sobota, 27 października 2012

Piemont. Orta, wyspa San Giulio i jej piękna bazylika.


 
Półwysep, na którym leży Orta, wybiega dość daleko w głąb jeziora, więc dzięki temu, położona centralnie wyspa San Giulio, zdaje się być nieomal na wyciągnięcie ręki. Jest ona bardzo gęsto zabudowana; z nabrzeża w miasteczku dokładnie widać duży gmach klasztoru, szare mury bazyliki i wzniesione tuż nad wodą pałace z arkadowymi portykami oraz przybudówkami, gdzie bezpiecznie przybijają prywatne łodzie mieszkańców. Jest to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie zdarzyło mi się widzieć, prawdziwy klejnot w koronie Północnych Włoch.

Z komunikacją publiczną pomiędzy między Ortą i wyspą nie ma problemu; w sezonie turystycznym co pół godziny kursują tu niewielkie stateczki, oprócz nich są też liczne motorówki, świadczące usługi przez cały rok. Rejs motorówką ma tę dodatkową zaletę, że okrąża ona wyspę, co pozwala na obejrzenie również jej zachodniego brzegu, niewidocznego z miasteczka. Stateczki i motorówki cumują w niewielkiej przystani znajdującej się u wejścia do bazyliki, więc natychmiast po wyjściu na ląd można rozpocząć zwiedzanie. Obecny kościół nie jest tym, który powstał za czasów św. Juliusza, jednak historycy uważają, że w legendzie o nim jest ziarno prawdy i całą pewnością była tam wcześniejsza budowla, prawdopodobnie wzniesiona na przełomie V i VI wieku. Panuje też opinia, iż  w czasach przed wprowadzeniem na tych ziemiach wiary chrześcijańskiej również było to  miejsce kultu; stąd prawdopodobnie wzięła się legenda mówiąca o walce Juliusza ze smokiem i wężami, symbolizującymi demony, za jakie chrześcijanie uważali pogańskich bogów. 

Prawdopodobnie pierwsza świątynia została zniszczona w trakcie oblężenia, kiedy to królowa Villa stawiła opór wojskom cesarza Ottona. W  XII wieku w tym samym miejscu wzniesiono obecną bazylikę z szarego, ciosanego kamienia, zbudowaną na planie krzyża. Jej fasadę zdobią dwie niewysokie wieże a do trójnawowego, głównego korpusu przylega kwadratowa dzwonnica i trzy półokrągłe absydy. Podobnie jak inne włoskie budowle z tego okresu, jakie widziałam na  północy Włoch, jest ona skromna, wyważona i przyciąga wzrok swoimi szlachetnymi proporcjami. Niejednokrotnie też pisałam o tym, że mimo mojej szczerej admiracji i podziwu dla innych stylów, włoska  architektura sakralna z początku drugiego tysiąclecia, jest mi szczególnie bliska.
Myślę, że dzieje się tak, ponieważ te budowle w doskonały sposób wtapiają się w otaczający je pejzaż i w pewnym sensie są nadal jego częścią, niczym "kość Ziemi" górski kamień, wydobyty z okolicznych kamieniołomów, z którego je zbudowano... Ich mocne mury i niewymyślna forma, przypominają o tym, iż ówczesne kościoły niejednokrotnie stawały się dla okolicznych mieszkańców schronieniem przed napaścią wroga i ważnym punktem oporu. 

Jednak nasze oko może się również cieszyć urokliwymi detalami, mówiącymi o pragnieniu budowniczych, aby tej surowej formie przydać wdzięku i lekkości. Chyba z tego pragnienia poczęły się ażurowe fryzy, ozdobne w formie okienka, małe ganki z kolumienkami o subtelnych kształtach; że nie wspomnę o pięknych portalach, gdzie w alegoryczny sposób przedstawiono wyznanie wiary, pod postacią scen wykutych w kamieniu ręką anonimowego mistrza. Niegdyś na wyspie znajdował się również ufortyfikowany zamek, jednak zburzono go w XIX wieku, aby na tym miejscu wznieść seminarium (dziś jest to klasztor sióstr benedyktynek). Jak już wspomniałam, cała wyspa jest gęsto zabudowana. Kościół i klasztor zajmują jej centralną część, natomiast wzdłuż brzegu wzniesiono piękne wille i pałace, które niegdyś były siedzibami biskupa Novary i kanoników kapituły. Całą wyspę można obejść wewnętrzną drogą na planie okręgu, zwaną " Drogą milczenia". 

Wzdłuż niej umieszczono liczne tabliczki a na nich w czterech językach (włoskim, angielskim, niemieckim i francuskim) są wypisane sentencje, wzywające do zajrzenia w głąb własnego "ja" i zastanowienia się nad sensem życia. W ciągu dnia, podczas pełni sezonu turystycznego, trudno tu o ciszę i niewiele osób zwraca uwagę na te napisy. Jednak wieczorem, kiedy fala turystów odpłynie na stały ląd, to miejsce staje się prawdziwą oazą spokoju. Siostry benedyktynki, obecne mieszkanki klasztoru, oprócz prac związanych z konserwacją zabytkowych tkanin, zajmują się malowaniem ikon i rękodziełem artystycznym. Prowadzą również dom dla osób chcących uczestniczyć w ćwiczeniach duchowych lub po prostu takich, które pragną oderwać się od swego codziennego życia i spędzić jakiś czas z dala od zgiełku współczesnej cywilizacji. 

Podczas letnich miesięcy między miasteczkiem i wyspą ustawicznie krążą statki oraz motorówki, więc zwykle  przebywa tu jednocześnie kilkadziesiąt osób i trudno o chwilę spokoju, również w bazylice. Kiedy byłam tam po raz pierwszy i wraz z dużą grupą zwiedzających weszłam do środka, oniemiałam na widok wspaniałych fresków pokrywających ściany, sklepienie oraz dwa rzędy potężnych kolumn. Wnętrze kościoła jest niejednorodne, gdyż jego wystrój tworzono na przestrzeni kilkuset lat. Ołtarz główny, malowidła naścienne centralnej nawy i obrazy w prezbiterium, wykonano w epoce baroku, natomiast freski w bocznych nawach a także na kolumnach, pochodzą z wcześniejszego okresu i powstawały na przestrzeni nieomal dwustu lat, od drugiej połowy XIII  do pierwszych dekad XV wieku. Przedstawiają one świętych cieszących się szczególnym nabożeństwem w tej okolicy, narodziny Jezusa oraz Madonnę z Dzieciątkiem w otoczeniu świętych, zaś na sklepieniu widnieją wizerunki ewangelistów i doktorów kościoła. Nazwiska większości twórców poszły w niepamięć, dziś mówi się o nich, że byli malarzami z lokalnych pracowni, jakie istniały w owym czasie w niedalekiej Novarze. Historia wspomina o jednym z nich, Sperindio Cagnola, który był uczniem i naśladowcą Gaudenzio Ferrario, malarza mającego ogromny wkład w powstanie Sacro Monte w Varallo. 
 
Mimo iż nie weszli oni na stałe do podręczników historii sztuki, ich freski do dzisiaj czarują oglądających subtelnym rysunkiem i żywymi kolorami a nawet jeśli doświadczone oko krytyka dostrzeże w nich jakieś niedoskonałości, mają coś, co większość widzów chwyta za serce: wielki ładunek emocji i dążenie do przedstawienia nie idei, lecz istoty rzeczy. Ten aspekt sprawia, że również memu sercu bliższe są (być może niedoskonałe w swojej formie) freski zapomnianych mistrzów nieświadomie dążących do wyrażenia myśli, którą wiele wieków później wyartykułował Emmanuel Kant, niż platońskie dążenia Leonarda da Vinci... W głębi duszy  żywię przekonanie, że idea jest czymś niewyrażalnym i poza ludzką naturą, więc wszelkie starania w tym względzie są z góry skazane na porażkę i nie ma takiego geniuszu, który potrafiłby ją oddać. Natomiast ułomność, nierozerwalnie związana z ludzkim bytem, nie jest zaprzeczeniem istnienia owej idei a raczej jej świadectwem, tak jak ciemność zaświadcza o istnieniu światła... Być może, dlatego do mnie i moich emocji bardziej przemawia niedokończona Pieta Rondanini, niż skończona w swej piękności Pieta z watykańskiej bazyliki, chociaż obiektywnie rzecz biorąc uważam, że ta ostatnia to chyba najwspanialsze dzieło nie tylko Michała Anioła, lecz całej ludzkiej cywilizacji. Jednak na ogół pomiędzy sercem i rozumem panuje pewien rozdźwięk, który sprawia, że nasze preferencje chodzą swoimi drogami;  z tego powodu dla kochającej matki niezdarny obrazek narysowany ręką jej dziecka, ma większą wartość emocjonalną, niż portret Mony Lizy... 

Niejednokrotnie zdarzyło mi się widzieć wspaniałe obrazy malarzy, jednym tchem wymienianych w grupie najbardziej uznanych mistrzów; oglądałam je uważnie, starając się zanalizować ich artyzm i uczucia, jakie we mnie wzbudziły. Jednak nigdy nie miałam wrażenia, że to co widzę jest częścią mnie, tak bardzo, jak wtedy, gdy oglądałam freski zapomnianych mistrzów w małych, wiejskich kościółkach...W bazylice na wyspie można obejrzeć jeszcze jeden wspaniały przykład sztuki romańskiej, ambonę wykonaną z zielono -szarego serpentynitu, który wydobywa się w kamieniołomach na zachodnim brzegu jeziora Orta. Ambona jest imponująca, jej masywna bryła wspiera się na czterech smukłych kolumienkach a zdobią ją symboliczne sceny zwierzęce, obrazujące walkę dobra ze złem oraz wół, lew, orzeł i postać człowieka z księgą, wyobrażenia przypisane czterem ewangelistom. 

Pośród nich widnieje wizerunek mężczyzny okrytego płaszczem i opartego na mieczu, który jak się powszechnie uważa, przedstawia Giulielmo (Wilhelma) da Volpiano. Giulielmo urodził się na wyspie San Giulio w czasie, gdy była ona schronieniem królowej Villi, obleganej przez wojska cesarza Ottona. Jego ojcem był Roberto Volpiano, normański szlachcic (prawdopodobnie przez pewien okres również król Włoch), natomiast matka Perinzia, pochodziła z  longobardzkiej rodziny markizów d'Ivrea. Po zawarciu pokoju z królową Villą, cesarz wraz z żoną Adelajdą (nota bene, spokrewnioną z Perinzią) trzymał maleństwo do chrztu a dziecku na życzenie ojca chrzestnego nadano imię Wilhelm. W przyszłości stał się on jednym z najwybitniejszych przedstawicieli swojej epoki, wstąpił  do zakonu benedyktynów, gdzie pełnił funkcję opata, działał również jako wybitny artysta - architekt a przy tym aktywnie zajmował się muzyką. 
Przypisuje mu się czynny udział w reformie kluniackiej oraz powstanie czterdziestu kościołów i opactw na terenie Francji i Włoch, w tym opactwa San Michele u wybrzeży Normandii a także katedry w Dijon. Ze względu na swoje  zasługi dla kościoła i krzewienia wiary, jest uważany za świętego (choć nie został oficjalnie kanonizowany) a piemoncka diecezja Ivrea w dniu 1 stycznia obchodzi jego święto. W podziemiach bazyliki znajduje się  krypta, gdzie umieszczono doczesne szczątki św. Juliusza oraz ściętego księcia Mimulfa, o którym pisałam w poprzednim poście. Również przechadzka po wyspie (zwłaszcza, gdy nie ma tam zbyt wielu zwiedzających) jest niezapomnianym przeżyciem, gdyż daje nam okazję, aby do woli podziwiać  jej pałace pokryte subtelnym sgraffito, rzeźbione portale bram i balkony z kutego żelaza. 
W takiej chwili możemy się zadumać nad przesłaniem zawartym w sentencjach umieszczonych wzdłuż wąskiej uliczki lub jednym z zaułków zejść na brzeg, aby popatrzeć na niedalekie miasteczka i wzniesione na wysokiej skale sanktuarium Madonna del Sasso, widoczne po drugiej stronie wody. Gdy nadchodzi godzina odjazdu i wioząca nas motorówka zatacza krąg wokół wyspy, żegna nas niezapomniany widok jej roztańczonej sylwetki, odbijającej się w falującej tafli jeziora. Jak już pisałam, w Orcie i na wyspie byłam dwa razy. Za pierwszym razem czułam niedosyt wrażeń z powodu pośpiechu spowodowanego brakiem czasu oraz dużej ilości zwiedzających, jaką zastałam w miasteczku i na wyspie. Natomiast podczas drugiej wizyty, kiedy byłam tam razem z Martą, miałyśmy do dyspozycji cały dzień; dopisała nam pogoda, a ilość turystów chętnych do zwiedzania, ograniczyła się do kilku osób. Byłyśmy z tego bardzo zadowolone i pełne wrażeń w dobrym nastroju opuszczałyśmy to piękne miejsce. Ponieważ do Orty przyszłyśmy drogą południową wiodącą tuż nad jeziorem, postanowiłyśmy, że z powrotem na dworzec w Miasino pójdziemy północnym brzegiem, drogą panoramiczną, tą samą, którą przybyłam tam o raz pierwszy. Słońce chyliło się ku zachodowi i zrobiło się dość chłodno, więc gdy u wylotu drogi zauważyłyśmy niewielki pawilon z napisem "Bar delle Rose" postanowiłyśmy tam wstąpić na filiżankę czegoś ciepłego. 

Budynek co prawda nie miał w sobie wdzięku typowego włoskiego baru z jego miłym dla oka  wystrojem, raczej przypominał polski bar mleczny z lat 60-tych a metalowe stoliki i krzesełka nie grzeszyły przytulnością, za to kawa, jaką mi podała sympatyczna, starsza pani, była mocna i bardzo dobra. 
Marta poprosiła o gorącą czekoladę do picia, którą wybrała z okazałej książki, prawdziwego czekoladowego menu z opisami i zdjęciami torebek tego produktu, oferowanego w kilkudziesięciu smakach. Przygotowanie napoju trwało dość długo, jednak warto było poczekać, gdyż okazało się, że jest to najwspanialsza czekolada na świecie. Choć osobiście nie jestem wielbicielką pitnej czekolady, po posmakowaniu musiałam przyznać rację zachwyconej Marcie, że trudno o coś pyszniejszego. Ponieważ nie miałyśmy czasu, aby czekać na przygotowanie drugiej porcji, wypiłyśmy ją na spółkę;  ten słodki akcent był w tak pięknym dniu prawdziwą "wisienką na torcie". Po wyjściu na drogę kilkakrotnie spoglądałyśmy za siebie, aby jeszcze raz popatrzeć na dachy miasteczka i wyspę San Giulio, którą spowijała liliowa mgła. Po lewej stronie, w zachodzącym słońcu płonął pomarańczową barwą ośnieżony szczyt Monte Rosa, podczas gdy w dole, w coraz gęstszym cieniu, chowały się wille i sady leżące nad brzegiem jeziora.

Kiedy wyruszyłyśmy w podróż powrotną do Novary, zapadał zmrok. Prawie pusty pociąg mknął wzdłuż zbocza góry a poniżej jeszcze przez chwilę mogłyśmy oglądać srebrną taflę jeziora wśród ciemnych pasm lasu. Jego widok był ostatnim obrazem, jaki wywiozłyśmy z Orty...

Więcej zdjęć z Wyspy San Giulio i bazyliki jak zwykle można obejrzeć  tutaj >

niedziela, 14 października 2012

Piemont. Orta San Giulio, miasto ażurowych balkonów.



Un luogo, bizzarramente, si chiama Orta. Uno, che sapeva guardare, dice mio padre, l'ha definito un tempo un aquarello di Dio.

(To miejsce nosi dziwaczną nazwę "Orta". Mój ojciec mówi, że ktoś, kto umie patrzeć,  pewnego razu nazwał je akwarelą namalowaną przez Boga.) 
                                                                    (Marcus Werner, Terraferma)



Orta to zaledwie maleńka kropeczka na mapie Włoch. Jest tu jedynie centralny plac, leżący na brzegu jeziora i kilka wąskich uliczek. Pierwsze wzmianki o niej można spotkać w źródłach pisanych z okresu upadku Cesarstwa Rzymskiego, jednak  miejscowość w kształcie, jaki widzimy obecnie, jest o wiele świeższej daty. Są tu co prawda domostwa o historii sięgającej średniowiecza i renesansu, lecz większość zabudowań wzniesiono w XVII i XVIII wieku.
 
Do miasteczka, które leży na niewielkim półwyspie prowadzą dwie drogi, wiodące południowym i północnym brzegiem jeziora. Zaczynają się one u nasady owego półwyspu w sąsiedztwie Villi Crespi i ponownie zbiegają w centrum Orty. Kiedy przyjechałam tam wraz z Martą, wybrałyśmy drogę południową, prowadzącą tuż nad wodą. Natomiast  po raz pierwszy (gdy byłam tam wiosną tego samego roku) szłam drogą północną, biegnącą dużo wyżej, po zboczu wzgórza, na którym wzniesiono Sacro Monte. Nazywa się ją panoramiczną, gdyż istotnie roztacza się stąd piękny widok na jezioro i okoliczne góry. Mniej więcej w połowie odległości dzielącej Miasino i Ortę, znajduje się interesująca, dziewiętnastowieczna willa, w mauretańskim stylu z wieżą w kształcie minaretu, uwieńczonego kopułą z pozieleniałej, miedzianej blachy. Jest to wyżej wspomniana willa Crespi, nazwana tak od nazwiska właściciela i pomysłodawcy, bogatego przemysłowca, oczarowanego sztuką wschodu.

Poniżej, na samym brzegu jeziora znajdują się rozległe sady i liczne prywatne posesje z nowoczesnymi willami. Kiedy po przejściu kilku kilometrów dotarłam do Orty, w pierwszej chwili zamiast domów zobaczyłam jedynie ich dachy pokryte szarym łupkiem i pociemniałymi dachówkami, gdyż pomiędzy drogą, którą przyszłam a miasteczkiem, jest spora różnica poziomów. Zeszłam w dół po ażurowych, metalowych schodach i skierowałam się w najbliższą uliczkę. Przechodząc obok muru otaczającego jakiś ogród, pod malutkim daszkiem z zielonkawych, szkliwionych dachówek, zobaczyłam płaskorzeźbę wykonaną w terakocie. Była to swego rodzaju ilustracja legendy o San Giulio, czyli św. Juliuszu, mówiącej  o tym, że w IV w naszej ery z greckiej wyspy Egina przybyło tu dwóch duchownych.
Byli to bracia  noszący imiona Giulio (Juliusz) i Giuliano (Julian), którzy  na polecenie cesarza Teodozjusza mieli krzewić wiarę chrześcijańską wśród ówczesnych mieszkańców tych terenów.
 
Bracia chyba byli dobrymi misjonarzami, gdyż dzięki ich staraniom w okolicy Lago Maggiore powstało aż dziewięćdziesiąt dziewięć kościołów!
Podobno to właśnie im Ghiffa zawdzięcza swą pierwszą świątynię, obecnie nieistniejącą a wzniesioną w miejscu, gdzie dziś znajduje się Sacro Monte di Santa Trinita. Po pewnym czasie bracia rozdzielili się, Giuliano pozostał w niedalekim Gozzano, miejscowości również leżącej na północnym krańcu jeziora Orta, zaś Giulio wyruszył na poszukiwanie miejsca, gdzie mógłby wznieść setny kościół, który w przyszłości mógłby być miejscem jego pochówku. W tym celu zamierzał udać się na niewielką wysepkę leżącą na jeziorze nieopodal brzegu, jednak nie mógł znaleźć nikogo, kto by mu  pomógł w przeprawie, ponieważ mieszkańcy osady obawiali się żyjących tam węży i smoków. Wtedy, to jak mówi legenda, Giulio rzucił na wodę płaszcz i na nim używając swojej pielgrzymiej laski niczym wiosła, pokonał przestrzeń dzielącą go od wyspy.

Uzbrojony jedynie w niezłomną wiarę i krzyż, pokonał straszliwe gady i dzięki temu na wysepce powstał upragniony przez niego, setny kościół. Sądzę, że Mimmo Paladino umieszczając swego czerwonego konia na wodach jeziora, nawiązywał właśnie do tej legendy a pod postacią rumaka przedstawił nie tylko ekspansję wiary chrześcijańskiej, lecz dał też symboliczny wyraz legendzie o cudownej przeprawie świętego Juliusza. Po śmierci Juliusz istotnie został pochowany na wyspie, którą sam wybrał na miejsce swego ostatniego spoczynku. W przeszłości z racji swego położenia okolice jeziora były miejscem bardzo niespokojnym; niejednokrotnie stawały się prawdziwym teatrem działań wojennych a także okrucieństw, popełnianych w imię zachowania władzy i zdobycia nowych ziem. Działo się tak, ponieważ niezbyt daleko od Orty znajduje się przełęcz Simplon (zwana przez Włochów Sempione), gdzie wiodła droga, którą niejednokrotnie na te tereny przybywały hordy frankońskich najeźdźców. Ponieważ nie posiadali oni floty, wszelkie, nawet niewielkie wysepki, automatycznie stawały się naturalnym schronieniem i punktem oporu dla tutejszej ludności.

Tak było podczas walk pomiędzy Frankami i Longobardami a także lokalnymi władcami i niemieckimi cesarzami, którzy koronując się Żelazną Koroną Longobardów, rościli sobie prawa do panowania nad terytorium obecnych Włoch. Tu, na rozkaz longobardzkiego króla Agilulfa, ścięto głowę księciu Mimulfowi, dowódcy odpowiedzialnemu za powstrzymanie frankońskiej nawały, ponieważ zdaniem władcy książę nie bronił się wystarczająco skutecznie.
Niemal dwieście lat później Karol Wielki odebrał te tereny Dezyderiuszowi, ostatniemu królowi Longobardów, po czym przekazał władzę biskupowi pobliskiej Novary, który odtąd sprawował również władzę świecką nad Rivierą, jak wówczas nazywano wyspę i tereny leżące nad brzegami jeziora. Minęło sto pięćdziesiąt lat i król Berengario odebrał Rivierę biskupom, ale na swoje nieszczęście wdał się w konflikt z cesarzem Ottonem I i został przez niego zmuszony do ucieczki. Jego żona Villa przybyła na wyspę aż z Pawii (zabrała ze sobą również cały skarbiec królewski) i po wzmocnieniu fortyfikacji broniła się długo i dzielnie.
Otton zmusił ją do kapitulacji, lecz po negocjacjach wypuścił, aby mogła połączyć się z mężem.

Co prawda zagarnął skarbiec, ale jednocześnie uhonorował bohaterskich obrońców, gdyż zamiast im uciąć głowy, wraz z cesarzową Adelajdą trzymał do chrztu dziecko jednego z nich, Roberta Volpiano (przyszłego króla Włoch) narodzone podczas oblężenia. Zwycięski Otton hojnie odwdzięczył się kanonikom z wyspy San Giulio za ich uprzednią wierność dla cesarstwa i udział w rokowaniach pokojowych. Nie tylko potwierdził dotychczasowe przywileje kościoła na tym terenie, ale dodał do nich nowe, dzięki czemu świecka władza biskupów trwała tu w zasadzie nieprzerwanie przez dziesięć wieków, czyli aż do końca XVIII stulecia. Mimo to, w owych czasach niejednokrotnie dochodziło  do krwawych zajść pomiędzy mieszkańcami Riviery i kolejnymi władcami z domu Viscontich, którzy robili wszystko, aby włączyć ją do swoich dominiów. Skutkowało to zażartym oporem mieszkańców, bardzo przywiązanych do swojej niezależności i przywilejów, tym bardziej, że Visconti próbowali z nich ściągać różne uciążliwe podatki i daniny.

Po tym burzliwym, trwającym kilkaset lat okresie, podczas którego Orta niejednokrotnie poniosła ciężkie straty materialne, nastało krótkie panowanie Napoleona, kiedy to dobra kościelne odebrano biskupowi Novary i włączono do Republiki Cisalpińskiej. Po upadku cesarza w Europie przywrócono status quo ante a wtedy na mocy postanowień Kongresu Wiedeńskiego, Riviera ponownie została przekazana kościołowi. W 1817 roku ówczesny biskup zrzekł się wszelkich roszczeń feudalnych, na rzecz Wiktora Emanuela I di Savoia. W związku z tym, w 1861 roku wyspa  San Giulio i jezioro wraz z pozostałymi terenami weszły w skład nowo powstałego Królestwa Włoch. Ta burzliwa historia miała wielki wpływ ma rozwój i kształt miasta, gdyż Orta, podobnie jak i inne okoliczne miejscowości, była wielokrotnie palona i plądrowana. Mimo to, zachowały się tu domostwa, których historia sięga średniowiecza, choć większość budynków, jakie dziś możemy oglądać, wzniesiono dopiero w XVII i XVIII wieku. W centralnym punkcie miasta, na placu leżącym nad brzegiem jeziora, można zobaczyć renesansowy ratusz, wzniesiony na arkadach z salą Rady na piętrze, gdzie wiodą  wąskie, zewnętrzne schody.

Jak nietrudno się domyślić, tak skonstruowany budynek z powodzeniem mógł w razie potrzeby pełnić również funkcję obronną. Na jego ścianach widnieją piękne, dobrze zachowane freski, przedstawiające herby tych, którzy pełnili tu władzę zwierzchnią a wśród nich wyróżnia się "biscione" Viscontich, czyli wizerunek ogromnego węża pożerającego Saracena. Cały plac jest niezwykle malowniczy, z jednej strony otwarty na jezioro a z pozostałych trzech otoczony niewysokimi budynkami o dachach pokrytych łupkiem lub czerwono - brązowymi dachówkami z kominami przypominającymi miniaturowe gołębniki. Są tu liczne sklepiki, gdzie sprzedaje się produkty spożywcze typowe dla okolicy, rękodzieło i pamiątki. Nie brakuje też małych hotelików i przytulnych kawiarenek z ogródkami, gdzie siedząc przy stoliku pod parasolem, można jednocześnie podziwiać urodę miasteczka i jeziora z wyspą widoczną nieopodal brzegu. Tu mieści się małe molo i przystań dla niewielkich, motorowych stateczków oraz łódek; dzięki nim można się przeprawić przez niezbyt szeroki pas wody, nie uciekając się do sposobu, o jakim mówi legenda o św. Juliuszu. Przy wejściu na pomost mieści się cokół z tablicą poświęconą pamięci poległych żołnierzy, dawnych mieszkańców Orty. Kiedy byłyśmy tam wraz z Martą, pod monumentem stała okazała donica z chryzantemami, ozdobiona trójkolorową wstęgą w narodowych barwach.
 
Obok, w towarzystwie kaczki krzyżówki dreptała wielka, biała gęś i przez nikogo nie niepokojona, zabrała się do oskubywania kwiatów. Ani mieszkańcom ani kontrolerom, którzy nieopodal sprawdzali bilety uprawniające do przejazdu na wyspę, nie przyszło do głowy, aby przepędzać ptaka. Być może, idąc w ślady świętego Franciszka uważali, że gęś również ma swoje prawa a jednym z nich jest skubanie zieleniny, nawet tej przyniesionej w szczytnym celu. Bardzo nas rozbawiła ta tolerancja i pobłażliwość dla rozpuszczonego stworzenia, które najwyraźniej czuło się jak u siebie. Centralny plac jest dla miasta czymś w rodzaju salonu na świeżym powietrzu z ławeczkami w cieniu drzew; oprócz wspaniałego budynku Rady naszą szczególną uwagę zwrócił też nieduży dom, gdzie pomiędzy dwoma oknami widniał piękny fresk przedstawiający Chrystusa Zmartwychwstałego. Nieopodal, przy stromej brukowanej uliczce wiodącej w stronę Sacro Monte, obejrzałyśmy najstarszy budynek w Orcie, znany jako  "Casa dei Nani" czyli "Dom Karzełków". 

Zbudowano go pod koniec XIV wieku a jego fasadę zdobią cztery granitowe kolumny, wspierające drewniane podcienie z potężnych belek oraz freski przedstawiające Zwiastowanie, Madonnę z Dzieciątkiem i Wniebowstąpienie. Dom ten zawdzięcza swą nazwę czterem okienkom znajdującym się na pierwszym piętrze, tak małym, że zdawać by się mogło, iż jest to domek dla krasnoludków. Nieco dalej są dwa okazałe pałace: ten po lewej to palazzo Ubertini wzniesiony w XVIII wieku, zaś po drugiej stronie ulicy znajduje się XV wieczne palazzo Gemelli. Perspektywę uliczki zamyka śliczny kościółek Santa Maria Assunta z barokową fasadą pomalowaną na żółty kolor i białymi ornamentami. W miasteczku są też dwa inne kościółki, jeden nieco większy, pod wezwaniem św. Rocha oraz nieduża kaplica ukryta pomiędzy domami, poświęcona Świętej Trójcy. Oczywiście, nie są to jedyne interesujące budynki w Orcie; chodząc jej wąziutkimi uliczkami co krok widzi się piękne portale z potężnymi odrzwiami, bogato zdobione balkony z kutego żelaza i malownicze portyki z granitowymi kolumnami. W XVII wiecznej willi Bossi, której fundamenty pamiętają wieki średnie, dziś ma  swoją siedzibę Comune di Orta.

Do willi należy nieduży, lecz bardzo ładny ogród, przylegający do jeziora i oddzielony od niego niskim, ozdobnym ogrodzeniem z ażurową bramą. Całe miasteczko Orta ma niepowtarzalny klimat i urok, którego nie niweczą ani łuszczące się fasady, ani kruszejące tynki, czy poczerniałe belki. Starym murom dodają wdzięku porastające je pnącza oraz kaskady kwiatów spływające z okiennych parapetów i balkonów. Jaskrawy blask słońca wyostrza kontury i kolory budynków, sprawiając, że istotnie patrzymy na nie niczym na barwną akwarelę wykonaną ręką utalentowanego artysty...

Więcej zdjęć z Orty można zobaczyć pod linkiem>