Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Como miasto. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Como miasto. Pokaż wszystkie posty

piątek, 29 grudnia 2023

Lombardia. Zimowy dzień w Como.



Kiedy w moich poprzednich postach pisałam o mieście Como i jego niezaprzeczalnej urodzie, zwykle ilustrowałam to zdjęciami robionymi od wiosny, do jesieni. Oczywiście, jest to uzasadnione tym, że bez wątpienia bujna przyroda stanowi piękne tło i wspaniale podkreśla walory architektoniczne i krajobrazowe  miejscowości a wszystko to sprawia, że w sezonie turystycznym przybywają tam  goście ze wszystkich stron świata. Jeśli o mnie chodzi, Como podobało mi się o każdej porze roku, więc niejednokrotnie odwiedzałam je również w zimie, tym bardziej, że był to najlepszy wybór, jeśli miałam ochotę na niedługą podróż do miejsca, gdzie mogłam odetchnąć świeżym powietrzem. Nie bez znaczenia był też fakt, że przy tej okazji mogłam również wpaść do mojego ulubionego sklepu ze starociami, co zawsze było dla mnie bardzo kuszącą perspektywą. 





Lombardzka zima rzadko jest śnieżna, lecz mimo to, bywa dość nieprzyjemna. Choć temperatury oscylują w granicach od +10 do kilku stopni Celsjusza poniżej 0, to brak słońca, wilgoć i smog sprawiają, że nie jest to pogoda sprzyjająca wycieczkom. Jednak zdarzają się dni, kiedy wiatr oczyszcza atmosferę a wtedy słońce przepięknie modeluje całe otoczenie, wydobywa architektoniczne detale budynków i uwydatnia pobielone śniegiem sylwetki okolicznych gór na horyzoncie. W takie dni Como wygląda naprawdę wspaniale, w południe niebo ponad miastem lśni szafirowo, podkreślając pastelowe kolory domów i błękit jeziora. Jednak krótki, zimowy dzień ma swoje prawa, więc niebawem cienie zaczynają się wydłużać a nad jeziorem pojawia się wilgotny opar, zacierający kontury pejzażu. Ta pora, choć pełna melancholii, również ma wiele uroku; jezioro i otaczające je wzniesienia zdają się roztapiać w przestrzeni, zanim na dobre znikną w ciemności...   





Podczas takich zimowych wypadów do Como zazwyczaj spędzałam tam niewielką część dnia, jednak pewnego razu przyjechałam dość wcześnie przed południem a do domu wróciłam dopiero pod wieczór, dobrze po zachodzie słońca, więc miałam okazję zobaczyć je w wielu odsłonach.

Jak zwykle skorzystałam z lokalnego pociągu, który kończy swój bieg na stacji Como Lago. Uwielbiałam moment, gdy dojeżdżaliśmy do Como Camerlata, pierwszej stacji w obrębie miasta, leżącej na płaskowyżu u podnóża zewnętrznego łańcucha Prealp. Pozostałe dzielnice miasta i jezioro znajdują się w dość głębokiej niecce otoczonej wzniesieniami, co daje wprost niezapomniany widok, kiedy pociąg zaczyna zjeżdżać w dół a wokoło coraz wyżej wypiętrzają się wzgórza, gdzie wśród drzew i krzewów widać ludzkie siedziby porozrzucane na stokach. Ta wspaniała panorama widziana latem zapiera dech w piersiach, ale w słoneczny, zimowy dzień również ma swój wielki, choć nieco smętny urok. Co prawda, bujną zieleń zastępują kolory we wszystkich odcieniach brązu z rzadka poprzecinane ciemnymi sylwetkami cyprysów i pinii, jednak w zamian za to słońce wydobywa rzeczywisty kształt gór, ze wszystkimi zagłębieniami, jarami i żlebami, co wygląda bardzo malowniczo a bezlistne drzewa widziane na tle błękitu nieba, również mają wiele wdzięku. 





Po przyjeździe do miasta udałam się na spacer bulwarem w kierunku willi Geno, skąd jest piękny widok na miasto i górującą ponad nim kopułę katedry. Fontanna, która tryska nieopodal willi wprost z wód jeziora, pracowała jak zwykle, choć miałam wrażenie, że z racji temperatury powietrza oscylującej w okolicy zera, jej rozpylona woda zamienia się w szron. Pod piniami rosnącymi na cyplu z przyjemnością dostrzegłam rabaty ślicznych, żółto - granatowych bratków, którym chyba nie były straszne przymrozki, bo wyglądało na to, że mimo kalendarzowej zimy radzą sobie całkiem nieźle. Równie dobrze miała się mimoza rosnąca nieopodal sklepu ze starociami, z licznymi pączkami kwiatów wśród pierzastych liści.






Kiedy ponownie  znalazłam się centrum miasta, ruszyłam na przechadzkę po starówce. Jej zaułki, tak dobrze mi znane, wyglądały zupełnie inaczej niż w pełni sezonu, kiedy upał i ludzie wokoło powodują, że trudno się skupić a i zdolność postrzegania nie jest tak wyostrzona, jak podczas spokojnego zimowego zwiedzania. Zaskoczyła mnie zmiana w wyglądzie niektórych budowli, zwłaszcza tych wzniesionych z marmuru; w letnim słońcu są one niemal oślepiająco białe, natomiast w zimie pokazują swą rzeczywistą barwę szaro - biało - różową a nasycone ciepłym światłem nisko stojącego słońca przyjmują kolor miodu. Tym razem bez przeszkód mogłam usiąść na jednej z miejskich ławek i do woli oglądać subtelne detale na fasadzie katedry, eleganckie Broletto i majestatyczną bazylikę San Fedele. Jednak najmilszy memu sercu był widok na niewielki kościół San Giacomo, wciśnięty pomiędzy domy mieszkalne przy uliczce biegnącej za katedrą i Broletto. Zakochałam się w nim od chwili, kiedy go zobaczyłam po raz pierwszy, urzekła mnie jego fasada w kolorze ochry, z wielkim półkolistym oknem i freskiem przedstawiającym Triumf Krzyża oraz malutka dzwonniczka z trzema dzwonami, wznosząca się ponad dwuspadowym dachem. Przed kościołem jest niewielki placyk, tam spędziłam najmilsze chwile w Como, odpoczywając na jednej z kamiennych ławek i chłonąc nieopisany spokój, jakim emanowało to miejsce.     




Nieopodal katedry, tuż przy Muzeum Archeologicznym, zauważyłam bardzo ciekawy budynek, na który nigdy dotąd nie zwróciłam uwagi, choć byłam już w tym miejscu a budowla z pewnością zasługiwała na to, żeby jej się przyjrzeć dokładnie. Choć ciekawa architektonicznie, ewidentnie chyliła się ku upadkowi, o czym mówiły odpadające tynki, powykrzywiane okiennice i najwyraźniej niezbyt szczelny dach. Z pewnością w przeszłości był to piękny, miejski pałac bardzo zasobnej rodziny; jego fasadę zdobiły subtelne malowidła o roślinnych motywach i długi narożny balkon o balustradzie z kutego żelaza, natomiast nad drzwiami widoczna była oryginalna przybudówka - wykusz bez okien, kształtem przypominający ul. Zastanawiałam się nad jego przeznaczeniem, przyszło mi do głowy parę pomysłów, ale zważywszy, że łączył się z kominem wystającym ponad  poziom dachu, doszłam do wniosku, że wewnątrz budynku mogła być w tym miejscu nisza, służąca za okap kuchenny albo ogromy kominek. Budynek miał dwa wejścia, boczne pod wykuszem i drugie główne, w postaci zamczystej bramy. Przy bramie widniała tabliczka, wskazująca na to, że obiekt jest własnością Prowincji Como i działa w nim organizacja pożytku publicznego, więc bez obaw weszłam na wewnętrzny dziedziniec. Byłam pod ogromnym wrażeniem tego, co tam zastałam, nie tylko dlatego, że znowu zobaczyłam piękne naścienne malowidła i kute balkony, biegnące wokoło niczym krużganki. Nie mogłam wyjść ze zdumienia, że tak piękne miejsce, mogące stanowić prawdziwy klejnot w środku miasta, znajduje się w stanie takiego upadku...Z tego co zauważyłam, były tam jeszcze dwa dziedzińce oraz niewielki wewnętrzny ogród z edykułem i magnoliowym drzewem pośrodku, wszystko w podobnym stanie kompletnego zaniedbania...  * 




Gdy po dłuższych oględzinach opuściłam ten niegdyś piękny pałac, słońce chyliło się ku zachodowi; jego ostatnie promienie kładły się niemal poziomo ponad dachami domów, nasycając pomarańczowym kolorem wzgórze Brunate, które od połowy stoku wyglądało niczym skąpane w ogniu. Słyszałam o podobnym zjawisku, kiedy byłam nad jeziorem Lugano, jednak na własne oczy widziałam je po raz pierwszy, gdyż można je zaobserwować jedynie zimą, gdy zachodzące słońce oświetla góry leżące na wschodzie. Był to wspaniały widok, od którego trudno było oderwać oczy, więc przystanęłam na niewielkim placu, aby je obserwować jak najdłużej, tym bardziej, że przy okazji mogłam posłuchać, jak gra zespół muzyczny, zbierający fundusze na cele charytatywne. 
Zapadał zmierzch, postanowiłam, że przed odjazdem do domu zajrzę jeszcze do jednego z barów, żeby zjeść coś ciepłego. Kiedy ponownie znalazłam się na centralnym placu, na dworze było zupełnie ciemno. W mroku okrywającym jezioro lśniły światełka wiosek leżących na jego brzegach, odbijające się w czarnej wodzie niczym w lustrze. Mimo tych nocnych ciemności nadal było dość wcześnie, więc miasto jeszcze nie zamierzało iść spać a na ulicach było sporo ludzi, ponieważ dla większości z nich dopiero teraz zakończył się dzień pracy.





Na przylegającym do bulwaru Piazza Cavour, zauważyłam piękną, kolorową i bajecznie oświetloną karuzelę. Ten (w sumie dość kiczowaty) widok chyba obudził moje wewnętrzne dziecko, bo pomyślałam sobie, że bardzo bym chciała wsiąść na jednego z koników i pokręcić się do dźwięków muzyki...Jak widać na powyższych zdjęciach, każdy wiek ma swoje rozrywki - dzieci karuzelę, nastolatki piesze wędrówki z plecakiem i gołymi nogami a młodzi dorośli jazdę wypasionym kabrioletem. Na widok tego ostatniego doszłam do wniosku, że takie auto zasługuje na coś więcej niż przejażdżka po ciemku w styczniowy wieczór, ale może to była tylko krótka jazda próbna?

Mój dzień w Como powoli dobiegł końca, należało jeszcze wsiąść do pociągu i wrócić do domu; byłam zmęczona i pełna wrażeń, bo miasto, które jak mi się zdawało znam tak dobrze, pokazało mi, że nadal jest tam wiele rzeczy do odkrycia.... 

*
Po powrocie zaczęłam myszkować w internecie, by dowiedzieć się czegoś więcej na temat tajemniczego budynku. Okazało się, że jest to Palazzo Negrelli, własność jednego z urzędów Prowincji, będącego odpowiednikiem naszego wydziału zdrowia i że oprócz tego, znajdują się tam również lokale mieszkalne. Natomiast pisząc tego posta poszukałam nowszych informacji i znalazłam artykuł mówiący o tym, że obecnie z uwagi na zły stan techniczny obiekt stoi pusty i mimo monitów ze strony mieszkańców Como o jego pilny remont, nic się tam nie dzieje. 

Jeśli ktoś chciałby zobaczyć więcej zdjęć zimowego Como, zapraszam o obejrzenia albumu>

niedziela, 15 września 2013

Lombardia. Brunate i Faro Voltiano.



Pisząc o Como kilkakrotnie wspominałam o Brunate, które co prawda z racji bliskości wydaje się być jego częścią, lecz w istocie jest odrębnym organizmem. Ta niewielka gmina licząca około 1700 mieszkańców, leży na wzniesieniu, jakie dominuje nad Como po prawej stronie i jest pierwszym z pasma Prealp oddzielającego Brianzę od alpejskich łańcuchów i jeziora Como. Tu zaczynają się zielone tereny Triangolo Lariano, ciągną się one aż do Bellagio i są ulubionym miejscem rekreacyjnym mieszkańców najbliższej okolicy a także niezbyt odległego Mediolanu. W przeciwieństwie do leżącego w kotlinie miasta Como, jest tu pod dostatkiem świeżego powietrza, do tego w pogodne dni można podziwiać wspaniałe widoki, zarówno na pobielone śniegiem alpejskie czterotysięczniki, jak i na spowite w błękicie zielone połacie Lombardii i Piemontu. Ta uprzywilejowana pozycja sprawia, że o Brunate często się mówi, iż jest balkonem Prealp (jak Włosi lubią nazywać podobne miejsca) i muszę powiedzieć, że jest to miano w zupełności zasłużone. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Como, mój zachwyt nad tym tak pięknie położonym  miastem sprawił, że nie wiedziałam, gdzie najpierw mam skierować swe kroki... Patrząc wokoło, dostrzegłam na jednym ze wzgórz jakieś domostwa a wśród nich piękny różowy budynek z białymi ornamentami w stylu liberty.



Miałam wrażenie, że owo wzgórze tworzy prawie pionową ścianę ponad miastem ( w istocie stopień nachylenia nie przekracza 55%). Kiedy się dowiedziałam, że można tam wjechać kolejką, natychmiast udałam się na poszukiwanie stacyjki. Jej odnalezienie nie było trudne, gdyż jest to bardzo charakterystyczna budowla, wzniesiona w stylu szwajcarskiego chalet z pięknymi ornamentami wyrzeźbionymi w drewnie. Kolejka do Brunate jest kolejką zębatą, wciąganą na górę za pomocą lin na zasadzie przeciwwagi (wagonik jadący do góry przemieszcza się pod ciężarem tego, który zjeżdża na dół). Dlatego też w połowie drogi znajduje się mijanka, gdzie obydwa wagony spotykają się na wyciągnięcie ręki. Z racji dużego nachylenia terenu emocje podczas pierwszej podróży są naprawdę niecodzienne, podobnie, jak widoki, które się roztaczają wokoło. 



Jak niejednokrotnie wspominałam, w Lombardii problem polega na tym, że z racji dużej wilgotności powietrza i smogu zalegającego nad tą krainą, trzeba mieć sporo szczęścia, żeby przy pierwszym podejściu zobaczyć ten widok w całej krasie. Ja miałam fart, ponieważ poprzedniego dnia przeszła silna burza z ulewnym deszczem, więc powietrze było kryształowo przejrzyste. W miarę jak kolejka wznosiła się w górę, mogłam zobaczyć coraz większą przestrzeń dokoła, z miastem Como w dole, błękitnym lustrem jeziora i pobielonymi śniegiem szczytami wysokich gór, poprzedzonych ariergardą łagodnych, zielonych przedalpejskich wzniesień na horyzoncie.



Kolejka posuwała się do góry po torowisku biegnącym wśród zarośli poprzetykanych ciemnozielonymi kolumnami cyprysów i laurowymi drzewkami a ja byłam tak pełna wrażeń, że wydawało mi się, iż ta podróż trwa wieki, choć w istocie było to zaledwie parę minut. Od tamtej wycieczki minęło ponad dziesięć lat, ale pamiętam ją tak dobrze, jakby to było wczoraj (podobnie, jak mój pierwszy rejs po jeziorze Como) gdyż były to dla mnie wspaniałe chwile i niezapomniane wrażenia. Ta pierwsza wycieczka do Brunate nie była ostatnią,  później jeździłam tam jeszcze kilka razy, ale nigdy już nie poczułam takiego dreszczu emocji połączonego z nieopisanym zachwytem...
Pewnego razu, wybrałam się tam pod koniec zimy, aby zobaczyć Faro Voltiano, bardzo szczególny monument poświęcony pamięci Aleksandra Volty. Volta urodził się w Como w zamożnej rodzinie, należącej do miejscowej arystokracji.

Podobno był wątłym dzieckiem i z tej racji oddano go na wychowanie do mamki, która mieszkała właśnie w Brunate, w niewielkim, skromnym domku. Jej mężem był rzemieślnik wytwarzający barometry i uważa się, że to właśnie dzięki niemu Aleksander zainteresował się fizyką. Przyszły uczony, jako dziecko nie rokował wielkich nadziei, co więcej, dość długo uważano go za niemego a nawet upośledzonego umysłowo, ponieważ przez pierwszych pięć lat życia nie umiał mówić. Mimo to, wyrósł na młodzieńca o wielkiej inteligencji, w szkole cieszył się opinią doskonałego ucznia a w przyszłości zasłynął jako genialny wynalazca. Mieszkańcy Como są bardzo dumni z tego, że przyszedł na świat właśnie w ich mieście, dlatego też w setną rocznicę śmierci Volty w Brunate wzniesiono na jego cześć oktagonalną wieżę w kształcie latarni morskiej, która po zapadnięciu zmroku, aż do świtu emituje wiązkę światła o zmieniających się kolorach w barwach włoskiej flagi. Kiedyś wracając statkiem do Como miałam okazję zobaczyć ten piękny spektakl i muszę powiedzieć, że naprawdę robi wrażenie! Wieża ma 27 metrów wysokości i służy również jako punkt widokowy. Znajduje się w San Maurizio, najwyżej położonej frakcji Brunate. Prowadzi tam droga jezdna biegnąca serpentynami i mulatiera, wiodąca w górę niemal prostopadle do stoku; dzięki niej, idąc pieszo, można sobie skrócić drogę, ścinając poszczególne, bardzo liczne zakręty. Wypróbowałam obydwie opcje, ale droga wciąż wydawała mi się dość długa i zastanawiałam się, dlaczego nie można podejść do wieży od strony zachodniej, co pozwoliłoby tę odległość zredukować o połowę.



Mało brakowało a te moje dywagacje skończyły by się tragicznie i to nie tylko dla mnie, ale również dla Marty... Kiedy pewnego lata przyjechała do mnie w odwiedziny, bardzo chciałam jej pokazać wspaniały widok, roztaczający się ze szczytu wieży. Ponieważ miałyśmy dość ograniczony czas, postanowiłam zapytać kogoś z mieszkańców, czy nie ma krótszej drogi. Pewna pani, sprzedająca pamiątki na straganie nieopodal kościoła, powiedziała nam, że jest taka dróżka, zaczynająca się za cmentarzem. Jak się okazało słowo "cmentarz" było tu jak najbardziej na miejscu i nie zapowiadało niczego dobrego... Początkowo nic nie wskazywało na późniejsze kłopoty, gdyż faktycznie znalazłyśmy ścieżkę, dość szeroką i wygodną, którą przeszłyśmy kilkaset metrów pośród drzew i krzaków porastających strome zbocze.

Przyszedł jednak moment, kiedy okazało się, że skutkiem erozji dróżka zrobiła się niemal niedostrzegalna a grunt zaczął się usuwać spod naszych nóg. Miałyśmy nadzieję, że za chwilę wrócimy na ubity szlak, ale niestety, ścieżka zniknęła nieodwołalnie a my utknęłyśmy definitywnie, bojąc się zrobić choć jeden krok w przód lub w tył. Problem polegał na tym, że na urwistym i bardzo w tym miejscu stromym zboczu, oprócz niezbyt gęstych drzew i słabo zakorzenionych, wątłych krzaczków, nie rosło nic więcej, co mogło by stanowić jakikolwiek punkt podparcia. Cienka warstwa ziemi pokrywająca skały była piaszczysta i sypka, więc nie było mowy o tym, żeby próbować robić duże kroki od drzewa do drzewa, bo mogło to poskutkować usunięciem gruntu i wywrotką, po której człowiek zacząłby spadać w dół, jak przysłowiowy kamień. Czepianie się krzaków też nie wchodziło w grę, gdyż ich długie i cienkie gałęzie nie były na tyle solidne, żeby utrzymać nasz ciężar. Robiłam sobie straszne wyrzuty, że naraziłam nas na tę niebezpieczną sytuację i zaczęły mi się przypominać wszystkie zasłyszane historie o ludziach, którzy w podobnych okolicznościach stracili życie, schodząc ze ścieżki w trakcie trekkingu albo podczas zbierania kasztanów. 

Szczerze mówiąc, dziś trudno mi powiedzieć, jak to się stało, że udało nam się nie wpaść w panikę, opanować nerwy i pomału, stopa za stopą, na przemian przytrzymując się drzew i podając sobie nawzajem ręce, wycofać aż do miejsca, gdzie ponownie znalazłyśmy się na pewnym gruncie. Oczywiście po tej mrożącej krew w żyłach przygodzie nie dotarłyśmy do Faro i Marta nie zobaczyła pięknej panoramy, jaką chciałam jej pokazać. Ja natomiast dostałam niezłą lekcję a ta nauczyła mnie szacunku dla lombardzkich gór, które choć niewysokie, mają opinię niebezpiecznych. Od tej pory raczej nie zapuszczałam się na niepewny teren i zanim zdecydowałam się na jakiś szlak dokładnie czytałam jego opis w przewodniku, który swego czasu dostałam w prezencie od rodziny pewnego pacjenta. Doceniłam też dobrodziejstwo chodzenia z kijkiem, zwanym przez Włochów "bastone", którego ostry, metalowy koniec niejednokrotnie uchronił mnie przed niekontrolowanym poślizgiem, że nie wspomnę o tym, o ile łatwiej było mi z nim wchodzić pod górę. 
Ale wróćmy do Brunate, spacer jego uliczkami nie tylko daje nam okazję przyjrzenia się pięknym willom z przełomu XIX i XX wieku, lecz również zwiedzenia malutkiego centrum historycznego. Jest tam kilka zabytkowych domków z wewnętrznym dziedzińcem, w tym także dom rodziny Monti, gdzie Aleksander Volta spędził pierwsze lata swego życia. Na jego ścianie umieszczono pamiątkową tablicę, zaś nieopodal na kościele św. Andrzeja znajdziemy następną, poświęconą pamięci mamki Aleksandra, Elisabetty Pedraglio i jej męża Lodovica Monti.



Nieopodal stacji kolejki widać okazały i efektowny, lecz zamknięty i wyraźnie niszczejący budynek. To dawny hotel Belvedere, w którym ongiś znajdowało się również kasyno gry. Niestety, podobnie, jak piękny Grand Hotel na Monte Campo dei Fiori nieopodal Varese, po II Wojnie Światowej podupadł i stracił licencję na prowadzenie gier hazardowych, w związku z powstaniem nowoczesnego kasyna w niedalekim Campione d'Italia. Wspominałam już, że Brunate jest świetnym punktem wypadowym dla pieszych i rowerowych wycieczek. Można stąd powędrować aż do Bellagio, albo wybrać jeden ze szlaków wiodących na niedalekie szczyty Monte Boletto i Monte Bolettone. Można też zejść pieszo do Torno, ślicznej miejscowości leżącej na brzegu jeziora Como. Jest to bardzo interesująca trasa, ze względu na możliwość zobaczenia po drodze ogromnych głazów narzutowych a także tajemniczych antycznych grobowców, o których pisałam tutaj.




Jak zwykle zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć z Brunate. W Albumie umieściłam zarówno te, zrobione aparatem cyfrowym, jak i jedne z moich najstarszych zdjęć, wykonanych metodą analogową. Różnica jest ewidentna, ale mam nadzieję, że mimo swojej niedoskonałości również one choć w części oddają  niezwykłą atmosferę i urodę tego miejsca.

sobota, 1 września 2012

Lombardia. Miasto Como.



W ostatnich postach pisałam o Świętych Górach w Varallo i Varese, następnym miejscem tego rodzaju, jakie niegdyś widziałam i o którym chciałabym napisać, jest Ossuccio leżące nad jeziorem Como. Jednak uprzednio należałoby (jak sądzę) wspomnieć o najważniejszej miejscowości tego regionu, czyli o Como - mieście. Śmiało można powiedzieć, że jest ono jedną z największych atrakcji w północnych Włoszech, choć właściwie trudno tworzyć w tym względzie jakieś rankingi, gdyż ten kraj cieszy się tak ogromną ilością miejsc wartych aby je zobaczyć, że chyba  nie starczyłoby na to całego życia. 
Podczas mojego wieloletniego pobytu na terenie Lombardii większość wolnych dni poświęcałam na wędrówki i zwiedzanie, dzięki temu widziałam małe co nieco, lecz nie ośmieliłabym się powiedzieć, że posiadłam naprawdę dobrą znajomość regionu i ciągle jest wiele miejsc, do których nie dotarłam z różnych powodów.

Oczywiście miał na to wpływ również fakt, iż niektóre polubiłam tak bardzo, że nie mogłam się oprzeć chęci aby odwiedzać je po wielokroć. Również Como było jednym z nich, tym bardziej, że  stało się dla mnie bazą wypadową wielu górskich wędrówek. Pisząc o jeziorze Como nie wspomniałam nic o mieście, ponieważ jest ono warte tego żeby mu poświęcić osobną notatkę. Niezbyt odległe od Mediolanu (godzina jazdy pociągiem lokalnym) pełni rolę swoistej bramy pomiędzy Równiną Padańską i Alpami. Do Szwajcarii jest stąd przysłowiowy rzut kamieniem, zaś spoza łańcucha łagodnych stoków Prealp widać te właściwe Alpy, skalne, pokryte śniegiem olbrzymy z przepięknym masywem Monte Rosa na czele. Miasto leży w dolinie otwierającej się na jezioro, pomiędzy dwoma łańcuchami zielonych wzniesień. To położenie sprawia, że można oglądać jego panoramę zarówno z okolicznych wzgórz, jak i podczas rejsu statkiem lub łodzią. Wzdłuż brzegu jeziora biegnie kilkukilometrowy bulwar a spacer po nim również dostarcza niezapomnianych widoków. Como to spore i bardzo interesujące miasto. Posiada piękną starówkę, gdzie można podziwiać Katedrę - na pierwszy rzut oka skromniejszą niż mediolańska, która jednak po  dokładnym obejrzeniu zachwyca swoją elegancją i misternymi ornamentami. Jest bardzo wysmakowana architektonicznie i zdobi ją o wiele mniejsza ilość detali (co w moich oczach jest raczej zaletą niż wadą). Niedaleko Duomo można też zobaczyć romańską bazylikę San Fedele i również romański, przepiękny kościół San Abbondio z niezapomnianymi freskami pokrywającymi wnętrze absydy. Starsza część miasta ze swoimi malowniczymi uliczkami i przytulnymi placami zachęca do odpoczynku przy jednym z wielu  stolików, wystawionych na zewnątrz z okolicznych barów i kawiarni.



Mimo licznej rzeszy turystów miasto emanuje spokojem, nie ma tu tłumów ludzi na ulicach i rozgardiaszu, jaki spotyka się w Mediolanie. Como od stuleci ma ustaloną turystyczną markę i w związku z tym jest tu wiele hoteli, również  bardzo ekskluzywnych. W samym centrum miasta znajduje się przystań dla statków, można też wynająć rower wodny lub motorówkę. 
Jednak podobnie jak w Wenecji, to co jest największą atrakcją, bywa też dużym utrapieniem... Nierzadko wody jeziora podnoszą się na tyle, że zalewają ulicę wzdłuż bulwaru i sąsiadujący z przystanią centralny Plac Cavour. Pewnego lata miałam okazję widzieć miasto podczas takiego zalania; stało się to po wyjątkowo mokrej wiośnie, kiedy przez kilka tygodni deszcz padał prawie codziennie. W Como ludzie przemieszczali się po pomostach z desek a wejścia do okolicznych domów zabezpieczono workami z piaskiem.


Stali mieszkańcy biadali, turyści mieli dodatkową atrakcję a najwięcej zyskały kaczki i łabędzie, które szybko próbowały zasiedlić nowe tereny. Nie było to pierwsze zdarzenie tego typu, więc Zarząd Miasta podjął decyzję o rozpoczęciu budowy „Piccolo Mosè”, tamy na wzór tej, którą zaprojektowano dla Wenecji. Kiedy widziałam Como po raz ostatni ( w 2011 roku) oddano do użytku część poszerzonego nabrzeża a w pozostałej, zasłoniętej płotem z desek, nadal toczyły się  prace. 
W płocie umieszczono małe okienka, przez które można było zobaczyć, jak postępuje budowa. Po jej zakończeniu bulwar w centralnej części miasta zostanie poszerzony i nieco podniesiony co również ułatwi walkę z żywiołem ( w Biurze Informacji Turystycznej udostępniono wirtualny projekt całości).



Mimo oczywistych korzyści i tzw. siły wyższej, stojącej za tymi zmianami, było mi szkoda dawnego bulwaru z jego staroświeckim wdziękiem. Na szczęście, po rozbudowie podobno mają wrócić na swoje miejsce urocze, metalowe balustrady w stylu „Liberty” z motywem koła sterowego. Wzdłuż bulwaru, szczególnie po zachodniej stronie jeziora, znajduje się wiele pięknych, historycznych willi. Część z nich jest nadal własnością prywatną a w innych mieszczą się  biura i urzędy  Zarządu Miasta oraz Prowincji.  Bulwar kończy się w parku przylegającym do willi Olmo. Willa jest bardzo okazała, jej fronton ozdobiony wspaniałą kolumnadą zamyka panoramę lewej strony miasta. Obecnie jest ona miejscem reprezentacyjnych spotkań, zdarzeń kulturalnych oraz wystaw.



Patrząc z otaczającego ją parku, po drugiej stronie zatoki, wśród parasolowatych pinii widzimy niewielką lecz bardzo elegancką białą sylwetkę klasycystycznej willi Geno a przed nią fontannę tryskającą z wód jeziora. (Jeśli mam być szczera, kiedy funkcjonuje wygląda naprawdę pięknie, jednak wyłączona, zwłaszcza przy niskim stanie wody w jeziorze, robi wrażenie dość koszmarne, gdyż przypomina wielką beczkę pokrytą warstwą smoły). Za nimi rozciąga się wzgórze na którym leży miejscowość Brunate. Można tam wjechać samochodem lecz są też inne sposoby, ambitny - pieszo, korzystając z oznaczonego szlaku lub najbardziej ekscytujący, kolejką szynowo linową, działającą na zasadzie przeciwwagi (wagonik zjeżdżający w dół wciąga ten, który jedzie w górę). Kolejka powstała ponad sto lat temu lecz nadal funkcjonuje bez zarzutu a dystans ok. 1 km pokonuje w ciągu niespełna siedmiu minut.


Wzgórze po którym kolejka przemieszcza się od strony miasta ma bardzo stromy stok, więc podczas jazdy niejednej osobie trochę cierpnie skóra na myśl o ewentualnej awarii... Jednak gdy się podziwia widok jaki nam oferuje, jedyne co może przyjść do głowy to wszystkim znane przysłowie o Neapolu, po zobaczeniu którego można spokojnie umrzeć...  W miarę jak kolejka wjeżdża na górę, nasz wzrok ogarnia coraz większą przestrzeń, miasto w dole i panoramę jeziora z pobielonymi śniegiem masywami alpejskich trzy - i czterotysięczników na horyzoncie (oczywiście, jeśli mamy szczęście i powietrze jest dostatecznie przejrzyste). Tuż obok stacyjki w Brunate znajdują się dwa piękne, duże budynki. Kiedyś były to dobrze prosperujące hotele, obecnie  jeden z nich  przerobiono na apartamentowiec, zaś drugi, w którym niegdyś mieściło się również kasyno, jest zamknięty i niestety idzie w ruinę. Brunate jest nazywane balkonem Alp i rzeczywiście oferuje widok nie tylko na Alpy, ale również na lombardzką równinę oraz jej nieco wyżej położoną część zwaną Brianza z jeziorami Montorfano, Puisiano i Alserio.


Podobno w bardzo pogodny dzień przez lunetę można stąd zobaczyć Mediolan a nawet Madonninę na dachu Dumo. Jednak jest to informacja, której nie mogę potwierdzić i jak sądzę, jest to dość trudne do realizacji, gdyż zwykle nad Mediolanem unosi się chmura smogu lub foschia a ponieważ leży on na południe od Como, dodatkowo oślepia nas rozproszone światło słoneczne. Brunate ma jeszcze inną atrakcję, jest to Faro Voltiano, wieża w kształcie latarni morskiej, wzniesiona dla upamiętnienia Aleksandra Volty. Ten wielki fizyk, powszechnie znany uczony i wynalazca, urodził się właśnie w Como w miejscowej rodzinie należącej do lombardzkiej arystokracji.  Z powodu wątłego zdrowia pierwsze lata życia spędził w Brunate u swojej mamki (nota bene, początkowo uważano go za upośledzonego umysłowo, gdyż podobno nie mówił aż do piątego roku życia). Na kościele parafialnym w Brunate jest tablica upamiętniająca ten fakt, zaś w sąsiedniej uliczce znajduje się mały, bardzo skromny domek w którym mieszkał mały Aleksander wraz ze swoją karmicielką i jej rodziną.  


Podobno to właśnie mąż owej kobiety, który był rzemieślnikiem wytwarzającym barometry, zaszczepił mu ciekawość do fizyki. W najwyższym punkcie wzgórza, ok. 2 km od stacji kolejki znajduje się wieża widokowa, nazwana na cześć wielkiego uczonego jego imieniem.  Od wiosny do jesieni jest ona otwarta dla zwiedzających a z jej szczytu widać z jednej strony miasto Como, dużą część jeziora i wioski nieopodal włosko -szwajcarskiej granicy, zaś z drugiej  góry San Primo, Palanzone i Boletto w obszarze zwanym Triangolo Lariano, gdzie znajduje się  bardzo uczęszczany szlak turystyczny i kilka schronisk. Pokonując tę trasę na piechotę lub rowerem górskim można dotrzeć do Bellagio, miejscowości również cieszącej się wielką renomą. Samo Faro ma kształt ośmiobocznej latarni morskiej, która w sezonie turystycznym od zmierzchu do świtu emituje pulsującą wiązkę światła w kolorach włoskiej flagi.

Zdarzyło mi się widzieć ten piękny spektakl podczas wieczornego rejsu po jeziorze i muszę przyznać, że naprawdę robi wrażenie! Mieszkańcy Como są bardzo dumni z Aleksandra Volty, swego wielkiego krajana; w mieście wzniesiono mu okazały pomnik, jest tu także interesujące muzeum poświęcone jego pamięci. Ma ono kształt antycznej rzymskiej świątyni a w jej wnętrzu można obejrzeć ekspozycję, na którą składają się plansze obrazujące życie i postęp prac uczonego, jak również ogromna ilość instrumentów z których korzystał. 
Są to eksponaty zarówno oryginalne jak i zrekonstruowane, gdyż kilkadziesiąt lat temu podczas wystawy światowej część z nich uległa zniszczeniu podczas pożaru pawilonu wystawowego (przyczyną pożaru było podobno zwarcie instalacji elektrycznej). Ciekawostkę stanowi fakt, iż w muzeum nie ma sztucznego oświetlenia i w związku z tym, jest ono zamykane przed zapadnięciem zmroku. Aleksander Volta został pochowany w mauzoleum w rodzinnej posiadłości nieopodal Como w niewielkiej miejscowości Camnago - Volta.
Podczas moich wędrówek jeszcze niejednokrotnie natrafiłam na miejsca związane z Voltą. Również w Bellagio a także w bardziej na północ położonej miejscowości Gravedona, znalazłam tablice upamiętniające jego pobyt w zaprzyjaźnionych, arystokratycznych domach.
Inni wybitni ludzie związani z Como to dwaj Pliniusze - Starszy i Młodszy, doskonale znani miłośnikom historii starożytnej. Obydwaj urodzili się w rzymskiej osadzie Comum Novum (dzisiejsze Como), stąd też wiele miejsc, które tradycja wiąże z ich osobami nosi w swej nazwie przymiotnik „Plinio” lub  „Pliniana”.


Niegdyś okoliczna ludność nieźle żyła z hodowli jedwabników a samo Como przez długi czas było prężnym ośrodkiem jedwabnictwa; dziś miłośnicy ciekawostek związanych z włókiennictwem mogą obejrzeć w Como Muzeum Jedwabiu a w nim zapoznać się z procesem jego produkcji na przestrzeni dziejów oraz obejrzeć starsze i nowsze maszyny służące do tego celu. Również obecnie ta gałąź przemysłu jest tu kultywowana (choć na mniejszą skalę) a w sklepach można kupić piękny włoski jedwab; natomiast osoby lubiące polować na okazje zachęcam do pobuszowania na rynkowych straganach, gdzie można znaleźć tzw. resztki czyli mniejsze i większe kupony tkanin jedwabnych i nie tylko.