Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Corso di Porta Ticinese. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Corso di Porta Ticinese. Pokaż wszystkie posty

piątek, 14 grudnia 2012

Lombardia. Milano - ancora!



To dźwięczne włoskie słowo zamieszczone przeze mnie w tytule, ma podwójne znaczenie. Pierwsze to "jeszcze" lub "ponownie" a drugie, to po prostu kotwica. Tu użyłam go ze względu na jego podwójny sens, po pierwsze - ponieważ  ponownie piszę o tym mieście, po drugie - z powodu opisywanych miejsc, które przez wiele lat emigracji były dla mnie swego rodzaju kotwicą emocjonalną, punktami zaczepienia, do których mnie ciągnęło i gdzie co jakiś czas musiałam zajrzeć.

Na ogół unikałam środków komunikacji publicznej, gdyż lubiłam snuć się  po Mediolanie na piechotę, czasem z mapą w ręku w poszukiwaniu jakiegoś interesującego miejsca lub zabytku a innym razem szłam bez celu z nadzieją, że przez przypadek trafię na coś ciekawego. W ten sposób nie tylko lepiej poznawałam miasto, lecz także znajdowałam różne urokliwe miejsca, do których później chętnie wracałam. Jednym z nich była dzielnica Brera ze swoimi wąskimi, malowniczymi uliczkami. Tu, w imponującym budynku o arkadowym dziedzińcu, znajduje się sławna Akademia Sztuk Pięknych oraz muzeum ze wspaniałymi zbiorami. Zwiedzając je, mogłam na własne oczy zobaczyć wiele obrazów, które wcześniej znałam jedynie z reprodukcji i zdjęć.


Pewnego razu, zdarzyło mi się tam coś, co mnie kompletnie wytrąciło z równowagi... Wychodziłam właśnie z jednej z sal, kiedy  w głębi, w następnym pomieszczeniu, ujrzałam przed sobą „Martwego Chrystusa” Andrei Mantegni. Znałam ten obraz z reprodukcji, czytałam też o tym, jaki jest niezwykły, że malarz złamał w nim obowiązujące kanony, ponieważ nie tylko namalował Jezusa w postaci spracowanego wieśniaka, lecz przede wszystkim ze względu na perspektywę, jakiej użył, umieszczając na pierwszym planie jego wielkie stopy z ranami od gwoździ. Wiedziałam to wszystko, lecz ta wiedza nie obroniła mnie przed piorunującym wrażeniem, którego wtedy  doznałam. Jako pielęgniarka z długim, szpitalnym stażem, ze śmiercią  miałam do czynienia w zasadzie na co dzień i to od wielu lat; jednak wtedy, w tym sponiewieranym nie boskim, lecz ludzkim ciele, zobaczyłam nie tylko jej majestat, lecz także ogromne cierpienie umierania, opuszczenie, ból i samotność tych, którzy zostają. Nawet nie wiem, jak to się stało, że wszystkie moje lęki i emocje, pod wpływem tego obrazu znalazły jedyne możliwe ujście i zupełnie nieoczekiwanie dla mnie samej z oczu polały mi się łzy... Było to silniejsze ode mnie, było mi też zupełnie obojętne, że jestem wśród ludzi, że może ktoś na mnie patrzy i ocenia moje zachowanie. Właściwie nie wiem - czy płakałam nad zmarłym Jezusem, który na tym obrazie uosabia każdego z nas? Czy nad tymi, których odprowadzałam na drugi brzeg a może nad tymi, których nikt nie opłakał i nawet nie wiadomo gdzie są ich groby? Może też trochę sama nad sobą?


Na skraju dzielnicy Brera, niedaleko Castello Sforzesco, znajduje się mały, śliczny kościółek Santa Maria del Carmine. Przed nim, na niewielkim placu noszącym tę samą nazwę, z przyjemnością mogłam obejrzeć jedną z rzeźb naszego rodaka, Igora Mitoraja. Według mnie, pomysł, aby ją tam umieścić był prowokacyjny sam w sobie, lecz bądź co bądź jest to polski akcent, co w miły sposób pogłaskało moją narodową dumę.
Idąc ulicą Brera w stronę północy, dochodziłam do via Solferino i dalej, do via Moscova, gdzie mniej więcej w jej połowie, jest nieduży plac San Angelo z pięknym, barokowym kościołem. Tam swego czasu można było obejrzeć wspaniałą wystawę kilkudziesięciu prawosławnych ikon o ogromnej wartości artystycznej  i materialnej. Ikony przyjechały z Rosji a wystawę pokazano w pomieszczeniach klasztornych, do których zwykle nie ma dostępu, gdyż są objęte klauzurą. Przepiękne, bogato złocone obrazy, z których większość liczyła sobie kilkaset lat, cieszyły się wielkim zainteresowaniem mieszkańców Mediolanu. Dodatkowym walorem tego przedsięwzięcia było to, że w nawie kościelnej wystawiono ich fotogramy, zapewne zarówno dla zachęcenia potencjalnych odwiedzających, jak i celem dania okazji zaznajomienia się z nimi osobom mniej zamożnym (bilet kosztował sporo, jak na owe czasy). Zaimponował mi również fakt, że wystawa nie miała miejsca w muzeum przystosowanym do tego celu, więc organizatorzy musieli zadać sobie ogromny trud, aby zapewnić jej należyty poziom bezpieczeństwa. Jednak najpiękniejsza była idea tego przedsięwzięcia, bowiem na tyłach klasztoru mieści się powiązane z nim Centrum Caritas, gdzie codziennie można  spotkać wielu obywateli byłego Z.S.R.R. oczekujących na pomoc w znalezieniu pracy lub na darmowy posiłek, który można zjeść w stołówce fundacji.  

Myślę, że dzięki tej wystawie niektórzy Włosi mogli na własne oczy zobaczyć, że nawet ci, co emigrują za chlebem mają za sobą wielowiekową, wspaniałą kulturę, która przynosi zaszczyt całej Europie.
Ten placyk ma jeszcze jeden szczególny urok - fontannę świętego Franciszka. Jest on patronem Włoch i z tego względu nadal cieszy się tu wielkim poważaniem a podczas moich wędrówek napotkałam wiele przejawów jego kultu. Fontanna jest prosta, lecz bardzo piękna i wymowna. Ma formę dużej studni; przy niej stoi pochylony Franciszek wygłaszający kazanie do ptaków siedzących na cembrowinie. Obok fontanny, na placu pod drzewami, odbywa się targ kwiatowy, gdy się kończy, mediolańskie kwiaciarki część swego kolorowego i pachnącego towaru zostawiają, jako dar dla świętego. W Mediolanie najbardziej podobało mi się to, że niespodziewanie odkrywa się tam różne urocze zakątki,  jakiś romantyczny wirydarz z fontanną, ukryty za ciężką bramą, którą ktoś właśnie otworzył na chwilę albo śliczne podwórko tuż obok wielkomiejskiej arterii. Miałam takie ulubione podwóreczko przy Corso Buenos Aires. Jest to długa ulica o charakterze handlowym, świetne miejsce na zakupy, jeśli  kogoś nie stać na markowe butiki przy via Montenapoleone lub via San Andrea (Chanel, Versace, Armani, etc.). 


Na jednym z dziedzińców mieści się biblioteka ”Libreria del Corso”. Lubiłam ten zakątek, gdyż to bajkowe podwórko z kolorowym neonem w bramie, kojarzyło mi się zawsze z ilustracjami z książeczki dla dzieci.  Innym miejscem mającym swoisty urok i wielką magię, jest obecna siedziba uniwersytetu zwana Ca’ Granda, czyli Wielki Dom. Budynek ten powstał dzięki Francesco, władcy Mediolanu z panującego rodu Sforzów a w dobie renesansu był jednym z najpiękniejszych i najlepiej wyposażonych szpitali w Europie. Ma wspaniałą fasadę z czerwonej cegły, bardzo bogato zdobioną o długości prawie trzystu metrów. Główny dziedziniec jest ogromny i równie wielkiej urody. 


Wzdłuż biegną portyki o szerokich arkadach z reliefami i popiersiami, których piękno i rozmaitość można chyba porównać z głowami wawelskimi a całość, w przeciwieństwie do fasady, ma nie ceglasty, lecz delikatny różowo - biały kolor. Po drugiej stronie ulicy znajduje się ogród Guastalla, obecnie niezbyt duży, ale bardzo ładny park, założony w połowie XVI stulecia na życzenie pewnej hrabiny, której nazwisko nosi do dziś. Pośrodku ogrodu jest nieckowate obniżenie gruntu z uroczą sadzawką otoczoną balustradą. Całość skojarzyła mi się z Dolinką Szwajcarską w przedwojennej Warszawie, którą w jej dawnym kształcie można dziś zobaczyć jedynie na starych pocztówkach. Również ogród Guastalla zmienił się od czasu swego powstania, ale mimo to, nadal jest miłą enklawą zieleni, gdzie pośród drzew stoją białe posągi i ławki, na których chętnie przysiadają studenci oraz ich wykładowcy po zakończeniu zajęć na uniwersytecie


W przeszłości Mediolan posiadał dużą sieć kanałów zwanych "navigli". Ich budowę rozpoczęto we wczesnym średniowieczu, miały wtedy zadanie obronne a także służyły do odwadniania terenu. Pełniły również funkcję popularnej drogi wodnej, którą spełniały, aż do początku w XX stulecia, kiedy ta rola znacznie zmalała z racji rozwoju transportu kolejowego. W związku z tym, podjęto decyzję, aby większość kanałów znajdujących się na terenie zwartej miejskiej zabudowy przykryć nawierzchnią ulic. Wtedy to Mediolan przestał być wodnym miastem jak go nazywano przez wiele stuleci i kompletnie zmienił swoje oblicze. Co prawda, jakiś czas temu powstał projekt ich częściowego odsłonięcia, lecz zarzucono go ze względu na wysokie koszty. Pozostałe zewnętrzne kanały istnieją do dziś i sukcesywnie są włączane do listy atrakcji turystycznych. Można po nich pływać łódkami i kajakami a od kilku lat organizowane są krótkie wycieczki statkiem. Dzięki tej sieci kanałów połączonych z rzekami Pad, Ticino i Adda Mediolan nadal ma bezpośrednią  komunikację z jeziorami Como i Maggiore a także wybrzeżem adriatyckim.

Między innymi, tą właśnie drogą z kamieniołomów znajdujących się nad Lago Maggiore nieopodal miejscowości Candoglia, transportowano biało-różowy marmur, użyty do budowy mediolańskiego Duomo.


Niegdyś główną rolę odgrywały przede wszystkim duże zewnętrzne kanały: Naviglio Grande, Pavese, Martesana, Paderno i Bereguardo, lecz oprócz nich istniała duża sieć pomniejszych kanałów na terenie miasta. To sprawiało, że można było spławiać barki z towarami produkowanymi w Lombardii, aż do portów leżących u ujścia Padu a następnie transportować dalej, przy użyciu statków pełnomorskich. Była to wspaniała idea i majstersztyk wiedzy inżynieryjnej, gdyż oprócz kanałów sensu stricto musiano zbudować liczne śluzy, darseny oraz mosty. Przy ich budowie i utrzymaniu pracowało wielu wybitnych inżynierów, między innymi Leonardo da Vinci, który zmodernizował Naviglio Grande, dziś mający swój początek niemal w samym centrum miasta. Obecnie ulice w pobliżu tego kanału są malowniczym miejscem z mnóstwem sympatycznych barów i kawiarenek a także dzielnicą artystów, którzy chętnie sytuują  swe pracownie w tej okolicy. Nieopodal Darseny, wielkiego basenu w którym kiedyś cumowano barki i gdzie zaczyna się ów kanał, można zobaczyć pochylony i powykrzywiany daszek wsparty na drewnianych krokwiach, pod którym znajduje się coś na kształt szerokiej rynny z bieżącą wodą. Jest to zabytkowe "lavatoio" czyli miejsce, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu mieszkanki okolicznych domów przychodziły, aby zrobić pranie. 

Tuż obok, w kompleksie budynków z typowym ,,cortile’’ czyli wewnętrznym podwórkiem, skąd wchodzi się do poszczególnych mieszkań, mieści się kilkanaście pracowni artystycznych. Można tam wejść, porozmawiać z malarzem, pooglądać jego prace a także kupić jedną z nich, jeśli coś się nam szczególnie spodoba. Nieopodal Darseny zaczyna się Corso di Porta Ticinese, długa ulica o jedynym w swoim rodzaju, niepowtarzalnym charakterze. Swą nazwę zawdzięcza klasycystycznej bramie miejskiej - Porta Ticinese, która ją zamyka od południa, zaś na jej północnym krańcu można podziwiać jeden z najważniejszych zabytków Mediolanu - Colonne San Lorenzo, czyli Kolumny Świętego Wawrzyńca. Jest to szesnaście korynckich kolumn, datowanych na II-III w n.e. Zamykają one plac, przy którym znajduje się Bazylika San Lorenzo, jeden z najwspanialszych kościołów Mediolanu. Jej najstarsza część pochodzi z pierwszych wieków chrześcijaństwa, można tam zobaczyć min. kaplicę San Aquilino a w niej cenne romańskie mozaiki. 

Od dawna jest to ulubiona dzielnica młodzieży należącej do mediolańskiej alternatywy a w okolicy znajdziemy liczne butiki z odlotową odzieżą, gdzie można kupić ubrania vintage są również sklepy dla zwolenników stylu punk i  metal oraz inne, oferujące torebki, biżuterię, różne niepowtarzalne, ręcznie robione akcesoria, wymyślne buty a także płyty i sprzęt muzyczny. W okolicy chętnie spotykają się przedstawiciele młodzieżowych subkultur, co niestety nie zawsze dobrze się kończy, tym bardziej, że podobno jest to miejsce, gdzie kwitnie handel narkotykami. Sama kilkakrotnie wśród osób siedzących na schodach przed kościołem i pod kolumnami widziałam takie, których stan jednoznacznie wskazywał na znaczny stopień odurzenia. Mimo to, lubiłam tę dzielnicę z jej kolorowymi wystawami i zaskakującymi  graffiti, chociaż nie da się ukryć, że nie wszyscy zostawiający tam swój ślad mają coś istotnego do powiedzenia w materii street- artu. 

Stali mieszkańcy tej dzielnicy nieustannie narzekają na hałasy trwające długo w noc, walające się śmieci oraz szkło z potłuczonych butelek i brak poczucia bezpieczeństwa. To wszystko sprawiło, że apartamenty leżące w tej okolicy, niegdyś drogie i bardzo prestiżowe, zaczęli opuszczać ich dotychczasowi mieszkańcy, a ci którzy pozostali, wciąż ponawiają desperackie apele o zdyscyplinowanie młodzieży środkami policyjnymi. W związku z tym, wydano wiele zakazów - nie wolno siadać pod kolumnami, pić alkoholu poza barami, śmiecić, itd. co w pewnym stopniu poprawiło sytuację i ograniczyło aspołeczne zachowania. Raz w roku, w dniu 1 maja rusza stąd kolorowy pochód organizowany przez centra socjalne, związki zawodowe oraz grupy młodzieżowej kontrkultury. Jest to bardzo ciekawe zjawisko, o którym szerzej piszę w poście>


Natomiast jeśli ktoś ma ochotę na więcej zdjęć Mediolanu, może zobaczyć je tutaj>


wtorek, 1 maja 2012

Lombardia. Mediolan. May Day!



Święto Pracy "alla italiana" po raz pierwszy zobaczyłam w mediolańskiej telewizji. Był to niezbyt długi reportaż, jednak zdołałam zauważyć, że jest to święto bardzo wesołe i kolorowe, zupełnie odmienne od nadętych pochodów, w jakich brałam udział jako nieletnie dziecię wraz z całą moją szkołą lub później, jako pracownica szpitala, kiedy to trzeba było nawet złożyć podpis na liście obecności. To co zobaczyłam we włoskiej TV, przypominało raczej zielony karnawał albo piknik w centrum miasta. W następnym roku tak się złożyło, że 1-go maja nie miałam dyżuru, więc wybrałam się do Mediolanu, aby zobaczyć manifestację.

Atmosfera w mieście była świąteczna; na Piazza Castello porozstawiano przenośne stoiska z powiewającymi związkowymi i organizacyjnymi flagami, można też było zaopatrzyć się różnego rodzaju lewicową i lewacką literaturę oraz ulotki i plakaty. Na innych straganach wisiały kolorowe koszulki z propagandowymi hasłami; dominował kolor czerwony a wśród wizerunków WIECZNIE ŻYWY "CHE" Guevara; nie zabrakło też Lenina oraz tradycyjnych symboli sierpa i młota. Podkład muzyczny stanowiły utwory zbuntowanego barda - poety Fabrizio de Andre, gdyż jego piękne, pełne poezji i ognia (choć  czasem bardzo kąśliwe i ironiczne) utwory cieszą się wielką estymą w lewicujących kręgach. Po drodze spotykałam tłumy ludzi kolorowo ubranych, z chorągiewkami, kwiatami i balonikami. Mijałam grupy na rowerach ozdobionych pękami zielonych gałązek, zorganizowane, jadące czwórkami przez całą szerokość jezdni. Ulice obstawiali policjanci a ruch samochodowy w centrum był kompletnie wstrzymany. Mimo to, nie wiedziałam na co się zanosi, dopóki nie doszłam do końca via Torino i nie zaczęłam się zbliżać do Corso di Porta Ticinese. Najpierw dobiegł mnie odgłos werbli, później zaczęłam odróżniać tony muzyki. Tłum gęstniał a kiedy doszłam do Corso, zorientowałam się, że to tu właśnie zaczyna się pierwszomajowy pochód.

Nagle z tłumu wyskoczyła grupka zakapturzonej młodzieży z twarzami zasłoniętymi bandanami lub arafatkami; w lewej ręce szablon, w prawej puszka sprayu i w mgnieniu oka mury pokryły się napisami -MAY DAY!-MAY DAY!  Grupka ta zniknęła w piorunującym tempie, tak samo, jak się pojawiła. Gdyby nie napisy pozostawione na murach, trudno było by mi uwierzyć w to, co widziałam. Tymczasem pochód się uformował i rozpoczął swój przemarsz. Nie sposób opisać wszystkiego, co można zobaczyć z okazji pierwszomajowej manifestacji: frakcje, stowarzyszenia, grupy związkowe i etniczne, centra socjalne oraz licznych niezrzeszonych, którzy biorą udział pochodzie z własnej i nieprzymuszonej woli. W tym dniu zwykle odbywają się dwie manifestacje - jedna oficjalna - władze, przedstawiciele, etc. z programowymi przemówieniami działaczy związkowych i polityków. I druga, luzacka, choć też jak najbardziej legalna, którą ludzie organizują sami dla siebie, niczym wielką majówkę. Patronem tego drugiego pochodu jest San Precario (w tłumaczeniu na polski jego imię brzmiałoby "Święty Tymczasowy") jest to ironiczna gra słów, ponieważ to, co w Polsce nazywane jest "śmieciowymi umowami " czyli praca bez stałego etatu i zabezpieczenia socjalnego, we Włoszech jest określane mianem prekariat.

Niestety, San Precario ma pod swoim wezwaniem coraz większe rzesze sfrustrowanych i niezadowolonych ludzi... W pochodzie, na masce samochodu, obwożona jest figura naturalnej wielkości przedstawiająca tego świętego w postaci osobnika, który na kolanach i ze złożonymi modlitewnie rękami prosi o pracę (ew. dziękuje uniżenie za to, że ją dostał). W przygotowaniach do pochodu bardzo aktywny udział biorą centra socjalne. Niektóre z nich są wprost znienawidzone przez prawicę i uważane za wylęgarnię anarchistów, lewaków oraz antyglobalistów, przeszkadzających we wprowadzaniu reform służących krajowi (czytaj: partii rządzącej). Centra i organizacje przygotowują swoją ciężarówkę lub minibusa, zdobiąc te  pojazdy z wielką fantazją. Oprócz wrażenia estetycznego, dekoracje te najczęściej niosą również istotny przekaz ideologiczny. Na samochodzie jedzie zespół muzyczny albo pokaźna konsola z didżejem, beczki z piwem lub winem a za nim idą aktywiści i członkowie. Starsi i młodsi, parami i w pojedynkę, na rowerach i pieszo. Niektórzy z potomstwem za rękę albo na rękach, są też tacy, co taszczą swe maluchy w nosidle na plecach lub w wózku. Wraz z ludźmi idą liczne pieski małe i duże a muzycy jadący na ciężarówkach grają co sił.




Część muzykujących zespołów bierze aktywny udział w manifestacji idąc pieszo wraz z całym pochodem, co z pewnością nie jest łatwe, ponieważ ma on do przebycia bardzo długą trasę i trwa kilka godzin. Wiele osób przebiera się w karnawałowe stroje, zakłada maski lub fantazyjne kapelusze. Ludzie niosą transparenty, szturmówki oraz rozmaite hasła wypisane na kartonie przymocowanym do drążków. Swego czasu (bodajże w 2003 roku) ogromne wrażenie zrobiła na mnie grupa komunistów ze Sri Lanki. W tym wesołym tłumie wyróżniali się porządkiem w swoich szeregach i śmiertelną powagą na twarzach. Szli równymi, karnymi czwórkami a każdy z nich niósł czerwoną szturmówkę z wizerunkiem sierpa i młota oraz nazwą organizacji. Na ogół cudzoziemcy biorą liczny udział w tych manifestacjach, traktując je jako okazję do wyartykułowania własnych  problemów i zaznaczenia swojej obecności we włoskim społeczeństwie. Bowiem mimo tej zabawowej otoczki, nietrudno zauważyć co ludziom „leży na wątrobie” wystarczy popatrzeć na hasła, pod którymi to wszystko się odbywa.

Najbardziej palące problemy to brak bezpieczeństwa socjalnego, zaniżone płace, narastające bezrobocie, zwłaszcza wśród ludzi w wieku przedemerytalnym, niedostateczna ilość ofert pracy dla absolwentów, praca na czarno i tzw. „biała śmierć” czyli śmiertelne wypadki przy pracy, jakie mają miejsce najczęściej z powodu naruszania przez pracodawców zasad BHP. Do tego należy także dodać brak akceptacji dla obecności włoskiego wojska w działaniach poza granicami kraju, co budzi spory społeczny sprzeciw. Jednak Włosi mają to do siebie, że potrafią pogodzić nawet najbardziej radykalną ideologię z zabawą a tę świąteczną atmosferę podkręca się na wszelkie możliwe sposoby. Co jakiś czas wszyscy się zatrzymują, tańczą na ulicy, piją niskoprocentowe alkohole lub drinki sprzedawane z ciężarówek. Są też tacy, którzy sięgają po mocniejsze podniety - niejednokrotnie daje się wyczuć zapach marihuany, nierzadko też widać gołym okiem, że ktoś jest pod wpływem czegoś o wiele silniejszego niż skręt.

Pochód nie przemieszcza się prostą, najkrótszą drogą, jego trasa ma kształt zbliżony do rozciągniętej litery „S”. Kiedy manifestanci miną okolicę Dumo, cała ta ogromna grupa ludzi wykonuje następny zakręt, aby dojść do Piazza Castello, gdzie ulega rozwiązaniu. Jednak zabawa trwa dalej; na placu przed zamkiem Sforzów oraz w parku Sempione na jego tyłach, jeszcze długo w noc trwają koncerty, organizowane są konkursy i wiele innych atrakcji. Pochód pierwszomajowy w Mediolanie widziałam kilkakrotnie, jednak mam nieodparte wrażenie, że wraz z narastającym kryzysem zaczyna się on przeradzać z ludowego festynu w sposób na odreagowanie głębokiej, społecznej frustracji. Jest mniej wesoło, bardziej agresywnie, nie trzeba też długo szukać, aby zobaczyć kogoś (niestety, najczęściej bardzo młodego) kompletnie pijanego lub odurzonego narkotykami, zamroczonego, leżącego na ulicy. Wszystko to sprawia bardzo niemiłe wrażenie, iż to radosne święto zaczyna się dewaluować. Sądzę, że jest to jeszcze jeden przejaw nie tylko kryzysu ekonomicznego, ale przede wszystkim społecznego, który we Włoszech jest coraz bardziej widoczny. W tej sytuacji, chyba nie bez powodu zawołaniem jest MAY DAY! co przecież oznacza nie tylko Majowy Dzień, lecz jest też powszechnie znane, jako wołanie o pomoc w obliczu śmiertelnego zagrożenia.




Centro Sociale (Centrum Wspólnoty) – to miejsce, gdzie ludzie (najczęściej ze środowisk robotniczych, choć nie tylko) z danej dzielnicy, spotykają się czasem jedynie po to, aby wspólnie spędzić czas, lecz są też takie, które podejmują bardzo istotne działania w sferze kulturalnej i politycznej. Ich największy rozwój przypada na koniec lat sześćdziesiątych; jest to bardzo interesujący i ważny aspekt życia społecznego we Włoszech. Szczególną rolę odegrały tzw. Centri Sociali Autogestiti ( Samodzielnie Zarządzane Centra Wspólnoty) związane z kontrkulturą młodzieżową, postrzegane jako anarchistyczne lub w najlepszym razie lewicowe. Ich historia jest odzwierciedleniem konfliktów społecznych, z jakimi boryka się włoskie społeczeństwo. W Mediolanie dużą rolę odegrało bardzo prężne Centrum "Leoncavallo". Ma ono niezwykle burzliwe dzieje, kilkakrotnie próbowano je zlikwidować a dwóch osiemnastoletnich członków centrum, Fausto i Iaio, poniosło śmierć w niewyjaśnionych okolicznościach. Panuje opinia, że zabójcami byli członkowie prawicowej bojówki, lecz ich rodziny i przyjaciele uważają, iż brały w tym udział służby specjalne.

Zdjęcia z pochodu 1- majowego są w albumie>