodzą w grę a dla kota o takim usposobieniu wychodzenie w szelkach jest nie do przyjęcia. W związku z tym pozostaje mu wyglądanie przez otwarte okno, przy czym pora roku i pogoda raczej nie mają dla niego znaczenia. 



Okna do wyglądania są dwa, jedno z nich znajduje się na antresoli, jednak nie cieszy się wielkim uznaniem, ponieważ  jest zabezpieczone siatką, poza tym wychodzi na ulicę a kotki nie lubią hałasu, jaki stamtąd dobiega. Dużo bardziej atrakcyjny punkt obserwacyjny stanowi parapet okna  mojej sypialni położonej od podwórza, tym bardziej, że zwykle lata tu mnóstwo ptaków, więc jest co oglądać. Od paru tygodni Furianuszek oprócz obserwacji kawek i gołębi ma jeszcze jedno zajęcie, a mianowicie wypatrywanie wiosny. Codziennie rano staje koło mojego łóżka i patrzy na mnie wyczekująco, czy mam zamiar wreszcie wstać i pomyśleć o jego potrzebach? Nie ma najmniejszego znaczenia, że człowiek ostatnio ma problem z otwarciem okna z powodu kontuzji prawego barku ani to, że jest dopiero siódma rano, za oknem 5 stopni powyżej zera i chciałoby się jeszcze poczytać książkę leżąc w łóżku. To wszystko są nic nie znaczące drobiazgi, bo przecież wiosna może przyjść w każdej chwili, na przykład zacznie  wspinać się po rynnie a Furianek przeoczy ten arcyważny moment. W tej sytuacji człowiekowi nie pozostaje nic innego jak wstać i zaspokoić kocie oczekiwania, co może nie do końca jest straszną karą, bo w kuchni w dzbanku ekspresu czeka na niego pyszna kawa, którą co rano Marta parzy przed wyjściem do pracy. I tak zaczynamy nasz nowy dzień, kot wygląda nadchodzącej wiosny, a ja ziewam w fotelu, czekając aż kawa postawi mnie na nogi. Przez ostatnie dwa tygodnie bardzo mało wychodziłam z domu, bo obolały bark sprawiał, że nie mogłam ubrać się bez pomocy, jednak dzisiaj miałam pilną sprawę do załatwienia, więc musiałam się przemóc. Choć nie obyło się bez bólu, zrobiłam to dość chętnie, ponieważ dzień był przepiękny, słoneczny, a co więcej bardzo ciepły. Pomyślałam, że może ja również rozejrzę się za wiosną, bo a nuż przyszła w nocy, kiedy Furianuszek spał?






Jak widać na powyższych zdjęciach, faktycznie wiosna zjawiła się po cichu i ukradkiem. Co prawda jeszcze dość nieśmiało prezentuje swoje uroki, ale pierwsze wiosenne kwiatki, bazie i maleńkie wierzbowe listki, nie pozostawiają co do tego wątpliwości. Ja i Furianek przegapiliśmy jej nadejście, ale trudno, teraz wyglądając przez okno będziemy wypatrywać zielonych pączków na ogromnych lipach rosnących na terenie dawnych Białych Koszar, a później śledzić jak okrywają się bujną zielenią liści, by wreszcie zakwitnąć i uwodzić pszczoły swoim miodowym zapachem. To wszystko przed nami, podobnie jak złota jesień i listopadowe szarugi, które nadejdą, czy tego chcemy, czy nie... 

środa, 25 grudnia 2024

Choinka do góry nogami, czyli jak spędzić Boże Narodzenie z kotkami i nie zwariować.

Zaprzyjaźnieni blogerzy, którzy zaglądają tu od jakiegoś czasu, zapewne wiedzą, że nasza rodzina nie jest zbyt liczna. Z moich dwojga dzieci Jakub wraz z żoną i córką Mają mieszka w Gdyni, natomiast Marta i ja żyjemy dość spokojnie w naszym przytulnym lokum na klimatycznym poddaszu stuletniej kamienicy w towarzystwie trójki czworonożnych współlokatorów. Są to trzy koty, mądralińska choć mikroskopijnej postaci czarna koteczka Buffy, na co dzień zwana Misią, melancholijny czarny kocurek Baribal, uwielbiający wszelkie torby i pudełka oraz uroczy i przytulaśny (choć nieco postrzelony) rudzielec Furianusz. Cała trójka to znajdki, trafiły do nas zupełnym przypadkiem albo jak mówią kociarze w ramach centralnego systemu dystrybucji kotów, czyli na zasadzie losowego zdarzenia, które na na drodze kota stawia odpowiedniego człowieka. Ja myślę że równie dobrze może za tym stać święty Franciszek (jak wiadomo jest on opiekunem wszystkich czworonożnych stworzeń) ale niezależnie od tego jak to się dzieje że dochodzi do takich spotkań, faktem jest, iż koty bezbłędnie wyczuwają potencjalnego opiekuna i potrafią koło niego zakręcić się odpowiednio. Jakub ma w tym względzie jeszcze więcej szczęścia, ponieważ w jego przypadku system zadziałał aż pięć razy! 

Bywa to dość kłopotliwe, ponieważ bez znalezienia zaufanego opiekuna wszelkie wspólne wyjazdy stają się niemożliwe a koegzystencja z kilkoma zwierzaczkami czasem jest sprawą trudną i wymagającą wielkiej cierpliwości, jednak to, co otrzymuje się w zamian jest warte każdej ceny. Nasze kotki są trochę rozpuszczone, nie tylko z tej przyczyny, że bardzo je kochamy lecz przede wszystkim dlatego, że w czasie kiedy obydwie z Martą byłyśmy w pracy, pozostawione same przez wiele godzin, organizowały sobie różne dzikie zabawy i rozrywki, co czasem kończyło się zdemolowaniem jakiegoś pomieszczenia. Żeby uniknąć niekomfortowych sytuacji musiałyśmy zrezygnować z pewnych przyzwyczajeń i zagospodarować mieszkanie w taki sposób, żeby było bezpieczne dla kociaków a nas nie narażało na przykrości z powodu zniszczenia ulubionych lub użytecznych przedmiotów. Najdłużej trwało nasze rozstanie z bożonarodzeniową choinką, bez której nie wyobrażałyśmy sobie świąt. Większość kotków interesuje się pięknie przybranym drzewkiem z błyszczącymi bombkami a nasza trójka nie odbiega w tym względzie od normy, więc w okresie świątecznym każdej nocy budziły nas odgłosy zabawy tym, co kotkom udało się zdjąć z gałązek.

 

Z tego powodu w kolejnych latach na dole choinki zaczęłyśmy wieszać bombki plastikowe a szklane, będące pamiątkami mojego wczesnego dzieciństwa, na jej wyższych partiach. Niestety z roku na rok koty udoskonaliły swoje umiejętności i każdego ranka coraz więcej bombek znajdowałyśmy w kątach i pod meblami. Z tego powodu parę lat temu postanowiłam, że jedyną ozdobą choinki będą gwiazdki z papierowej wikliny, orzechy i szyszki pomalowane złotą i srebrną farbą oraz dużo kolorowych światełek. Oczywiście szyszki i orzechy też były zdejmowane, ale nie przywiązywałyśmy do tego wielkiej wagi. Jednak miarka się przebrała trzy lata temu, kiedy pewnej nocy obudził nas głośny hałas przewracanego drzewka. To było istne pobojowisko, powyginane gałęzie, połamany stojak, splątane lampki a w tym wszystkim trzy koty zdziwione efektem swoich poczynań. Była to bardzo skuteczna lekcja, więc w ubiegłym roku z bólem serca rozstałyśmy się z tradycyjną choinką na rzecz girland ozdobionych bombkami i czegoś w rodzaju staropolskiej podłaźniczki, czyli choinki do góry nogami.

Jeśli chodzi o inne świąteczne dekoracje nie ma też mowy o żywych poinsecjach, które dla kotów są trujące, więc człowiek musi poprzestać na sztucznych (którymi w duchu gardzi, ale w czasie świąt jakoś się bronią). Co prawda te także trzeba mieć na oku a na noc przestawiać poza zasięg kocich łapek, podobnie jak inne, mniejsze stroiki. Osobną historią jest bożonarodzeniowa szopka - ta raczej nie może zawisnąć pod sufitem, dlatego poprzestałyśmy na uroczym, staroświeckim egzemplarzu zastępczym wykonanym z kartonu, który poruszony sam się składa na płasko, co sprawia, że koty szybko przestają się nim interesować. Co prawda pewnego razu Furianuszkowi udało się w niej położyć (wiadomo, że żadna szopka nie może obejść się bez kota) ale na szczęście nie doszło do zniszczeń. Wypada jeszcze wspomnieć o konieczności  pilnowania stołu nakrytego do wigilii, ponieważ kogoś mógłby zainteresować zwisający obrus i zechciałby sprawdzić co się stanie jeśli się za niego pociągnie, co dla człowieka jest wizją raczej dramatyczną.

W tej sytuacji ktoś mógłby zapytać po co człowiekowi kot, nie mówiąc o trzech lub więcej? No cóż, na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi, zna ją tylko ten, komu kot patrzy głęboko w oczy hipnotyzującym wzrokiem i wskakuje na kolana, żeby ułożyć się do smacznej drzemki z najpiękniejszą na świecie kołysanką - mruczanką...


środa, 9 września 2015

Koto Chanel, wnuczek Mruczek i Piorun Kulisty, czyli nasi ulubieńcy.




Do napisania tego posta zmobilizowała mnie Avelina, która swego czasu zamieściła wpis o wystawie kotów rasowych. Z przyjemnością obejrzałam zdjęcia kociaków, jakie tam zamieściła, ponieważ według mnie są to stworzenia nie tylko nadzwyczaj inteligentne, ale także miłe dla oka i pełne wdzięku. Nie da się ukryć, że choć darzę sympatią większość zwierząt, to koty bezsprzecznie są najbliższe mojemu sercu. Na szczęście, również moja córka Marta podziela te uczucia, więc nie mamy problemu z pokojową koegzystencją pomiędzy nami dwiema, a trzema kocimi osobnikami, mieszkającymi w naszym domu. Osoby czytające mojego bloga od dłuższego czasu, być może pamiętają wpis o niespodziance, jaką swego czasu przyniósł mi wielkanocny zajączek. Tym nieoczekiwanym prezentem była mała, czarna koteczka, którą znalazłam w Wielki Piątek po drodze do pracy. Było wtedy niesamowicie zimno, biedne stworzenie błąkało się nieopodal śmietnika, prawdopodobnie w poszukiwaniu pożywienia. Kiedy ją zawołałam, podeszła do mnie i pozwoliła się wziąć na ręce, więc po tak szybko zawartej znajomości pozostało mi jedynie zabrać ją do domu, gdzie chyba jej się spodobało, bo bardzo szybko się zaaklimatyzowała. Dałyśmy jej na imię  Buffy, ale teraz o wiele częściej nazywamy ją Misią, Misiolinką albo po prostu Minią.

Jest ona nadzwyczaj słodkim zwierzątkiem, spokojnym, łagodnym i bardzo mądrym. Misia bardzo lubi spać na chodniku w przedpokoju, toteż pewnego razu Marta idąc w nocy do łazienki, wpadła na nią w ciemnościach. Od tego czasu kotka widząc że ktoś koło niej przechodzi, niezależnie od pory dnia, czy nocy, wysyła sygnały ostrzegawcze, popiskując cicho, jak by chciała powiedzieć "uważaj, nie wejdź na mnie!". Te dyskretne popiskiwania to jej metoda na porozumiewanie się z nami; w ten sposób daje nam do znać, że trzeba dosypać jedzenia, wymienić wodę w misce albo jeszcze lepiej- odkręcić kran w łazience, bo kotki lubią zimną, bieżącą wodę. Marta nazywa ją Kotem Od - ważnym, ponieważ Misia każdy dzień zaczyna od wejścia na wagę łazienkową, jakby postanowiła zadbać o linię. Miałoby to nawet swoje logiczne uzasadnienie, ponieważ jest okrąglutka niczym pulpecik; te okrągłości spowodowały, że jej puszysty ogonek stał się nieproporcjonalnie krótki i wygląda trochę jak ogon bobra. Misia ma jeszcze jedną cechę, która ją wyróżnia, mianowicie pasję do nitek i krawiectwa. Kiedy któraś z nas używa maszyny do szycia, wskakuje na stół i na wszelkie sposoby usiłuje wyciągać nawleczone nitki łapkami albo chwyta je ząbkami. Nie można się od niej opędzić, więc jedynym skutecznym sposobem na dokończenie pracy w spokoju, jest zamknięcie jej w innym pomieszczeniu. Kiedyś zaczęłyśmy przy tej okazji snuć żartobliwe domysły, że być może w poprzednim wcieleniu była wybitną krawcową niczym Coco Chanel  (stad wziął się jej przydomek, jaki umieściłam w tytule).


Buffy - Misia, okazała się być nie tylko prezentem od wielkanocnego zajączka, ale wręcz wielkanocnym "jajkiem z niespodzianką", bowiem niedługo po świętach okazało się, że jest przy nadziei. Było to dla nas ogromne zaskoczenie, gdyż była naprawdę maleńka, więc sądziłyśmy, iż ma najwyżej sześć miesięcy (co jednak zostało zdementowane przez panią weterynarz, która stwierdziła, że kotka ma przynajmniej o rok więcej) Ta jej drobna postura spowodowała, że kiedy nadszedł czas porodu, pojawiły się poważne problemy. Pechowo było to w nocy z niedzieli na poniedziałek; co prawda na drugim końcu miasta znalazła się owa pani doktor, która była gotowa udzielić pomocy, ale tak się złożyło, że w domu nie miałyśmy ani grosza na taksówkę a do tego system naszego banku był w przebudowie, więc nie mogłyśmy pobrać pieniędzy z bankomatu! Pukanie w środku nocy do sąsiadów z prośbą o pożyczkę lub niemal godzinny spacer z rodzącą kotką nie wchodziły w grę, więc Marta zarzuciła sobie transporter na plecy, wsiadła na rower i popedałowała do lecznicy. Po niemal dwóch godzinach pojawiła się w domu mówiąc "Są oboje!" Jak się okazało, obeszło się bez zapowiadanego cesarskiego cięcia, wystarczył zastrzyk z oksytocyny, by na świat przyszło kociątko o tygrysim umaszczeniu i wyjątkowo okazałych pazurkach. Pani weterynarz stwierdziła, że prawdopodobnie jest to chłopiec, jednak zaznaczyła, że u takich maluchów trudno jednoznacznie wyrokować o płci. Na nasze i Buffy szczęście, lekarka okazała się nie tylko dobrym fachowcem, ale również wspaniałą i wyrozumiałą osobą, bowiem kiedy Marta jej powiedziała o problemach z bankomatem, wyraziła zgodę na przyjęcie należności za USG oraz pomoc przy porodzie w następnym dniu, gotówką albo przelewem.


Tamtej nocy nie spałyśmy ani chwili, bo trzeba było czuwać nad Buffy, która dodatkowo dostała jeszcze zastrzyk z Relanium i leżała jak nieżywa oraz zająć się nowo narodzonym kotkiem. Kiedy Buffy doszła do siebie, okazało się, że jest niezwykle czułą matką i bardzo zazdrośnie strzeże swojego potomka. Postanowiła, że wychowa go w naszej garderobie z suwanym drzwiami; choć przygotowałyśmy jej posłanie w zacisznym miejscu, z maniakalnym uporem brała go do pyszczka i łapką przesuwała drzwi, żeby schować się w jakimś kąciku. Nie pozostało nam nic innego, jak umieścić tam legowisko i dać jej święty spokój. Kiedy kotek otworzył oczka i zaczął pełzać a następnie chodzić, legowisko w garderobie przestało być potrzebne, ponieważ w domu było mnóstwo innych miejsc, gdzie kotki mogły wygodnie ułożyć się do snu. Kiedy dziecko Buffy skończyło miesiąc, w naszym domu niespodziewanie pojawił się jeszcze jeden czworonożny lokator...

Było to w czasie, kiedy złamałam nadgarstek i chodziłam z ręką w gipsie. Ponieważ mimo to nie zaniedbywałam wizyt profilaktycznych u moich pacjentów, często towarzyszyła mi córka, która nosiła moją dość pokaźną, służbową torbę. Pewnego czerwcowego dnia szłyśmy razem wiejską drogą, kiedy Marta nagle przystanęła mówiąc, że słyszy pisk kociaka. Zaczęłyśmy zaglądać pod krzaki rosnące w przydrożnym rowie i okazało się, że istotnie leży tam maleńki, zabiedzony kotek. Wszystko wskazywało na to, że jego matka straciła życie potrącona przez samochód, więc postanowiłyśmy uratować biedaka od śmierci głodowej i zabrać do domu, z nadzieją, że nasza Buffy wykarmi również i jego. Kotek był tak przerażony, że całą drogę darł się wniebogłosy; z ogromnym trudem udało się nam nieco go uspokoić głaskaniem i przytulaniem. Co gorsza, nasza kandydatka na mamkę nie stanęła na wysokości zadania i ani myślała przyjmować podrzutka za swoje dziecko, więc musiałyśmy szybko zorganizować specjalne mleko dla kociąt oraz buteleczkę ze smoczkiem. Marta przyjęła na siebie rolę karmicielki i co 2 -3 godziny w dzień, a także w nocy, podawała mu jedzenie, ja natomiast zajmowałam się "zmianą pieluch" czyli masowaniem brzuszka i myciem pupy. W tej samej garderobianej szafie, gdzie poprzednio urzędowała Buffy z potomkiem, urządziłyśmy kotkowi legowisko; włożyłyśmy mu tam pluszową maskotkę oraz plastikową butelkę wypełnioną ciepłą wodą i owiniętą w puchaty ręcznik, żeby miał choć namiastkę matczynego ciepła.


Na szczęście, z biegiem czasu kotek stracił swój pierwotny zapach; prawdopodobnie pomógł w tym starszy kociak, który często do niego zaglądał i próbował się z nim bawić. Dzięki tej wymianie zapachów Buffy zaakceptowała maleństwo i nie protestowała, kiedy go kładłyśmy do karmienia wraz z jej potomkiem.
Rozstrzygnęła się też sprawa płci małego buraska, do tej pory niejednoznaczna. Ponieważ wraz z przybyciem drugiego malucha różnice anatomiczne okazały się ewidentne, stało się jasne, że nasza kotka urodziła córkę. Dałyśmy jej na imię Kulka, zaś nowy przybysz (bez wątpienia będący kocurkiem) został nazwany Baribalkiem, z racji czarnego umaszczenia z białą literą V na szyjce, wypisz wymaluj, niczym niedźwiedź baribal. Kotek, choć w zasadzie został wykarmiony przez Buffy, chyba nie zapomniał pierwszych dni swego życia i w dalszym ciągu uważał mnie i Martę za swoją naturalną rodzinę. Najlepiej mu się spało, kiedy mógł się położyć z noskiem wtulonym w szyję którejś z nas, zresztą robi to nadal, gdy nadchodzą chłodne miesiące a zanim zapadnie w głęboki sen zawzięcie mruczy nam do ucha swoje kocie kołysanki. Baribalek wyrósł na okazałego kocura, jednak w dalszym ciągu bardzo lubi kiedy bierzemy go na ręce. Próbuje się wtedy usadowić na ramieniu, tak jak to robił w zaraniu życia, co obecnie jest dość trudne, z uwagi na jego rozmiary. Jest bardzo przyjaznym i spokojnym kotem, choć pewnego razu zdarzyło się, że z jego powodu przeżyłyśmy chwile grozy.


Miało to miejsce tuż po przeprowadzce, nasze mieszkanie było jeszcze nie wykończone a my nadal mieszkałyśmy na kartonach i walizkach. Przez kilka tygodni, podczas  intensywnych prac remontowych, wszystkie trzy zwierzaki przebywały u mojej mamy, aż do czasu, kiedy przywiozłyśmy je do naszego nowego locum, gdzie od razu zajęły się rozpoznawaniem terenu. Następnego dnia pod wieczór, po wyjściu pana majstra, zorientowałam się, że w domu są obydwie kotki, lecz brakuje Baribalka. Obszukałam wszystkie dostępne i niedostępne kąty, ale kota nigdzie nie było; moje nawoływania również pozostały nieskuteczne. Przyszło mi do głowy, że być może udało mu się niepostrzeżenie wyjść z mieszkania, a ponieważ koty w tej sytuacji często wracają do poprzedniego domu, udałam się na poszukiwania w rejonie naszego dawnego osiedla, niestety, również bez rezultatu... Godzina była późna i zrobiło się zupełnie ciemno, w tym czasie Marta wróciła z pracy; kiedy usłyszała co się stało, poszła kontynuować poszukiwania, ja zaś postanowiłam jeszcze raz zajrzeć na strych w nadziei, że Baribal jednak gdzieś się ukrył i śpi w jakimś ciemnym kącie. Właśnie tam wchodziłam, kiedy usłyszałam straszny łomot, który mnie dosłownie sparaliżował. Szybko zeszłam na dół, gdzie moim oczom ukazał się przeciągający i ziewający kot, wychodzący z komina, jaki powstał, kiedy majster wykonał obudowę zakrywającą rury biegnące z łazienki na górnej kondygnacji aż do kuchni, pozostawiając jeszcze nie zabezpieczone okienko do odczytu wodomierzy...


Tuż pod sufitem rury się krzyżują a ponieważ zwykle są nagrzane od  ciepłej wody, prawdopodobnie właśnie tam ukryła się nasza zguba. Szczerze mówiąc podejrzewałam coś takiego, więc pukałam w ów komin i nawoływałam, jednak Baribal albo głęboko spał albo był zdenerwowany zmianą miejsca i szukał sobie spokojnego kąta. Prawdopodobnie wdrapał się tam po uchwytach mocujących rury do ściany, jednak z powrotem nie mógł po nich zejść z powodu ciasnoty, w związku z tym, ześlizgnął się w dół robiąc przy tym wiele hałasu.
Szybko zadzwoniłam do Marty i nareszcie obydwie mogłyśmy odetchnąć z ulgą, że ów koszmarny wieczór grozy jednak dobrze się zakończył, choć oczywiście ta przygoda kosztowała nas sporo nerwów. Mimo pesymistycznych przewidywań behawiorystów, że kilka kocich osobników w zamkniętym pomieszczeniu może zacząć walczyć o terytorium, w naszym domu (jak dotychczas) nic takiego nie ma miejsca a zwierzaczki żyją naprawdę zgodnie. Może nie bez wpływu jest to, że wszystkie zostały w porę wysterylizowane, więc nie mają instynktu walki, poza tym każde z nich ma swoje miejsce, które lubi najbardziej. Nasze dwupoziomowe mieszkanie ma sporo zakamarków, do tego jest jeszcze strych, gdzie wszystkie trzy przesiadują bardzo chętnie. Ulubione sprzęty kotów to stacjonarny komputer  Marty oraz mój laptop; przesiadując w pobliżu można pogrzać się w ich cieple, popatrzeć na migający ekran a także pochodzić po klawiaturze, dopisując swoją część historii do tej tworzonej przez człowieka.  


Niestety, ten ostatni nie przejawia większego zrozumienia dla kociej inwencji i nauczył się chować klawiaturę albo przymykać klapę laptopa...Innym wspaniałym elementem wyposażenia służącym kotkom do zabaw i pogoni są wewnętrzne schody, po których niejednokrotnie biegają tam i z powrotem, tupiąc przy tym niczym banda łobuziaków. Baribalek i Kulka świetnie sobie radzą z pokonywaniem stopni, natomiast Buffy ze swoimi krótkimi łapkami nie tyle zbiega po schodach, co z nich zeskakuje; to sprawia, że robi o wiele więcej hałasu i nawet nie patrząc wiemy, że to właśnie ona przemieszcza się na dół. Jej córka, czyli Kuleczka, jest bardzo zgrabna i bystra, chociaż nieco postrzelona a do tego ma dość specyficzny charakterek, objawiający się całkowitym brakiem odporności na wszelkie próby okiełznania i wyrobienia pożądanych nawyków. Dość długo prowadziła egzystencję nieco na marginesie, nie miała zwyczaju przychodzenia na kolana, czy przytulania się do ludzi, prawdopodobnie dlatego, że jej potrzeby emocjonalne zaspokajała Buffy; zresztą w dalszym ciągu wszystkie trzy koty dość często kładą się blisko siebie, wzajemnie się myją, bawią  razem i toczą pozorowane walki celem utrzymania należytej kondycji. Jednak od pewnego czasu również i Kuleczka zaczęła przychodzić do nas po swoją porcję pieszczot, co uważamy za ogromną uprzejmość z jej strony.


Jej charakterek ujawnia się w niesfornym zachowaniu; przede wszystkim ma ona manię zrzucania drobnych przedmiotów na podłogę, więc musiałyśmy zrezygnować z pomysłu pozostawiania naszych rzeczy w miejscach, jakie odwiedza; mija się to z celem, ponieważ z reguły kotka ma zupełnie inne zdanie na temat ich należytego umiejscowienia. Tak się ma rzecz z komódką na buty stojącą w przedpokoju; jest ona bardzo płytka, ale stanowi wygodną półeczkę o szerokości 20 cm, gdzie początkowo stał koszyczek na różne "przydasie" poza tym  często odkładałyśmy tam na chwilę różne rzeczy, portmonetkę, okulary, książkę, itp. Niestety Kulka uznała to miejsce za swoją enklawę  widząc, że coś tam leży, natychmiast wskakiwała na komódkę, żeby zrzucić dany przedmiot na podłogę. Ta skuteczna tresura ludzi dała dobre efekty; dość szybko dotarło do nas, że po prostu nie należy tam nic zostawiać, bo to miejsce kota i takim pozostanie. Pewnego razu, podczas szczególnie energicznego skoku Kulki, ów mebelek przewrócił się i upadł na podłogę, robiąc przy tym straszny huk; ponieważ miało to miejsce w środku nocy, efekt był po prostu porażający. Po tej nauczce komódka została przytwierdzona do ściany, co w zasadzie powinno być zrobione od razu, ale jakoś nam umknęło w natłoku zajęć związanych z przeprowadzką.


Różne większe i mniejsze przedmioty oraz lżejsze książki stojące na półkach, muszą być przysunięte do ściany, gdyż w przeciwnym razie z pewnością także i one szybko wylądują na podłodze. Nie wspomnę o poogryzanych i połamanych kwiatkach doniczkowych, przewróconych wazonach oraz pościąganych chodnikach w przedpokoju. Musimy też pamiętać, że nie wolno pozostawiać uchylonych drzwi do łazienki, ponieważ najlepsza zabawa jest wtedy, kiedy można człowiekowi zrzucić na podłogę słoik z kremem lub dezodorant, pościągać ręczniki a jeszcze lepiej porozwłóczyć patyczki do uszu albo waciki. Kulka ma narzeczonego; jest to kot  z drutu i masy papierowej, wykonany przez młodą rzeźbiarkę, koleżankę Marty. Kot roboczo został nazwany nazwiskiem swojej twórczyni (powiedzmy Kowalski, choć nie jest to jego faktyczne nazwisko) a Kulka zapałała do niego głębokim uwielbieniem;  jeśli nigdzie nie można jej znaleźć, to z całą pewnością śpi na regale obok Kowalskiego.


Jak na kota przystało, większość jej niszczycielskiej działalności odbywa się przede wszystkim w nocy, więc niejednokrotnie budzą nas różne dziwne dźwięki - stukanie, drapanie i szuranie, tym donośniejsze, że z reguły w tych zabawach uczestniczy cała trójka, choć Kulka bez wątpienia jest ich organizatorką i prowodyrką. Dlatego też, pewnego razu Marta orzekła, że to nie kotka, lecz prawdziwy piorun a po namyśle, robiąc aluzję do jej imienia, dodała "piorun kulisty" co obydwie uznałyśmy za nadzwyczaj trafne określenie. Mimo wszystko, te figle a czasem wręcz szkody spowodowane przez kotki, nie mają wpływu na naszą zgodne współżycie, ponieważ z nawiązką wynagradzają je kołysanki - mruczanki, dotyk jedwabistego futerka, łaskotanie wąsikami i ufne spojrzenie mądrych kocich oczu...

  Jak zwykle można obejrzeć więcej zdjęć w albumach >

poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Nasze "znajdki".

Temat tego posta nie ma nic wspólnego z turystyką ale ponieważ wiem, że wśród znajomych blogerów jest wiele osób, które kochają zwierzęta, postanowiłam nieco rozwinąć temat "prezentu" jaki otrzymałam od wielkanocnego zajączka (choć zdaje się, że raczej stoi za tym święty Franciszek). Co ciekawe, jest to historia bliźniaczo podobna do tej, jaką kilka dni temu komentowałam na łamach zaprzyjaźnionego bloga  z tą różnicą, że tam w grę wchodził piesek.

Sprawy miały się tak, że w Wielki Piątek wyszłam rano z domu ponieważ miałam jechać do niedalekiej  wioski, aby zrobić opatrunek jednemu z moich pacjentów. Przechodząc koło śmietnika zobaczyłam niedużego, czarnego kotka, który chodził wokoło miaucząc żałośnie. Biedactwo wyglądało na wygłodzone, więc bez namysłu wzięłam go na ręce. Dzikie koty zwykle w takich sytuacjach nie pozwalają się do siebie zbliżyć, gdyż są przyzwyczajone traktować ludzi jako zagrożenie. O dziwo, ten zwierzaczek wcale się nie bronił i natychmiast zaczął mruczeć! Był jednak poważny problem, gdyż w domu mamy już kotkę Santanę, która jest bardzo zazdrosna o swoje terytorium i po prostu szaleje jeśli na nasz balkon (mieszkamy na parterze) wejdzie jakiś obcy kot. Jednak postanowiłam zaryzykować, z nadzieją, że tym razem sprawy może potoczą się inaczej z uwagi na młody wiek kociaka. 

Przezornie zamknęłam kotka w łazience, wyposażając go uprzednio w legowisko, miseczki z wodą oraz jedzeniem i udałam się do pracy. Po powrocie zauważyłam, że miseczka z jedzeniem jest wylizana do czysta a kotek nadal głodny... Obejrzałam go dokładnie, i stwierdziłam, że jest to koteczka, więc nadałam jej imię ulubionej przez Martę  bohaterki serialu "Buffy, postrach wampirów". Nawiasem mówiąc Buffy to zdrobnienie od Elizabeth, więc  poniekąd jest ona moją imienniczką. Kotka chyba tułała się od dłuższego czasu, bo nie tylko była wychudzona, ale również bardzo brudna, więc postanowiłam ją wykąpać. Ablucje odbyły się nadzwyczaj sprawnie i bez szczególnych problemów. Po kąpieli i wysuszeniu suszarką, okazało się, że Buffy ma śliczne, gęste futerko o rudych refleksach. Z punktu zaczęła zwiedzać dom i szybko uznała go za miejsce odpowiednie do zamieszkania. Na szczęście, Santana mimo iż trochę fuka i syczy na małą, nie jest wobec niej agresywna, więc można mieć nadzieję na ich pokojową koegzystencję.  Dobrze się składa, że w dniach poświątecznych ja i Marta nie pracujemy, więc możemy mieć sytuację pod kontrolą. Bardzo byśmy nie chciały stresować Santany, która też jest kotką po przejściach i podobnie jak Buffy z pewnością wychowała się wśród ludzi. Kiedy ją znalazłam trzy lata temu, była wysterylizowana i miała wszystkie nawyki kota domowego. Biedaczka także z niewiadomych powodów trafiła na ulicę i błąkała się po naszym osiedlu w okolicy sklepu mięsnego, gdyż pani sprzedawczyni dokarmiała ją okrawkami wędlin. 

Bardzo chętnie dała się przynieść do naszego domu, szybko objęła go w posiadanie i równie szybko zawojowała nasze serca, mimo że charakter ma niełatwy, a jeśli jej się coś nie podoba, gryzie bez miłosierdzia... Jednak jej śliczne, mądre oczy, różowy nosek i delikatne łapki oraz sposób, w jaki podnosi łebek żeby ją podrapać pod bródką, zawsze budziły w nas ciepłe uczucia. Niestety, kilka miesięcy temu okazało się, że jest nieuleczalnie chora, a lekarz weterynarii nie rokuje jej długiego życia... Na razie czuje się w miarę dobrze, lecz wiemy, że przyjdzie dzień, kiedy zauważymy niepokojące objawy zbliżającego się końca, i będzie to sygnał, że ostatnia rzecz jaką będziemy mogły dla niej zrobić, to nie dać jej cierpieć...

Kiedy usłyszałyśmy tę diagnozę był to dla nas straszny szok i opłakałyśmy ją szczerymi łzami. Dlatego też nie chciałybyśmy żeby w ciągu tego niedługiego czasu, jaki jej został, czuła się zagrożona i zdenerwowana. W związku z tym, umówiłam się z moją mamą, że w razie potrzeby zabierze Buffy do siebie, jeśli sytuacja rozwinie się w niepożądanym kierunku. Na szczęście, jak dotąd wszystko wskazuje na to, że obydwie kotki nawet jeśli się nie zaprzyjaźnią, to przynajmniej nie będą walczyć o terytorium. Ponieważ Buffy jest jeszcze młoda, (wygląda na jakieś  5-6 miesięcy) więc Santana nie traktuje jej jak rywalki. Mała nie jest zbyt natrętna ani zaczepna, to typowa milusińska, chętnie daje się brać na ręce i mruczy niczym  traktorek. Kiedy zastanawiam się nad jej nieoczekiwanym zjawieniem, przychodzi mi do głowy myśl, że nic nie dzieje się bez przyczyny i być może jest to prezent, który za jakiś czas nieco złagodzi nasz ból po odejściu Santany...
                                                                     

niedziela, 8 kwietnia 2012

Dwa koty, jeden pies.



Tym razem nie będę pisała o moich wycieczkach lecz o tym co w czasie, kiedy przebywałam we Włoszech, przez wiele lat było dla mnie punktem odniesienia -  niewielkim, parterowym domku w miejscowości Limbiate. leżącej nieopodal Mediolanu. Zamieszkałam tam, gdy po krótkich perypetiach związanych z pobytem w Bari, przeniosłam się do Lombardii. W domku znajdują się dwa apartamenty, w mniejszym (który nie jest taki znów mały) mieszkam ja, większy zajmuje rodzina właścicieli składająca się z czterech osób. Są to Dario i Patrycja oraz ich córki, Federica i Ilenia.

Oprócz naszej piątki jest jeszcze trójka czworonożnych lokatorów, dwa koty - Tommy (kocurek rasy norweskiej) i Minou (śliczna trójkolorowa kotka) oraz suczka o imieniu Ciuffy. Kiedy wiele lat temu po raz pierwszy przestąpiłam te progi, w domu nie było jeszcze Minou, Tommy był malutkim kotkiem a Ciuffy kilkumiesięcznym szczeniaczkiem. Lubię zwierzęta, więc bez problemu nawiązaliśmy pierwszy kontakt. Co prawda, dzikie skoki i hałaśliwe zachowanie szczeniaka nie budziły mojego entuzjazmu, lecz mimo wszystko, trudno mi było oprzeć się sympatii wyrażanej tak bezkrytycznie. Z Tommym (który szybko stał się dla mnie Tomkiem lub Tomusiem) polubiliśmy się od pierwszego wejrzenia a po pewnym czasie połączyło nas szczere i trwałe uczucie. Często przychodził do mnie podrzemać lub sprawdzić, czy w spiżarni nie stoi spodeczek z mlekiem. W żartach nazwałam go moim "Principe Azzurro" bowiem Tomek to kot naprawdę wyjątkowy. Nie tylko z powodu pięknego, puszystego futra, wspaniałych, bardzo długich wąsów i wymownych, zielonych oczu.

Jak przystało na kociego arystokratę, ma on doskonałe maniery oraz wrodzoną godność a jego skromność i dystynkcja, nie mają sobie równych. Jest też wyjątkowo pojętny i umiarkowany w swoich oczekiwaniach. Uwielbiają go wszyscy, łącznie z psem. Ciuffy chętnie się z nim bawi a nawet dzieli się legowiskiem. Natomiast kotka Minou to zupełne przeciwieństwo Tomasza. Swego czasu została znaleziona na pobliskiej łączce, głodna i brudna, jak nieboskie stworzenie. Z tych pierwszych, niełatwych tygodni życia, pozostała jej wola walki o przetrwanie i ogromny strach przed psami. Jest to typowy okaz kociej histeryczki, która zawsze musi być pierwsza do wszystkiego. W porze karmienia szybko zjada swoją część i natychmiast rzuca się na porcję Tomka; biedny kot szybko ustępuje z placu i patrzy smętnie, jak jego jedzenie znika w pyszczku Minou. Dlatego też, ich posiłki najczęściej odbywają się pod nadzorem kogoś z Rodziny lub w oddzielnych pomieszczeniach. Minou panicznie boi się Ciuffy, niejednokrotnie też doszło pomiędzy nimi do krwawych bójek z których suczka wychodziła z podrapanym nosem a kotka z brakami w futrze. 

Chyba z tego powodu upodobała sobie moje mieszkanie, gdzie z reguły panuje spokój i nikt jej nie przeszkadza. Wszyscy ją kochają, gdyż jest milusińską pieszczochą i wybaczają żarłoczność oraz skłonność do histerycznych wrzasków. Obydwa koty są niczym rozpuszczone dzieciaki, które po całych dniach baraszkują przed domem. Ciuffy jest w nieco gorszej sytuacji; niestety, daleko jej do inteligentnych i zaradnych kotów, jest to bowiem typowy okaz osobnika o "bardzo małym rozumku". Mimo zbiorowego wysiłku Rodziny, nie dała się wyedukować ani nie nauczyła dobrych, psich manier. Na nic się nie zdały światłe rady weterynarza i poradniki typu "Jak wychować psa". Skończyło się na tym, że Rodzina uznała, iż należy jej odpuścić i pozostawić pieska jego naturalnym instynktom.
Jej terytorium to pokój dzienny, kuchnia i taras kuchenny oraz kawałek podwórka za domem, gdzie może hasać do woli. Ciuffy jest szczególną ulubienicą Federiki, która ma dla niej uczucie, jakim dobra matka darzy swoje niezbyt udane dziecko. Pozostali domownicy traktują pieska z pobłażliwą tolerancją, w zamian za to zwierzaczek stara się jak najlepiej wypełniać rolę stróża domu, szczekając ofiarnie, bez wyjątku - na swoich i obcych. Patrycja, pani domu, jest osobą mającą ogromny kult dla czystości i porządku. W związku z tym, również zwierzęta podlegają okresowym akcjom higienicznym w postaci kąpieli, która odbywa się w pralni w suterenie domku w dużym zlewozmywaku - wanience. Tommy, jak przystało na gentlemana, poddaje się tym zabiegom z godnością, wręcz chętnie. Nieco mniej lubi suszenie futra za pomocą suszarki, ale i to znosi cierpliwie, choć bez entuzjazmu. Minou początkowo bardzo histeryzowała, lecz po pewnym czasie przywykła i ona również nie stwarza problemów.

Natomiast kąpiel psa to zabieg, w którym muszą uczestniczyć co najmniej dwie osoby. Nieszczęsne zwierzę broni się, jak może, próbuje uciekać, chlapiąc wodą na wszystkie strony, więc każda kąpiel kończy się przymusowym, generalnym sprzątaniem pralni i prysznicem "kąpielowych". Od wiosny do późnej jesieni zwierzaki mogą do woli buszować na dworze; kiedy robi się chłodno, chętnie przenoszą się do mieszkania, zajmując swoje ulubione miejsca. Ciuffy ma swoje legowisko pod kuchennym stołem, Tommy w zacisznym kącie pod kaloryferem w przedpokoju lub na fotelu - leżaku, który często dzieli z Minou. Obydwa koty niejednokrotnie całymi godzinami śpią tam przytulone do siebie, aż do chwili, kiedy kotka wpada na pomysł aby wylizywać Tomkowi głowę. Z jej strony jest wyrazem uczucia, lecz absolutnie nie budzi akceptacji Tommy'ego, więc szybko dochodzi do separacji. Minou z powodu swojej obawy przed psem lubi też przebywać wraz ze mną (pies u mnie bywa rzadko). Kiedy wracam do domu po nocnym dyżurze, obydwa koty już czekają na mnie przy furtce i razem maszerujemy do mieszkania. Gdy otwieram drzwi, szybko wpadają do środka (Minou, jak zwykle pierwsza, miaucząc przeraźliwie). W głębokiej tajemnicy wypijają nieco mleka bez laktozy, którego używam do kawy (weterynarz sprawujący nad nimi opiekę wciąż utyskuje, że koty mają nadwagę) po czym Tommy wychodzi na poranny obchód okolicy a Minou mości się do drzemki na kanapie. Zanim zapadnie w sen, bacznie mnie obserwuje, czy przypadkiem nie wyjmuję z lodówki pudełka z serkiem "Filadelfia". Nie mam pojęcia, jak potrafi je odróżnić od innych produktów, ale zawsze trafia w dziesiątkę. Jeśli istotnie mój wybór padnie na "Filadelfię" zrywa się z okropnym wrzaskiem i domaga zaraz, natychmiast, swojego udziału w konsumpcji. Choć zawsze dostaje odrobinę, nie pozwala mi zjeść spokojnie, wdrapuje się na moje kolana i próbuje zlizywać serek z kanapek. Jedynym sposobem abym mogła w spokoju spożyć śniadanie, to "wystawienie" jej za drzwi, gdzie lamentuje w nieskończoność. Mimo tych awantur kochamy się bardzo i często śpimy razem jak susły, ja w moim łóżku a kotka na kanapie.

I tak, na wzajemnych kłótniach i pieszczotach minęło nam prawie dziesięć lat... Tommy z małego kociaczka stał się kotem niemal w podeszłym wieku, Minou również ma już swoje lata, nawet Ciuffy spoważniała, nie szczeka już niczym szalona a czasem nawet grzecznie wychodzi z Ilenią i spaceruje na smyczy po okolicznych uliczkach.
A ja? Czasem wydaje mi się, że to nie dziesięć lat, lecz całe wieki a może nawet lata świetlne, dzielą mnie od dnia, kiedy po raz pierwszy przez okno autobusu patrzyłam na zielone stoki Alp i Apeninów...

Mówi się, że jeden rok psiego lub kociego życia, jest niczym siedem lat ludzkich. Również dla mnie każdy rok tu spędzony był niczym kilka lat przeżytych w Polsce. Czasem mam wrażenie, że całe to doświadczenie życiowe, jakie mi dał pobyt we Włoszech, nie tylko psychicznie postarzyło mnie o wiele lat, lecz paradoksalnie, przybliżyło mi moje dzieciństwo... Niektóre filozofie ukazują nasze życie w postaci okręgu a jego kres jest również początkiem. Choć nadal nie czuję się staro, coraz częściej mam wrażenie, że znalazłam się w punkcie w jakim byłam wtedy, gdy świat odkrywał przede mną swoje tajemnice... Przyjechałam do Włoch jako dojrzała osoba, lecz w obcym kraju i w obcym mi świecie stałam się niczym dziecko, uczące się mówić i interpretować otaczającą je rzeczywistość. Gdy zamieszkałam w małym domku w Limbiate, mimo moich metrykalnych lat byłam równie nieporadna, jak ślepy kociak albo pełzający szczeniaczek. 

No cóż, lata minęły, Tomkowi siwieje pyszczek, Ciuffy spoważniała a ja przeszłam drogę tak długą, że czasem, gdy myślę o przeszłości i oglądam za siebie, mam wrażenie, że moje życie przed emigracją to jakiś dawno widziany film... Dwa lata temu, kiedy podjęłam decyzję o definitywnym powrocie do Polski, przyjechała do mnie moja córka Marta. Miała ze mną spędzić ostatnie dwa tygodnie we Włoszech, pomóc w pakowaniu dobytku a przy okazji nieco pozwiedzać. Pewnej nocy śniło mi się, że idziemy razem na dworzec kolejowy; Marta poszła przodem aby kupić bilety a ja miałam jeszcze do pokonania ścieżkę przecinającą pożółkły, rozmokły trawnik. Bardzo się śpieszyłam, lecz nagle nogi odmówiły mi posłuszeństwa i upadłam na kolana. Z ogromnym bólem i niesamowitym trudem czołgałam się, czepiając drewnianego płotka, bo ze wszystkich sił pragnęłam dotrzeć na czas do pociągu, ale czułam, że to daremny wysiłek. Obudziłam się z tego snu ze ściśniętym sercem i łzami w oczach. Podświadomie wiedziałam, że jest to sen wróżebny... Wtedy, w listopadzie, zdążyłam na mój pociąg, jednak mimo gorącego pragnienia aby zamknąć ten etap życia, po rocznej przerwie przyszło mi jeszcze przez dwa lata oglądać słońce Italii. Teraz, kiedy po raz kolejny pakuję moje bagaże, jestem już spokojna; wiem, że to było tylko ostatnie, długie pożegnanie...