sobota, 28 marca 2015

Mediolan, znaki szczególne. Część II - Dworzec Centralny.




Osoby, które czytały poprzedni wpis na temat mediolańskiej katedry, zapewne pamiętają ideę, która mi miała przyświecać podczas opisywania miasta w aspekcie uczuć, jakie ono we mnie budziło. Nie chodzi mi o typowe "ochy" i "achy" nad jego urodą i tym, co w nim jest szczególnego. Jak wszyscy wiemy, emocje mogą być dobre, złe albo po prostu mieszane; tak właśnie było w moim przypadku, kiedy umieszczałam na mapie Mediolanu punkty, mające dla mnie szczególne znaczenie. Katedra znajdująca się w jego sercu, tak kochana przez mieszkańców miasta, także dla mnie była czymś, co przez lata tkwiło w mojej świadomości. Co prawda, czasem było ono niczym przysłowiowy cierń w stopie, jednak mimo wszystko, kiedy jej nie widziałam przez jakiś czas, lubiłam myśleć, że jednak gdzieś tam jest i przyjdzie dzień, gdy znów ją zobaczę; wtedy, kto wie, może mnie zachwyci rysunek jej ażurowych attyk na tle szafirowego nieba lub przeciwnie, jej rozłożysta bryła przytłoczy mnie swoim widokiem?
Całkiem inaczej miała się sprawa z Dworcem, choć  w moim stosunku do niego także nie brakowało niuansów i odcieni... W zasadzie to właśnie tu zaczęła się moja mediolańska przygoda, gdy przyjechałam z odległego Bari po dwunastogodzinnej podróży pociągiem.



Miała na mnie czekać koleżanka, ale coś jej wypadło i okazało się, że to ja muszę oczekiwać na nią przez całe dwie godziny. Niewiele pamiętam z tego dnia, ponieważ długa podróż i nieprzespana noc sprawiły, że zobojętniałam na wszystko wokół. Hałasy i tłum ludzi przewijających się przez to miejsce kompletnie wytrąciły mnie z równowagi, więc jego uroda (czy też  jej w brak) w tym momencie nie miały dla mnie żadnego znaczenia. Zresztą niedługo po przyjeździe miałam więcej okazji, aby to nadrobić, ponieważ na okres tygodnia zatrzymałam się w pewnym miejscu nieopodal, skąd codziennie wyruszałam na poszukiwanie pracy. W tym czasie często robiłam zakupy w dworcowym sklepie spożywczym; przy tej okazji dokładniej obejrzałam zarówno masywną sylwetkę Stazione, jak i monumentalne pomieszczenia wewnątrz. Budowa mediolańskiego Dworca Centralnego trwała wiele lat, bowiem kamień węgielny położył król Wiktor Emanuel III w 1906 roku, jednak wszystkie prace definitywnie ukończono dopiero w roku 1933. Jego wygląd dość daleko odbiega od pierwotnego projektu; jako całość jest on chyba niezbyt szczęśliwą mieszanką  Art-Deco i Liberty, ze sporą domieszką monumentalnego stylu nawiązującego do kultury antycznej, tak kochanego przez faszystów. Oczywiście nie brakuje tam rzeczy, które z pewnością mogą się podobać, jak choćby piękne mozaiki, czy ogromne świetliki w stropie.

I znów, podobnie jak to miało miejsce w przypadku katedry, mój stosunek do niego był daleki od jednoznacznego uwielbienia lub potępienia. Dworzec zawsze jawił mi się jako konglomerat bałaganu i ciekawych detali architektonicznych, był miejscem, gdzie mogłam wtopić się w tłum podróżnych, stając się jego niewielką cząstką. Będąc tam zawsze miałam nieodparte wrażenie, że choć podobnie jak inni, obecni tam ludzie, posiadam swój cel, dążenia i oczekiwania, to jednak jestem zaledwie ziarenkiem piasku, gnanym przez wiatr na wielkiej plaży... Temu nastrojowi jak najbardziej odpowiadał widok ogromnych, dworcowych hal, niebotycznie oddalonych sufitów i monumentalnych schodów. W późniejszym okresie, kiedy dość często tam bywałam w związku z moimi podróżami po północnych Włoszech, trwał remont i generalne mycie budynku; w tym czasie mnóstwo fragmentów, zarówno z zewnątrz jak i wewnątrz przysłonięto przepierzeniami, ekranami i rusztowaniami, co jeszcze bardziej potęgowało zwykły dworcowy harmider i bałagan. Do tego należy dodać różne automaty, kioski i budki, z artykułami spożywczymi i nie tylko, wyrastające w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Echem dawnej świetności Dworca pozostało jedynie kilka eleganckich sklepów znajdujących się w bocznych pomieszczeniach, gdzie było nieco spokojniej i mniej hałaśliwie. Szczerze mówiąc, kiedy przemieszczałam się wraz mnóstwem ludzi po głównej hali Dworca, niejednokrotnie dopadał mnie lęk. 


Zapewne działo się tak częściowo z czysto fizycznego poczucia zagubienia i dekoncentracji, jakie mnie tam ogarniały pod wpływem hałasu i rozproszonego światła a także z powodu obawy przed kradzieżą lub napaścią, które bardzo często zdarzają się w podobnych miejscach. W związku z tym, starałam się mieć na baczności, bo chwila nieuwagi mogła mieć dla mnie naprawdę przykre konsekwencje. Uspokajałam się dopiero na peronie; widok potężnych, metalowych przęseł wspierających dach ponad dwudziestoma czterema peronami (gdzie z jednej strony widziałam czyśćcowe otchłanie, z jakich dopiero co się wyrwałam a z drugiej światło dnia i tory prowadzące w dalekie strony) dawał mi poczucie pewności i przedsmak przygody czekającej na mnie, kiedy już dotrę do celu podróży. Nie kryję też, że również strona estetyczna owej konstrukcji cieszyła moje oczy; widok stalowych elementów zespolonych wielkimi nitami i szklane tafle stropu umieszczone w metalowych ramach, dawały świadectwo potęgi ludzkiego umysłu. Kryły się za nimi lata pracy inżynierów oraz techników, niezliczona ilość działań matematycznych i doświadczeń fizycznych, wykonanych po to, żeby  ochronić pasażerów od słońca, wiatru, opadów deszczu lub śniegu. 



Wracając z podróży ponownie przemierzałam tę samą drogę, lecz tym razem w odwrotnym kierunku. Kiedy stawałam na ruchomych schodach niosących mnie w dół, nieodmiennie towarzyszyło mi poczucie, że oto coś się skończyło, że wychodząc z Dworca nieodwołalnie opuszczam jakiś fragment odległego świata, który przez moment był mój, aby znów powrócić do punktu odniesienia - domu, gdzie wówczas mieszkałam. Różne zakręty emigracyjnego żywota, jakie były moim udziałem w trakcie dziesięciolecia spędzonego we Włoszech, nauczyły mnie bacznie patrzeć i dostrzegać więcej, niż zwykle chcemy zobaczyć na pierwszy rzut oka, kiedy czas nas goni a liczne sprawy czekające na załatwienie zajmują nas bez reszty.

Dworzec Centralny, taki, jakim go znałam, miał swoje mroczne strony oraz tajemnice, których często nie zauważają podróżni pędzący w pospiechu przed siebie, zajęci pilnowaniem bagażu, tym bardziej, że najczęściej nie są to rzeczy miłe dla oka i ludzkiej świadomości a niejednokrotnie po prostu niebezpieczne. W tym względzie Dworzec był nie tylko budynkiem, miejscem, gdzie się kończy lub zaczyna podróż, był także trzewiami miasta, ropiejącym wrzodem na jego ciele. Patrząc uważnie, mogłam bezbłędnie wyczuć, kto jest podróżnym a kto bezdomnym szukającym tam schronienia; za dnia bezdomnych na dworcu było wielu i nie zawsze mieli oni wygląd typowego "barbona" zarośniętego włóczęgi w cuchnącej odzieży, śpiącego w kanałach albo w prowizorycznym szałasie pod mostem. Zapewne część z nich to byli uciekinierzy od swojego dotychczasowego życia lub emigranci, którym się nie powiodło; nocujący kątem u znajomych, czy w schroniskach Caritasu zapewniających minimum niezbędne do życia - łóżko, możliwość umycia się i poranny posiłek.

Dzięki dość przyzwoitej odzieży, można byłoby ich wziąć za podróżnych, gdyby nie ociężałość, z jaką przysiadali gdziekolwiek po nie zawsze dobrze przespanej nocy, brak pośpiechu i pustka w oczach, mówiąca o tym, że nie oczekują tam na pociąg, lecz raczej na cud, przypadkowe spotkanie, które być może odmieni ich życie...Nietrudno było też zauważyć prostytutki płci obojga i w różnym wieku, młode dziewczyny, wyzywająco umalowane i tandetnie ubrane, czekające na okazję przeżycia płomiennego romansu, szwendających się chłopaków, szukających możliwości drobnej kradzieży albo osoby chętnej do kupna działki narkotyku. W pierwszych miesiącach mojego pobytu w Mediolanie, byłam świadkiem scen, które być może dobrze byłoby zapomnieć, lecz one wciąż we mnie trwają, niezmiennie przypominając mi o tym, po jakim cienkim lodzie chodziłam wtedy i ile miałam szczęścia, że moje życie ułożyło się tak, jak się ułożyło. Jadąc do Mediolanu w zasadzie wyjeżdżałam w nieznane, jednak nie zaznałam tam poniewierki, jaka niejednokrotnie była udziałem innych emigrantów, chociaż parę razy zdarzyło mi się przez jakiś czas pozostawać bez pracy, co dla osoby samotnej, w obcym kraju, zawsze może być początkiem końca. W moim przypadku był to raczej własny wybór i poszukiwanie lepszych perspektyw, ale mimo to, zawsze było w tym jakieś ziarenko niepokoju, czy decyzja, która podejmę będzie tą właściwą... O zakrętach i mieliznach emigracyjnego życia pisałam jakiś czas temu  TUTAJ, jeśli ktoś nie czytał tego posta, to bardzo zachęcam, choć nie mówi on o urokach Italii, lecz pokazuje złe i trudne aspekty ludzkiej egzystencji.


Ta ciemna strona stała w oczywistej sprzeczności z napuszoną dekoracyjnością Dworca, tymi wszystkimi ciężkimi kolumnami, płaskorzeźbami i symbolicznymi posągami. Nie mogę powiedzieć, że przykuwał on moje oczy swoją urodą, jednak mimo to, lubiłam patrzeć na jego detale, gdyż biorąc je w swego rodzaju mentalny cudzysłów, mogłam go oswoić i przyjąć z dobrodziejstwem inwentarza.
Okolica Dworca również nie nie budziła mojego zachwytu, bowiem od frontu znajduje się tam rozległy i pozbawiony wdzięku wybetonowany plac, który w lecie zamienia się w rozgrzaną patelnię; natomiast w zimie bez przeszkód hula tam porywisty wiatr zrywający czapki z głów. Po lewej stronie jest brzydka ulica Sammartini, zaś po prawej spory skwer z alejkami i trawnikami oraz fontanną. Swego czasu, na placu i skwerze, w dni powszednie widziało się wiele osób pozbawionych stałego zajęcia, ponieważ było to umowne, znane wszystkim miejsce, gdzie ktoś poszukujący taniego pracownika (najlepiej zatrudnianego na czarno) mógł go tam bez trudu znaleźć, omijając przy tym agencje pośrednictwa pracy. Skwer z reguły okupowali emigranci z dawnych Republik Radzieckich, którzy często spędzali tam całe dnie, w oczekiwaniu na ewentualnego pracodawcę. Czasem było to nawet kilkaset osób, z czego zajęcie znajdowała jedynie niewielka grupa... 




Tuż obok skweru jest ulica Ferrante Aporti, biegnąca wzdłuż potężnej skarpy, na której znajdują się tory kolejowe. Pod nimi jest sieć podziemnych tuneli i magazynów; niegdyś był to ogromny, skomplikowany system, służący do transportu towarów. Z poziomu ulicy wjeżdżały tam samochody ciężarowe, następnie ich ładunek przenoszono do wagonów, po czym za pomocą specjalnych wind wyjeżdżały one na poziom dworca i jechały w świat. Dziś to wszystko jest bezużyteczne, windy na perony zlikwidowano w latach 90- tych, z jednym wyjątkiem - peronu nr 21. Stało się tak z powodu pewnej niechlubnej karty w przeszłości Włoch a mianowicie przyjęcia prawa rasowego, które było podstawą do eksterminacji włoskich Żydów. Właśnie stąd w latach 1943 i 1944 bydlęcymi wagonami wywożono więźniów politycznych oraz setki włoskich obywateli żydowskiego pochodzenia do hitlerowskich obozów śmierci, między innymi Ravensbruck i Oświęcimia. Większość z nich zagazowano zaraz po przyjeździe, zaś z całej wielkiej rzeszy dorosłych a także dzieci w różnym wieku, uratowało się jedynie dwadzieścia siedem osób, które dożyły końca wojny i wyzwolenia. Niedawno oddano sprawiedliwość tym niewinnym ofiarom czasów terroru; w podziemiach pod 21 peronem otwarto muzeum Szoah, gdzie można zobaczyć, jak funkcjonował ów zbrodniczy proceder.
Cóż jeszcze mogę dodać na temat Dworca Centralnego w Mediolanie? Przez lata był dla mnie miejscem, skąd wyjeżdżałam na poszukiwanie przygody i bramą, przez którą wracałam do mojej bezpiecznej przystani. Czasem budził we mnie lęk a innym razem dawał poczucie przynależności do ludzkiego zbiorowiska, z jego wszystkimi małostkami i problemami, tym co w nim dobre i co mniej chlubne...

P.S. Jak się zorientowałam z komentarzy zamieszczonych przez Alinę i Ewę, w chwili obecnej Dworzec prezentuje się zupełnie inaczej, remont zakończono z sukcesem, zaś osoby, które mogłyby wywołać złe wrażenie na podróżnych, zniknęły. Bardzo mnie to cieszy, bo stan przeszły naprawdę nie przynosił miastu chluby a EXPO jest za pasem! Oby tak było i w przyszłości, kiedy targi się skończą; dobrze by się też stało, żeby problem bezdomnych, emigrantów oraz ludzi pracujących na czarno, został rozwiązany w sposób zasadniczy i kompleksowo a nie poprzez działania o charakterze kosmetycznym...

 Więcej zdjęć Dworca >


czwartek, 19 marca 2015

Mediolan, znaki szczególne. Część I - Duomo.




O Mediolanie pisałam już kilkakrotnie, lecz ponieważ jest to temat bardzo obszerny, nie mogę się oprzeć chęci, aby poruszyć go po raz kolejny. Niejednokrotnie zastanawiałam się nad tym, jakie punkty w jego tkance są dla mnie tymi wyróżniającymi je spośród innych miast? Jakie obrazy widzę, kiedy słyszę jego nazwę? Z pewnością jest to Duomo, czyli katedra, zamek Sforzów a także Dworzec Centralny. Oczywiście, oprócz nich jest o wiele innych interesujących miejsc i obiektów, ale to właśnie te trzy wyznaczają na mapie miasta swoisty trójkąt i są dla mnie punktami odniesienia. Nie chodzi tu nawet o przestrzeń w sensie fizycznym, były one dla mnie raczej  świadectwem pewnej epoki w życiu miasta a także aspiracji i dążeń jego mieszkańców. W ramach tego wpisu postaram się przedstawić je z mojego punktu widzenia, pokazać ich "portret sentymentalny" tak, jak to się robiło za czasów Lawrence Sterne'a... Może nie jest to najszczęśliwsze porównanie, gdyż Mediolan nie jest miastem zbyt romantycznym, na pierwszy rzut oka jawi się raczej jako metropolia nowobogackich, ze swoim XIX- wiecznym anturażem, szerokimi ulicami i ogromnymi kamienicami.

Pod tym względem przypomina mi ono Peszt, (gdzie wiele lat temu, po raz pierwszy zobaczyłam tak imponującą, miejską zabudowę) do tego stopnia, że miałam wrażenie, iż wiele projektów tych monumentalnych kamienic zrodziło się w pracowni tego samego architekta. Jednak wróćmy do moich trzech punktów na mapie miasta; jako pierwsze wymieniłam Duomo, więc od niego zacznę mój opis. Tu muszę zmartwić wszystkich miłośników gotyku, którzy zapewne będą bardzo rozczarowani tym, co teraz napiszę. Otóż zwykle mówi się, że jest to katedra gotycka i rzeczywiście taka jest, choć z pewnym zastrzeżeniem. Jej budowę rozpoczęto po koniec XIV wieku, co jednoznacznie sytuuje ją w okresie późnego gotyku, jednak o ile jest to prawdą w stosunku do zasadniczej konstrukcji i jej wnętrza, to co widzimy na zewnątrz jest o wiele bliższe naszym czasom i w większości pochodzi z XVII i XIX wieku...Te piękne, strzeliste detale, centralna guglia z pokrytą złotem Madonniną oraz jej pomniejsze siostry, które ją otaczają a także ażurowe przypory i wykończenia dachu, to w większości nie gotyk, lecz barok i neogotyk.

Jedyna guglia wzniesiona w okresie średniowiecza, to ta z figurą św. Jerzego, czyli guglia Carelli, nazwana tak od nazwiska jednego z benefaktorów. Oczywiście zachowały się też pierwotne, gotyckie elementy, w tym rzeźby, gargulce oraz część przepięknych witraży, jednak stanowią  one zaledwie ułamek całości. Pierwotna fasada katedry była bardzo skromna, niemal pozbawiona ozdób i mówiąc szczerze, dość nieciekawa.
W moich postach kilkakrotnie używałam określenia "lombardzka szopa" (capanna lombarda) tak bowiem jest określana podobna bryła architektoniczna, jaką zresztą widzimy patrząc na inne, mediolańskie kościoły, choćby sławną Santa Maria delle Grazie, gdzie w przyległym klasztorze znajduję się "Ostatnia wieczerza" Leonarda.
Ten przysadzisty kształt, którego zarys nadal możemy dostrzec w fasadzie Duomo, jest niezbyt wdzięczny, więc na przestrzeni wieków wielokrotnie próbowano przyozdobić katedrę na rozmaite sposoby, jednak wynik tych starań zawsze pozostawiał wiele do życzenia i nie satysfakcjonował następnych pokoleń. 



Kiedy w ubiegłym dziesięcioleciu podjęto decyzję o restauracji fasady Duomo, cały fronton wraz z rusztowaniami zakryto specjalną tkaniną a na niej umieszczono nadruki, przedstawiające katedrę tak, jak się prezentowała w różnych epokach. Był to dla mnie spory szok, ponieważ nie miałam pojęcia, że to, co zobaczyłam, kiedy po raz pierwszy stanęłam na Piazza del Duomo, jest o wiele bliższe naszym czasom, niż pierwotnie sądziłam. Nie przesadzę, jeśli powiem, że w tym momencie poczułam się w pewnym sensie oszukana, choć już wcześniej wyczuwałam w niej jakąś fałszywą nutę, rozziew pomiędzy surowym, monumentalnym wnętrzem i koronkowym wyglądem na zewnątrz, tym bardziej, że stylistycznie zdecydowanie odbiegała od znanych mi ze zdjęć gotyckich katedr w Orvieto i Sienie, że nie wspomnę tu o świątyniach francuskich, czy niemieckich.





Bez trudu dało się dostrzec, że w większości jej zewnętrzne ozdoby nie przystają do epoki, w której powstało Duomo, jednak sądziłam, że te niezgodności w wyglądzie fasady są raczej wynikiem daleko posuniętej dowolności podczas prac renowacyjnych przeprowadzonych w minionych stuleciach a nie całkowitą zmianą pierwotnego założenia. Moje uczucia związane z katedrą zawsze były ambiwalentne; z jednej strony podziwiałam jej misterne detale, które same w sobie z pewnością są przejawem sztuki wysokiego lotu, lubiłam też na nią patrzeć od strony Pałacu Biskupiego i Piazza Fontana, skąd według mnie prezentuje się najlepiej.

Natomiast z drugiej miałam jej za złe to przebranie, w którym mi się ukazała; zaczęłam ją postrzegać jako symbol zadufania i wielkościowych ciągotek, jakie w Lombardczykach obudził Napoleon, co zresztą chyba było dość zgodne z ich charakterem i padło na podatny grunt. Powstało wtedy kilka projektów ozdobienia fasady, lecz zrezygnowano z nich ze względu na zbyt duży koszt. Lombardczycy zawsze byli obrotni w kwestii pieniądza, w końcu to im świat zawdzięcza powstanie sieci banków, że nie wspomnę o lombardach sensu stricto (nota bene, zawsze miałam do nich odrazę i nigdy w życiu nie kupiłabym nic w tej instytucji, gdyż mam wrażenie, że zła energia podążyłaby za mną wraz z przedmiotem zastawionym za lichwiarską cenę, co mogło być dla kogoś ostatnią deską ratunku). Pod koniec XIX wieku rozpisano nowy konkurs, który wygrał Giuseppe Brentano, lecz i ten projekt nie został zrealizowany w pierwotnej postaci, gdyż wprowadzono do niego rozliczne zmiany, nie rezygnując jednak z zamysłu, dania katedrze wyglądu monumentalnego i ozdobnego zarazem. Mając na uwadze ten aspekt, Duomo jest dla mnie świadectwem pychy mieszkańców tego miasta, zdaje się mówić o ich aspiracjach stworzenia katedry na miarę ich kieszeni, bo przecież przyozdobienie go taką ilością rzeźb i innych elementów musiało kosztować masę pieniędzy...


Oczywiście, można  tu  zgłosić 
zastrzeżenie, że dzieło sztuki samo w sobie jest bezcenne, więc zwracanie uwagi na finansową stronę przedsięwzięcia być może jest nietaktem, jednak choć mam wiele respektu dla sztuki i ambicji artystycznych, to w przypadku mediolańskiej katedry wyczuwam jakąś przesadę.
Choć jest ona bardzo efektowna na pierwszy rzut oka, ma w sobie coś, co sprawia, że patrząc na nią czuję niezbyt miły zawrót głowy, jakbym przed chwilą zeszła z wirującej karuzeli. Mimo tych  niuansów estetycznych, z biegiem czasu stała się dla mnie czymś znajomym i bliskim, więc po każdym dłuższym okresie, kiedy to Mediolan pozostawał dla mnie niejako na marginesie moich zainteresowań, witałam ją z radością, niczym dawno niewidzianą przyjaciółkę.
Cieszyło mnie, że każda zmiana aury ukazuje ją nieomal w innej postaci, jakby była teatralną dekoracją, z której oświetleniowiec za pomocą reflektorów kreuje coraz to nową rzeczywistość. Poza tym, to właśnie katedra była pierwszą, tak bardzo charakterystyczną budowlą w tym mieście, jaką zobaczyłam po przyjeździe. Wtedy było ono dla mnie obce i tajemnicze, w tym nieznanym otoczeniu sylwetkę Duomo znaną mi ze zdjęcia, rozpoznałam na pierwszy rzut oka. Po tej, być może nieco przydługiej dygresji, chciałabym wrócić do tematu remontów, modernizacji i finansów. Wydatki na te cele zdają się nie mieć końca, gdyż kwaśne deszcze i smog powodują, że Duomo szarzeje pod ich wpływem a delikatne detale kruszeją, więc pracownikom instytucji znanej jako Fabbrica di Duomo nie brakuje zajęcia. Fabbrica powstała w 1387 i trwa do dziś, więc być może jest jednym z najstarszych, (jeśli nie najstarszym) zakładem pracy, istniejącym w zasadzie nieprzerwanie...


Oprócz  prac restauracyjnych ma ona za zadanie całą obsługę administracyjną, zarówno katedry jak i katedralnego muzeum a jej siedzibą jest okazały budynek usytuowany przy wschodniej pierzei Piazza del Duomo. Konstrukcja katedry kreuje wiele problemów, chyba najpoważniejszym było osiadanie i pękanie kolumn wspierających strop, co w latach 70-tych  i 80-tych ubiegłego wieku, spowodowało konieczność wymiany znacznej części materiału, z jakiej je wzniesiono. Specjalistyczne prace o tak wielkim zakresie wymagają ogromnych nakładów, więc siłą rzeczy administrator musi korzystać z różnych dodatkowych źródeł finansowania. Aby zaokrąglić budżet  wdraża się różne projekty, można na przykład zaadoptować guglię, gargulca lub rzeźbę, co oczywiście sprowadza się przede wszystkim do łożenia na ich konserwację. Myślę, że dla niektórych osób to bardzo dobry sposób na spożytkowanie nadmiaru funduszy a zarazem przejście do historii...


Mediolańskie  Duomo słusznie szczyci się swoimi imponującymi witrażami. Przewodniki informują o tym, że ich powierzchnia wynosi 1700 m2  i przedstawia aż 3600 postaci. Niestety, zwykle trudno je zobaczyć w całej krasie, ponieważ okna są bardzo wysokie, więc ich część zwykle tonie w cieniu; niedostateczna ilość dziennego światła, jaka przez nie wpada, pozwala je obejrzeć jedynie częściowo i tylko od wewnątrz. 
Jednak miałam to szczęście, że w ostatnim roku mojego pobytu we Włoszech z okazji świąt Bożego Narodzenia, przedsiębiorstwo odpowiedzialne za oświetlenie miasta, zainstalowało na własny koszt system złożony z mnóstwa lampek LED, co pozwoliło również z zewnątrz podziwiać niezwykłe piękno tych witraży. O projekcie dowiedziałam się z lokalnego dziennika telewizyjnego i natychmiast postanowiłam wziąć udział w owym spektaklu, gdyż  grzechem byłoby przeoczenie takiej niepowtarzalnej okazji. Po zapadnięciu ciemności, punktualne o godzinie 19:00 zgasły latarnie na placu w pobliżu Katedry i w tej samej chwili jej okna rozbłysły całą gamą kolorów tęczy. Był to wspaniały widok, gdyż witraże są naprawdę przepiękne, ogromne, o nasyconych kolorach. Setki małych fragmentów szkła, składają się na obrazy przestawiające sceny ze Starego i Nowego Testamentu, zaś szczyty okien wieńczą misterne rozety. 





Z rozmysłem nie piszę nic na temat wnętrza katedry, ponieważ szczerze mówiąc, nie razi mnie, ani nie zachwyca a nie jest moim celem multiplikowanie informacji, jakie można znaleźć w przewodniku lub w necie. Byłam tam kilkakrotnie, ale nie znalazłam niczego, o czym mogłabym powiedzieć, że oczarowało moje oczy i skradło mi serce. Oczywiście, imponuje mi jej ogrom a świadomość, że tego kolosa wzniesiono kilkaset lat wstecz przy użyciu prostych narzędzi, budzi respekt. Jednak jak napisałam na początku, jest to wpis sentymentalny a w tym wypadku moje sentymenty pozostały w uśpieniu...

Natomiast wyprawa na dach katedry była dla mnie naprawdę wspaniałym przeżyciem, o którym pisałam tutaj

Ps. Chciałam tu nadmienić, że zdjęcia raczej nie oddają rzeczywistego koloru katedry, ponieważ jak już wspomniałam, jest on zależny od oświetlenia i tego, czy marmur w danej chwili odbija, czy pochłania światło. W istocie, w neutralnym świetle jest ona biało - szaro - różowa, co w przybliżeniu wygląda tak, jak na zdjęciu nr. 10 (tym z posągiem w niszy).  

Suplement do wpisu

Dla osób zaineresowanych przemianami, jakim poddano Duomo na przestrzeni wieków, zamieszczam link do strony, która mówi o tym bardzo dokładnie >


Poniżej zamieszczam rycinę katedry w niemal pierwotnym kształcie, przed pracami zainicjowanymi w okresie panowania Napoleona. Widoczne są  niewielkie modyfikacje fasady  wprowadzone po okresie średniowiecza.



Więcej zdjęć Duomo w obecnej postaci można obejrzeć pod linkiem >

sobota, 14 marca 2015

Magnoliowo i wiosennie.


I znów magnolie szykują się do kwitnienia...Dziś rano, kiedy otworzyłam komputer i zajrzałam na bloga, zauważyłam nowy wpis Ady na temat Wawelu w wiosennej szacie, ze zdjęciami wielkiej magnolii, gęsto pokrytej mechatymi pączkami. Mam nadzieję, że tego roku krakowska wiosna nie zawiedzie swoich wielbicieli i pozwoli im nasycić oczy cudnym widokiem, jakim jest to kwitnące drzewo. Ja, podczas mojego pobytu we Włoszech, co roku miałam okazję oglądać ten wspaniały spektakl i zawsze cieszył mnie swoją urodą. 

Nic więc dziwnego, że w moim magnoliowym albumie jest mnóstwo zdjęć tych wspaniałych roślin, gdyż dopiero tam udało mi się je zobaczyć w całej ich przyrodzonej krasie.
W Ostródzie z balkonu mojej mamy mogę zajrzeć do ogrodu po przeciwnej stronie ulicy, gdzie rośnie magnoliowe drzewko. Pamiętam, jak wiele lat temu, po raz pierwszy ujrzałam je w kwiatach, choć jeszcze bez liści. Nie mogłam wtedy uwierzyć własnym oczom, wielkie, różowe kwiaty na bezlistnych gałązkach, w czasie, gdy w naszych ogrodach nieśmiało pokazywały się pierwsze oznaki wiosny, wydawały mi się nierzeczywiste. Moja wiedza na temat magnolii była wtedy dość znikoma i nie miałam pojęcia o bogactwie  gatunków oraz kolorów. Jak wielka jest ich rozmaitość, przekonałam się już w pierwszym roku mojego pobytu we Włoszech. Wybrałam się wtedy na jedną z moich wiosennych przechadzek, pamiętam, że był to piękny, słoneczny dzień.

Niespodziewanie, przechodząc koło domu z dużym, ładnym ogrodem, poczułam niezwykłą, upajającą, kwiatową woń. Zaczęłam się rozglądać wokoło i wtedy zauważyłam białe płatki, leżące na ziemi. Stałam pod okazałym drzewem z ciemnozielonymi, skórzastymi liśćmi a w jego koronie dostrzegłam piękne, duże kwiaty. To właśnie one wydzielały ten intrygujący zapach; było to dla mnie coś zupełnie nowego, więc musiałam się z kimś podzielić tym odkryciem. Od znajomej Włoszki dowiedziałam się, że jest to także jeden z gatunków magnolii, która w odróżnieniu od innych nie zrzuca liści na zimę. 

W następnych latach corocznie miałam okazję oglądać ich urodę, gdyż w lombardzkich ogrodach spotyka się je bardzo często; czasami są niewielkie i delikatne, ale bardzo często widzi się stare, duże, dorodne drzewa. Kiedy po zimowych szarościach nadchodzą pierwsze, naprawdę ciepłe dni, ni stąd ni zowąd, pokrywają się one całą masą różowego lub białego kwiecia, co sprawia, że wyglądają niczym ogromne bukiety, zawieszone na tle lazurowej przestrzeni nieba. Pokochałam je i nie miało tu nic do rzeczy, że miałam je wszędzie na wyciągnięcie ręki. Tak samo mnie cieszyły ogromne, stare drzewa, jak i te malutkie, prezentujące swe kwiaty na drobnych, delikatnych gałązkach. Lubiłam też zaglądać do okolicznych ogrodów w poszukiwaniu niezwykłych kolorów i form, kwiatów o płatkach gładkich lub postrzępionych. 

Czekałam na dzień, kiedy z  pączków okrytych delikatnym puszkiem wyłoni się delikatny rąbek koloru, bo wiedziałam, że wraz z jego pojawieniem znowu się zacznie wiosenny cud natury. Jako pierwsze zakwitają odmiany, które zrzucają liście na jesieni.
Ich kwiaty nie pachną, za to cieszą oczy gamą kolorów, od śnieżno - białego, poprzez wszystkie odcienie różu, aż do purpury. W miarę upływu czasu pojawiają się na nich jasnozielone liście a kwiatów z każdym dniem jest coraz mniej. Kiedy przekwitnie ten gatunek, pałeczkę przejmują drzewa o zimozielonych, skórzastych liściach. 
Ich białe a właściwie lekko kremowe kwiaty, są zazdrośnie ukryte w gąszczu zieleni, mniej liczne, za to oszałamiająco pachnące. Byłabym w dużym kłopocie, gdybym miała dokonać wyboru i powiedzieć, które z nich są piękniejsze, czy te w odcieniach różu, ciemniejsze od zewnątrz i jasne w środku, purpurowe a może te białe, o płatkach w kolorze bitej śmietany?

Kiedy zaczęłam robić zdjęcia, nie mogłam sobie odmówić wielokrotnego uwieczniania tych pięknych drzew; zresztą i tak wciąż biegałam z aparatem fotograficznym, próbując zatrzymać w kadrze to, co mi towarzyszyło przez te wszystkie lata. Każdy z przeżytych dni zbliżał mnie do wyjazdu i definitywnego powrotu do Polski, w moje rodzinne strony, które ukochałam najbardziej na świecie. Jednak ta miłość nigdy nie stała w sprzeczności z zachwytem, jaki budziły we mnie Włochy, ich przyroda, pejzaż i kultura. Czas, który był mi tam dany, był nie tylko ciężarem, jaki nie raz z trudem dźwigałam, lecz także pięknym prezentem, więc starałam się spożytkować go jak najlepiej. Wspomnienia przeżytych chwil, obrazy w mojej w pamięci i te uwiecznione na zdjęciach, sprawiły, że już nigdy nie będę tą samą osobą, która wiele lat temu podjęła decyzję o wyjeździe na emigrację, gdyż pozwoliły mi spojrzeć na moje życie z zupełnie innej perspektywy. Z pewnością nie tylko stałam się bardziej odporna na przeciwności losu, to co tam przeżyłam, nauczyło mnie cieszyć się każdą chwilą, każdym okruchem piękna i dobra, jaki to życie mi rzucało.

Mam nadzieję, że widok kwitnących magnolii ucieszy również Wasze oczy, tak jak radował moje. Jeśli chcecie zobaczyć więcej zdjęć, jak zwykle zapraszam do  obejrzenia ich w albumie.

 Więcej zdjęć można zobaczyć tutaj>


   lub na filmiku>


P.S. Ada w swoim komentarzu wspomniała o "magnoliowym festiwalu" jeśli ktoś z czytelników ma swoich albumach zdjęcia magnolii lub jakieś piękne wspomnienie z nimi związane, to może byłby to odpowiedni moment, aby się tym podzielić? 

sobota, 7 marca 2015

Dzień mimozy - 8 marca we Włoszech











We Włoszech mimoza jest  kwiatem, jaki tradycyjnie ofiarowuje się dziewczynom i kobietom w ósmym dniu marca. Jednak panie, których nikt nią nie obdarował, niejednokrotnie same kupują sobie choć małą gałązkę, aby podkreślić świąteczny charakter tego dnia. Myślę, że w tej mimozowej symbolice jest głęboki sens (który postaram się przybliżyć moim czytelnikom) może niezbyt jasny, jeśli ktoś nie miał okazji widzieć jej rosnącej w naturze.

Mimoza to dość spory, zdrewniały krzew, osiągający wysokość 2-3 metrów, przypominający wielkością i pokrojem młode drzewko jarzębiny. Jest to roślina bardzo delikatna, lecz w żadnym razie nie cieplarniana. Chyba też nie ma zbyt wysokich wymagań, bo w cieplejszych rejonach Włoch można zobaczyć całe zagajniki mimozy porastające zbocza gór, gdzie czepiają się nawet najmniejszej odrobiny gleby w szczelinach skał. W tychże rejonach zakwita ona bardzo wcześnie, często już pod koniec lutego a najpóźniej na początku marca. Ma pierzaste listki i śliczne, żółte, puszyste kwiatki w kształcie maleńkich kuleczek. Jest z natury silna i wytrzymała, lecz traci te cechy po zerwaniu. Delikatność jej kwiatów jest przysłowiowa, zerwana gałązka szybko traci swój wdzięk a żółte kuleczki puszystość; niemal w oczach ciemnieją i opadają. Zasuszona, jest zaledwie cieniem swego piękna, niczym twarz staruszki, w której z trudem doszukujemy się śladów jej młodzieńczej urody... Dlatego ściętą gałązkę najlepiej szybko wstawić do wody i unikać bezpośredniego dotykania a wtedy można się nią cieszyć nieco dłużej. Zazwyczaj jest sprzedawana w celofanowych torebkach, co także przedłuża jej krótkie życie. 
Pamiętam, jak niedługo po przyjeździe do Włoch, otrzymałam moją pierwszą  mimozę. Zajmowałam się wtedy pewną obłożnie chorą osobą; w Dniu Kobiet jej córka obdarowała mnie tą śliczną gałązką. Byłam nieco zaskoczona, ale przyznam, że był to bardzo miły gest. 
Przy tej okazji dowiedziałam się, że 8 marca Włoszki noszą maleńkie gałązki mimozy we włosach lub przy ubraniu na piersi, aby każdy kto na nie spojrzy pamiętał, iż jest to wyjątkowy dzień. Wybierałam się wtedy do Mediolanu, więc przypięłam mały fragment gałązki do klapy mojego czarnego płaszcza.



Było piękne, prawie wiosenne popołudnie, bez duszącej czapy smogu nad miastem. Powietrze rześkie i nieco ostre sprawiało, że czuło się, iż wiosna jest tuż tuż. Kiedy znalazłam się na mojej ulubionej via Dante, otoczyła mnie nadzwyczajna aura tego dnia. Chylił się on ku końcowi zaś słońce ku zachodowi; wszystko wokół nabierało różowo - fiołkowej barwy a monumentalne kamienice rzucały długie cienie. W tym wielkomiejskim otoczeniu co parę kroków można było spotkać uliczne stragany, gdzie sprzedawano gałązki mimozy; niosły ją obdarowane kobiety i dziewczyny a także mężczyźni, zapewne chcący ją ofiarować swym paniom na wieczornej randce lub po powrocie do domu. Widziało się mimozę we włosach kobiet, przy ich płaszczach i kurtkach. Ludzie uśmiechali się sympatycznie, nie czuło się powszechnego o tej porze dnia pośpiechu i napięcia. Muzyka ulicznych grajków też brzmiała jakoś inaczej, bardziej słodko i romantycznie...Nazwałam ten dzień Dniem Mimozy i takim już na zawsze zostanie w mojej pamięci, najpiękniejszy, bo niezapowiedziany i nieoczekiwany. W następnych latach rzadko zastanawiałam się nad tym, jaka jest data, czy dzień tygodnia, gdyż rytm mojego życia wyznaczały dyżury i dni wolne od pracy, podczas których mogłam robić to, co najbardziej kochałam, czyli wybrać się "w nieznane". Pewnego roku, w takim właśnie dniu, postanowiłam pojechać do Pavii, żeby zobaczyć to miasto, interesujące zarówno z punktu widzenia historii, jak i architektury. Wyruszyłam pierwszym porannym pociągiem, zupełnie nie myśląc o tym, że jest Dzień Kobiet. Kiedy dojechałam na miejsce i zagłębiłam się w śliczną, barokową uliczkę, nagle, na balkonie z kutego żelaza ujrzałam sporą gałąź mimozy. Doznałam olśnienia, przecież dziś jest Moje Święto! Zdecydowałam, że zrobię sobie z tej okazji słodki prezent i wprowadzę w odpowiedni nastrój za pomocą kawy z pianką i pysznego ciastka. 

Zwiedzając miasto, wciąż natrafiłam na liczne stoiska sprzedające większe i mniejsze gałązki mimozy w celofanowych torebkach. Jednak najładniejszy upominek w tym dniu zrobił kobietom Zarząd Miasta, bowiem wszystkim chętnym płci żeńskiej, zafundowano darmowy wstęp do zamku Viscontich, gdzie znajduje się  Muzeum Miejskie i Pinakoteka. Przyznam, że był to wspaniałomyślny gest, z którego panie licznie i chętnie skorzystały. Przy wejściu zastałam ich sporą gromadkę, wszystkie otrzymałyśmy pamiątkowy bilet wstępu, co mi się bardzo spodobało, tym bardziej, że muzeum jest interesujące a zamek piękny i dobrze zachowany.

Bardzo polubiłam mimozę, nauczyłam się corocznego oczekiwania na jej śliczne kwiatki, które w okolicy Mediolanu (gdzie wtedy mieszkałam) nieraz bardzo długo nie mogły ukazać się w całej swej krasie, z powodu panującego zimna i deszczowej pogody. Kiedy nareszcie przychodziła wyczekiwana wiosna i słońce, mimozy kwitnące w ogrodach cieszyły moje oczy swymi delikatnymi gałązkami, obsypanymi mnóstwem żółtych, puchatych kuleczek.


    
Innego roku, w połowie lutego, kompletnie wykończona pracą i niepogodą panującą w Lombardii, postanowiłam pojechać do Sestri Levante, miejscowości na wybrzeżu liguryjskim znanej ze swej urody. Po wyjściu z pociągu rozejrzałam się wokół a wtedy na stoku góry po drugiej stronie dworca, zobaczyłam zagajnik kwitnącej mimozy. Pomyślałam, iż byłoby świetnie wybrać się tam na spacer, lecz byłam tak zmęczona, że pragnęłam jedynie jak najszybciej znaleźć się na plaży, usiąść na  ławce i słuchać szumu fal, nie ruszając się z stamtąd jak najdłużej. Trochę mi było szkoda niepowtarzalnej i utraconej okazji, aby znaleźć się wśród tych kwitnących drzewek w ich naturalnym środowisku, ale niestety, tym razem moje nogi powiedziały mi "nie" i była to ostateczna i nieodwołalna decyzja...


Włoski obyczaj obdarowywania kobiet mimozą narodził się w Rzymie w 1946 roku. Skończyła się wojna, więc był to nie tylko okres radości, ale także powszechnego niedostatku. Mimo to, w Dniu Kobiet dzieci i mężczyźni przynosili do domów kwitnące gałęzie mimozy, które kobiety stawiały w oknach, aby podkreślić jego świąteczny charakter. Ta wcześnie zakwitająca roślina symbolizuje bowiem zarówno zwycięstwo życia nad śmiercią, jak i wiosennego, słonecznego blasku nad martwotą zimy, jest też wymowną alegorią kobiecości, jako siły połączonej z delikatnością i pięknem.
Jednak to radosne święto  ma w swojej genezie bardzo tragiczne momenty, które dopiero niedawno znalazły znalazły swój epilog. Pierwszy Narodowy Dzień Kobiet obchodzono w 28 lutego w 1909 w Stanach Zjednoczonych, aby upamiętnić tragiczne zdarzenie mające miejsce rok wcześniej, kiedy 126 strajkujących robotnic szwalni, zostało zamkniętych w zakładzie przez jej właściciela. Wybuchł wtedy pożar, w którym wszystkie zginęły. Kilka lat później, 25 maja 1911 roku, następny pożar w fabryce pochłonął życie tym razem 140 robotnic. Były to biedne emigrantki, w większości Włoszki i Żydówki, niektóre bardzo młode, prawie dzieci. Ponieważ wiele pracowało na czarno, trudno było stworzyć wiarygodną listę ofiar. Nazwisko ostatniej z nich ustalono kilka lat temu (mówiono o tym we włoskiej telewizji). Obchody ku ich pamięci początkowo miały miejsce 28 lutego, lecz związku ze zmianą kalendarza święto przesunięto na 8 marca i w tym dniu jest obchodzone do dziś.

Dla ścisłości wypada jeszcze dodać, że roślina, o której tu piszę, powszechnie nazywana mimozą, w rzeczywiści jest jedną z odmian akacji (rodzina mimozowate). Właściwa mimoza, zwana wstydliwą, jest znacznie mniejsza i ma kwiaty fioletowo - różowe.

Inspiracją do zamieszczenia tego wpisu (nota bene ukazał się kiedyś w nieco innej formie na moim starym blogu) był post Ani mieszkającej w Japonii


i jej zdjęcia z pięknymi, wiosennymi kwiatami. Polecam, jeśli ktoś jeszcze nie widział.