Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Teodolinda. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Teodolinda. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 29 sierpnia 2013

Lombardia, Monza. Kaplica królowej Teodolindy i Żelazna Korona Longobardów.



Monza w zadziwiający sposób wplotła się w historię mojego życia... Niejednokrotnie miałam wrażenie, że miały w nim miejsce różne dziwne zdarzenia i zbiegi okoliczności, jakby życie wiele lat wcześniej w krótkiej migawce zapowiadało mi to, co w przyszłości stanie się jego istotnym momentem. Tak było w przypadku Portofino, które w dzieciństwie zafascynowało mnie swą nazwą (o czym pisałam jakiś czas temu) podobnie też było w przypadku Monzy... Moja przygoda z tym miastem rozpoczęła się naprawdę dawno, kiedy miałam dziewięć a może dziesięć lat. W tym czasie dopadła mnie jakaś ostra choroba zakaźna i w związku z tym, przez dwa tygodnie nie mogłam wychodzić z domu. Wynudziłam się wtedy za wszystkie czasy, tym bardziej, że ze względu na zaraźliwość choróbska w myśl ówczesnych przepisów sanitarnych, nie mogłam czytać książek z miejskiej biblioteki. W tej sytuacji sięgnęłam do mojej żelaznej rezerwy, jaką były stare podręczniki ojca z czasów, kiedy chodził do szkoły średniej. Najbardziej lubiłam podręcznik do historii, który mogłam czytać w nieskończoność, co skutkowało tym, iż Aleksander Macedoński i Karol Wielki byli mi równie bliscy, co Czerwony Kapturek lub Sierotka Marysia. 

Szczególnie pasjonowała mnie historia starożytna i wczesne średniowiecze; z zainteresowaniem przeczytałam rozdział mówiący o Królestwie Longobardów, pamiętam też, że z upodobaniem powtarzałam imiona ich władców, brzmiące obco i tajemniczo. Jedną z ilustracji do tekstu na ów temat było zdjęcie królewskiej korony z podpisem mówiącym o tym, iż jest to żelazna korona Longobardów. Później dowiedziałam się, że koronę w rzeczywistości wykonano ze złota, zaś nazwę swą zawdzięcza ona relikwii stanowiącej jej integralną część - cienkiej, żelaznej obręczy, umieszczonej od wewnętrznej strony. Legenda głosi, że wykonano ją z gwoździa, którym Chrystus został przybity do krzyża. Powiem otwarcie - wtedy (właściwie nie mam pojęcia dlaczego, bo przecież moja zdolność odróżniania tego, co możliwe i co nieprawdopodobne, była raczej znikoma) ta legenda wydawała mi się wręcz niewiarygodna, ale mimo to, historia owej niezwykłej korony na stałe zapadła mi w pamięć. Mijały kolejne lata, zajęta innymi sprawami nie myślałam o niej, lecz świadomość jej istnienia nigdy mnie nie opuściła i czasem jakiś niespodziewany "flesz" przywoływał mi jej obraz, gdy wspominałam moje dzieciństwo. Kiedy podjęłam pracę we Włoszech, po krótkim pobycie na południu kraju zamieszkałam w Limbiate, niewielkiej miejscowości nieopodal Mediolanu. Aby zabić nudę i samotność oddałam się zwiedzaniu i poznawaniu najbliższej okolicy. Robiłam to z radością, tym większą, że podróże i historia zawsze były moją pasją a we Włoszech fascynujące miejsca miałam na wyciągnięcie ręki. Oczywiście na pierwszy plan poszedł właśnie Mediolan, gdzie oprócz wielu interesujących zabytków było zawsze mnóstwo wystaw i frenetyczne życie, pełne rozmaitych atrakcji. Jednak po pewnym czasie poczułam potrzebę zmiany, więc zaczęłam planować nieco dalsze wyprawy. Przy takich okazjach zwykle rozkładałam mapę Lombardii i zastanawiałam się, gdzie powinnam pojechać, nie zapominając oczywiście o uprzednim "zasięgnięciu języka" na temat okolicznych zabytków i ciekawostek. W takich razach niezastąpionym źródłem informacji była dla mnie Patrycja, właścicielka zajmowanego przeze mnie mieszkania, osoba o otwartym umyśle i dużej wiedzy. 


Pewnego razu powiedziałam jej, że mam zamiar zrobić wycieczkę do niedalekiej Monzy. Zareagowała bardzo żywiołowo, mówiąc mi, że koniecznie muszę tam jechać i zobaczyć żelazną koronę Longobardów. Byłam ogromnie zaskoczona, gdyż nie wiedziałam o tym, iż znajduje się ona w Monzie i że można ją oglądać. Patrycja zaczęła mi tłumaczyć czym jest korona a ja przerwałam jej mówiąc, że znam tę historię (co przyprawiło ją o lekki szok, gdyż jak powiedziała, jest wielu Włochów, którzy o niej nic nie wiedzą) i w takim razie pozostaje mi jedynie jechać tam w najbliższym czasie. Tak też się stało, pewnego listopadowego dnia wsiadłam do nieco rozklekotanego lokalnego autobusu, który przed przybyciem do celu długo krążył po okolicznych miasteczkach i wioskach. Monza ma ponad sto tysięcy mieszkańców, jest to spore miasto z ładnym centrum i wieloma zabytkami. Jednym z nich jest piękne Duomo ze wspaniałą, elegancką i bardzo harmonijną, marmurową fasadą. Przy nim znajduje się Muzeum Katedralne, gdzie w dobrze strzeżonych podziemiach jest ekspozycja niezwykle wartościowych precjozów z okresu wczesnego średniowiecza. Jednak najcenniejszym z nich jest właśnie Żelazna Korona, która jako jedyny eksponat znajduje się w kościelnej kaplicy. 

Kiedy weszłam do wnętrza Katedry, uderzył mnie widok ciężkiego (w przeważającej części barokowego) wystroju, sprawiający iż w tym bogactwie trudno mi było skupić się na niezliczonych detalach, tym bardziej, że w świątyni panował półmrok. Po lewej stronie ołtarza głównego, znalazłam obszerną kaplicę zamkniętą ażurową kratą. Jej ściany pokrywały wspaniałe, późnogotyckie freski, przedstawiające sceny z życia królowej Teodolindy. Pamięć o tej królowej jest nadal żywa na terenie Lombardii, są tu też liczne miejsca związane z jej imieniem, dzięki faktom historycznym lub lokalnym legendom. Jedno z nich to starożytna, dobrze mi znana droga wiodąca nad brzegiem jeziora Como, nosząca nazwę Antica Strada Regina Teodolinda (uważa się, że to właśnie Teodolindzie zawdzięcza ona swoje powstanie). Spoglądając poprzez kratę zamykającą kaplicę, widziałam w jej centralnym miejscu coś, co przypominało tabernakulum. Jak się okazało, był to niewielki sejf z pozłacanymi drzwiczkami, nad którym umieszczono replikę korony. Tę prawdziwą można bowiem zobaczyć jedynie po wykupieniu biletu i pod warunkiem, że zgromadzi się grupa licząca minimum osiem osób. Na szczęście nie musiałam długo czekać, gdyż chętnych do jej obejrzenia nigdy nie brakuje. Kustosz opiekujący się kaplicą otworzył przed nami kratę, po czym zaczął od dokładnych objaśnień na temat fresków, które widziane z bliska robiły naprawdę kolosalne wrażenie i z całą pewnością były jednymi z piękniejszych, jakie widziałam. Kiedy zakończył swój wykład polecił nam zbliżyć się do sejfu, otworzył go i nacisnął przycisk. Z jego wnętrza na specjalnym rusztowaniu wysunęła się właściwa korona a kustosz z ogromnym namaszczeniem oznajmił - proszę państwa,  OTO ŻELAZNA KORONA LONGOBARDÓW!



Kiedy uznał, iż napatrzyliśmy się wystarczająco, zamknął sejf i zaczął nam opowiadać jej historię. To był moment, kiedy moje nerwy (które dotąd trzymałam na wodzy) puściły i najpierw poczułam szczypanie pod powiekami a po chwili zaczęłam chlipać bez żenady... Chyba byłam pierwszą osobą w historii Muzeum, którą widok tego drogocennego zabytku doprowadził do płaczu! Kustosz i inni zwiedzający patrzyli na mnie ze zdziwieniem, więc zaczęłam coś nieskładnie wyjaśniać, ale cóż im mogłam powiedzieć? Czy to, że minęło prawie czterdzieści lat od chwili, gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy na zdjęciu i dowiedziałam się o jej niezwykłej historii? Czy o tym, jaką drogę przebyłam z mojego miasteczka na Mazurach, zarówno  w sensie dosłownym jak  i w przenośni, zanim stanęłam w dawnej stolicy królestwa z przed tysiąca pięciuset lat? Czy o tym, jakie zakręty życia musiałam pokonać aby na własne oczy zobaczyć ten klejnot, będący również jedną z najcenniejszych relikwii chrześcijaństwa, zdobiący głowy władców począwszy od Longobardów a skończywszy na Napoleonie Bonaparte i austro-węgierskich cesarzach? Życie przyniosło mi tę niespodziankę i zarazem dar, którego nie mogłam oczekiwać, kiedy jako dziecko żyjące w kraju za żelazną kurtyną, wertowałam szkolną książkę mego ojca... Niejednokrotnie słyszałam, że w chwili zagrożenia człowiek ma przed oczami całe swoje życie. W tym wypadku nie było mowy o żadnym zagrożeniu; mimo to, widok korony był dla mnie niczym błyskawica, otwierająca w mojej głowie tysiące szuflad ze wspomnieniami i emocjami, jakich nie byłam w stanie wyrazić.

Żelazna Korona od czasów królowej Teodolindy jest związana z Katedrą w Monzie, gdzie była przechowywana przez wiele wieków. To drogocenny klejnot sztuki jubilerskiej, składający się z sześciu złotych płytek połączonych ze sobą za pomocą swego rodzaju zamków i przymocowanych  nitami do żelaznego okręgu.  Zdobi ją czterdzieści sześć  reliefów wykonanych w złocie oraz aż sto osiemdziesiąt wspaniałych kamieni szlachetnych. Prawdopodobnie pochodzi z V wieku a sądząc po stylu, wykonali ją bizantyjscy złotnicy. Legenda mówi, że umieszczony w koronie żelazny gwóźdź jest jednym z tych, które odnalazła cesarzowa Bizancjum Helena, matka cesarza Konstantyna. Koronowali się nią nie tylko królowie Longobardów, ale również Karol Wielki, liczni cesarze Świętego Cesarstwa Rzymskiego i królowie Włoch, między innymi - Otton I, Henryk IV, Fryderyk Barbarossa a także Napoleon Bonaparte, zaś po jego upadku Ferdynand I Austriacki. Ten ostatni po koronacji wywiózł ją do Wiednia, lecz po kilku latach oddano ją Włochom a wtedy ponownie wróciła do Monzy.
Zdjęcie korony, które tu zamieściłam pochodzi z zasobów internetu, ponieważ jest ona bardzo troskliwie strzeżona i fotografowanie absolutnie nie wchodzi w rachubę. Można ją oglądać jedynie w małych grupach a przed kratą kaplicy zawsze jest profesjonalna, choć nieumundurowana ochrona i stały monitoring telewizyjny. Oprócz tego w całej Katedrze obowiązuje surowy zakaz robienia zdjęć, wszyscy niepokorni są w mgnieniu oka wyłapywani przez bardzo czujne służby porządkowe i uprzejmie lecz stanowczo, proszeni o natychmiastowe schowanie aparatu. Winni takiemu naruszeniu nie mogą się tłumaczyć nieznajomością regulaminu, ponieważ przy wejściu do kościoła wisi duża tablica z ikoną aparatu fotograficznego przekreślonego grubą, czerwoną kreską.

Freski w kaplicy pokrywają pięćset metrów kwadratowych ścian i dzielą się na czterdzieści pięć odrębnych scen. Powstawały na przestrzeni niemal pięciu lat a namalowali je czterej malarze należący do jednej rodziny. Byli to Franceschino Zavattari, malarz posiadający pracownię w Mediolanie oraz jego trzej synowie Giovanni, Gregorio i Ambrogio. Przedstawiają one dzieje królowej Teodolindy, jednak broń, stroje i fryzury jakie widzimy, przynależą nie do VI lecz XV wieku, czyli do epoki w której powstało to malowidło. Z tego powodu jest ono nie tylko wspaniałym przykładem późnogotyckiego malarstwa lombardzkiego, ale także stylu życia i obyczajów panujących na dworze Viscontich.
Jak już wspominałam w całym kościele i kaplicy jest zakaz fotografowania a zdjęcie zamieszczone powyżej, przedstawiające fragment fresku, znalazłam w internecie; niestety, nie mogę podać nazwiska autora, gdyż podobnie jak to przedstawiające koronę, nie jest sygnowane.
Dodam jeszcze, że kiedy byłam w Monzie po raz pierwszy, pomimo kraty można było swobodnie oglądać freski w kaplicy  i replikę korony. Natomiast gdy po kilku latach chciałam to miejsce pokazać Marcie, na kracie wisiała gruba szczelna kurtyna, zaś cena biletu wzrosła dwukrotnie...  

sobota, 25 maja 2013

Lombardia. Varenna i zamek w Vezio.



Jak już wspominałam w poście o willi Monastero, Varenna widziana podczas rejsu statkiem, przedstawia jeden z najpiękniejszych widoków w obrębie jeziora Como. Pod tym względem może śmiało konkurować z innymi miejscowościami leżącymi na jego obu brzegach, dzięki niezwykłej harmonii z otaczającym pejzażem i prześlicznej zabudowie. Miasteczko składa się z niewielkich domków w pastelowych kolorach, schodzących na sam brzeg wody; ich tło stanowią górskie stoki, gdzie szare skały prześwitują pośród zieleni porastających je lasów.

Varennę od innych okolicznych miejscowości odróżnia to, że nie widać tu imponujących hoteli w pałacowym stylu, jakie powstały w tej okolicy na przełomie XIX i XX stulecia w Bellagio, Cernobbio, czy Menaggio. Zwarta zabudowa znajduje się na różnych poziomach, więc domki wyglądają ciekawie jeden zza drugiego, niczym grupa dzieciaków, ustawiona do zdjęcia według wzrostu. Ponad nimi widać szpiczastą wieżę kościoła a nad całością dominuje wysokie wzgórze. Uważne oczy pośród drzew na szczycie dostrzegą resztki murów i zamkową wieżę. To właśnie zamek Vezio, który wziął swą nazwę od maleńkiej miejscowości, gdzie go wzniesiono. Varenna podobnie jak większość miasteczek i wiosek w tej okolicy, ma bardzo bogatą historię, sięgającą VI wieku p.n.e. Z pewnością przewinęły się tu ludy celtycko-liguryjskie a prawdopodobnie również etruskie. Później przyszli Rzymianie, którzy mając na uwadze znaczenie tych terenów dla obrony cesarstwa przed najazdem barbarzyńców z północy, intensywnie wprowadzali tu  swoją kulturę poprzez osadnictwo i budowę dróg.

W późniejszych czasach miasteczko przechodziło zmienne koleje losu, kilkakrotnie padając ofiarą lokalnych wojen. Ta bogata choć trudna przeszłość, ma swoje świadectwo w interesujących odkryciach archeologicznych, lecz przeciętny turysta zachwyca się raczej urokliwymi zaułkami, restauracyjkami i barami pod okapem kwitnących pnączy oraz małymi sklepikami, gdzie można kupić wyroby miejscowych rzemieślników lub lokalne specjały. Spacer po miasteczku niesie ze sobą niezapomniane wrażenia, gdyż mimo jego niewielkich rozmiarów, można tu długo krążyć po uliczkach, pokonując liczne kamienne schody, nad którymi przerzucono łukowate mostki i balkony, łączące domki leżące po ich przeciwległych stronach. Kaskady bluszczu, donice z kwitnącymi kwiatami i koty wygrzewające się na słońcu, dają wrażenie leniwego spokoju, który udziela się także przybyszom, chętnie przysiadającym  na ławkach i murkach aby odpocząć w cieniu drzew. Jeśli zechcemy udać się do niedalekiej willi Monastero, czeka nas niedługi spacer brzegiem jeziora po malowniczym pomoście wiszącym ponad wodą. Stąd można popatrzeć na leżący nieopodal półwysep Bellagio, miasteczko Menaggio na przeciwległym brzegu i piękne kształty gór, zamykające horyzont. Ponieważ jest to miejsce, gdzie jezioro jest najszersze, jego wody nie odbijają zieleni górskich stoków, lecz błękit nieba, co daje im piękną, szafirową barwę. W dniu w którym przybyłam do Varenny by zobaczyć zamek Vezio, pogoda nie była najlepsza; zanosiło się na burzę i od czasu do czasu kropił lekki deszczyk, choć dzień w zasadzie był słoneczny a chwilami było naprawdę gorąco. Jednak jak to się zazwyczaj dzieje przy tego rodzaju pogodzie, nad jeziorem unosił się opar wilgoci zacierający kontury pejzażu, co nadawało  mu wdzięk rozmytej akwareli. 



Na szczyt wzgórza, gdzie leży Vezio, można dojść korzystając z asfaltowej drogi jezdnej lub dawnej mulatiery, wybrukowanej okrągłymi kamieniami. Ja wybrałam mulatierę i po niedługim czasie znalazłam się w wiosce. Po drodze do zamku wstąpiłam na niewielki cmentarzyk, gdyż zwykle jest to miejsce dające nieocenione świadectwo lokalnej historii. Tu podobnie jak w innych małych miejscowościach, na tablicach nagrobnych dostrzegłam powtarzające się nazwiska, mówiące o rodzinnych powiązaniach w obrębie tej niewielkiej społeczności. Moją uwagę zwróciła okazała kaplica nagrobna i pamiątkowy monument poświęcony poległym żołnierzom a także kilka tablic umieszczonych w lapidarium, gdzie wielokrotnie powtarzało się  nazwisko Greppi. Jak się później dowiedziałam, są to obecni właściciele zamku, którzy wspaniale zadbali o przeprowadzenie prac konserwatorskich i jego promocję.




Sam zamek jest częściowo zrujnowany lecz to, co z niego pozostało, daje dobre wyobrażenie o jego niegdysiejszym wyglądzie. Dochodząc do celu, na trawiastym pagórku wśród drzew oliwnych natknęłam się na dawne monumentalne schody zamkowe, dziś prowadzące donikąd, sprawiające niesamowite wrażenie swą bezużytecznością... Nieco dalej wznoszą się mury obronne i potężna wieża, do której prowadzi zwodzony most. Niegdyś były tu jeszcze mury zewnętrzne otaczające również Varennę, schodzące ze wzgórza aż na brzeg jeziora. Historycy twierdzą, że zamek powstał we wczesnym średniowieczu, na co skazują jego cechy charakterystyczne, lecz o dziwo, stuprocentowo pewne informacje o nim pochodzą  z czasów znacznie późniejszych, niż można by się było spodziewać. To jednak nie dowodzi, że wcześniej nie istniał, gdyż źródła pisane z owej epoki nie są zbyt liczne. Lokalna tradycja przypisuje jego powstanie Teodolindzie, królowej Longobardów (jest też pewna udokumentowana wzmianka na ten temat) co datowałoby go na VI wiek. Jak już pisałam, zamek został poddany pracom konserwatorskim i śmiało można powiedzieć, że wykonano tu naprawdę dobrą robotę. Mury zostały zabezpieczone, cały teren pięknie oczyszczony i wzbogacony o nowe atrakcje. 



Jedną z nich jest pokaz tresowanych sokołów, mieszkających na stałe na terenie zamku. Wszystkie ptaki są urodzone i wychowane w niewoli, więc nie  mogłyby przeżyć na wolności, tu zaś budzą podziw swoimi podniebnymi akrobacjami i doskonałym porozumieniem z prowadzącym je sokolnikiem. Podczas mojego pobytu w Vezio na zamku była również grupa dzieci, które aż piszczały z zachwytu, kiedy ptak słysząc gwizd sokolnika zwijał się w kulę i niczym kamień spadał z nieba wprost na jego ramię. Szczególny entuzjazm wzbudziła Regina, piękna samica myszołowa, siedząca spokojnie  na murku i pozwalająca  się podziwiać rozentuzjazmowanym dzieciakom. Oprócz ptaków w zamku można obejrzeć rycerskie zbroje oraz wystawę skamielin z odciskami prehistorycznych roślin i zwierząt znalezionych w okolicy. Niebanalnym akcentem są drewniane i ceramiczne totemy umieszczone na dziedzińcu i "armia duchów" zasiedlająca zamek, wykonana z gazy zmoczonej w roztworze gipsu, którą drapuje się na modelach i czeka aż wyschnie. Takie odlewy wykonuje się co roku na początku sezonu  (zwykle za modele służą turyści, chcący wziąć udział w tym przedsięwzięciu) i  umieszcza  w różnych nieoczekiwanych miejscach. Miłośnicy nowszej historii na stoku poniżej zamku mogą obejrzeć umocnienia należące do linii Cadorna, systemu obronnego wykorzystywanego w czasie I Wojny Światowej. 


Podobnie jak w innych miejscach położonych na znacznej wysokości, także i tutaj można bez końca patrzeć na panoramę jeziora zamkniętego pomiędzy pasmami gór. Ja również nie mogłam oderwać oczu od tego widoku, mimo iż widziałam jezioro wiele razy z innych miejsc o różnych porach dnia i roku. Tym razem zobaczyłam je pomiędzy szarymi blankami murów, zatopione w lazurowej mgle a wokoło szczyty gór, gdzie kiedyś byłam...
Jego gładką błękitną taflę gdzieniegdzie marszczyła drobniutka fala, unosząca maleńkie punkciki żaglówek. Kiedy tak patrzyłam miałam wrażenie, że śnię; ten zamglony pejzaż wydawał się wprost nierealny, niczym senne widziadło, znajome lecz nierzeczywiste. Długo stałam na murach, chłonąc ten błękit w magicznym momencie odosobnienia, pomiędzy niebem i wodą. Gdzieś niedaleko usłyszałam nawoływania dzieci z wycieczki a po chwili dobiegł mnie dźwięk kościelnego zegara wybijającego godziny. Po raz ostatni spojrzałam w dół, na zbocze przebite ostrzami cyprysów, pod którym przycupnęła kolorowa Varenna ze swoimi uroczymi domkami i ruszyłam w powrotną drogę...

Więcej zdjęć z zamku Vezio i Varenny znajduje się w albumach>