czwartek, 31 grudnia 2015

Wenecja dzień drugi, wszędzie woda...






Kiedy następnego ranka obudziłam się po dobrze przespanej nocy, przede wszystkim szybko otworzyłam okiennice, żeby sprawdzić co się dzieje na zewnątrz i jaka jest pogoda. Poprzedniego dnia, gdy zainstalowałyśmy się w pokoju były one przymknięte i tak je pozostawiłyśmy wychodząc do miasta, więc nie zauważyłyśmy, że przylegający do hotelu spory kwartał pomiędzy domami, jest pięknym, zielonym ogrodem. Niestety, jeśli chodzi o aurę widok nie napawał optymizmem, niebo było bardzo zachmurzone a w powietrzu unosił się wilgotny opar, który szybko zamienił się w drobny, siąpiący deszczyk. Mimo to, mając w pamięci słowa Daria nie zamierzałyśmy rezygnować z wyjścia, nie mówiąc o tym, że bezczynne siedzenie w niewielkim pokoju byłoby po prostu karygodną stratą czasu. Zaufałyśmy naszym ciepłym, nieprzemakalnym kurtkom oraz solidnym butom i po śniadaniu ruszyłyśmy na zwiedzanie miasta. 






Miałam nadzieję, że uda się nam odwiedzić kilka weneckich kościołów, gdzie można zobaczyć piękne rzeźby i obrazy, jednak w tym względzie spotkała nas niezbyt miła niespodzianka. Ponieważ była niedziela i w kościołach odprawiano msze, przed drzwiami stały czujki parafian, broniące turystom dostępu do ich wnętrza, Trudno się dziwić takiemu nastawieniu, ponieważ ktoś, kto przychodzi uczestniczyć w zbiorowej modlitwie, z pewnością nie chce, aby mu przeszkadzali zwiedzający, którzy niejednokrotnie krążą po kościele w czasie mszy próbując robić zdjęcia (zdarzyło mi się być świadkiem podobnych zachowań). Przed pięknym Kościołem braci franciszkanów znanym jako Santa Maria dei Frari, udało się nam uprosić panów z czujki, żeby pozwolili nam wejść do środka; zgodzili się bez entuzjazmu, pod warunkiem, że aparat fotograficzny schowamy do plecaka. Kiedy znalazłyśmy się w świątyni, natychmiast kilka głów odwróciło się w naszą stronę a parę osób zmierzyło nas niechętnym spojrzeniem.








Przemieściłyśmy się nieco w głąb, co pozwoliło nam choć rzucić okiem na wnętrze kościoła; moją uwagę zwrócił piękny nagrobek w kształcie piramidy wzbogaconej grupami symbolicznych rzeźb, wykonany z białego marmuru. Był to grobowiec Canovy, wykonany przez uczniów rzeźbiarza według jego rysunków (artysta stworzył je projektując monument pierwotnie przeznaczony dla Tycjana). Kryje on jedynie serce artysty, gdyż jego doczesne szczątki spoczywają w rodzinnej miejscowości. Kościół jest ogromny i raczej surowy o wspaniałych proporcjach i pięknej apsydzie, rozświetlonej strzelistymi oknami. Ołtarz główny zdobi obraz Tycjana przedstawiający Wniebowstąpienie Marii, zaś w bocznych kaplicach można zobaczyć miedzy innymi tryptyk Giovanniego Belliniego oraz rzeźbę Donatella przedstawiającą Jana Chrzciciela. Zgodnie z daną obietnicą unikałyśmy natrętnego zachowania; po dyskretnym rozejrzeniu się zmówiłyśmy modlitwę i po cichu wyszłyśmy. Obeszłyśmy kościół dookoła, oglądając z zaciekawieniem jego bryłę, gdyż z zewnątrz jest on równie imponujący i wyniosły; wzniesiony z czerwonej cegły, z wysoką dzwonnicą, ozdobiony białymi ornamentami i pięknymi płaskorzeźbami.

Spacerowałyśmy po okolicy zatrzymując się na niewielkich, malowniczych placykach, gdzie na ogół centralne miejsce zajmowała kamienna, cembrowana studnia, przykryta metalową pokrywą. Pogoda nadal była kiepska, od czasu do czasu padał przelotny deszcz a wąskie zaułki były niemal całkowicie bezludne. Zupełnie przypadkowo zauważyłyśmy piękną bramę zamykającą niewielki dziedziniec, otoczony budynkami, których architektura wskazywała, że powstały na pograniczu gotyku i renesansu.  Jak się okazało, była to Scuola Grande di San Giovanni Evangelista, będąca niegdyś siedzibą bractwa biczowników. Biczownicy nie cieszyli się w Wenecji estymą a ich praktyki szybko zostały zakazane. Bractwo szczyciło się tym, że posiada relikwie św. Krzyża, z którymi wiązano legendy o licznych cudach. Przedstawiono je na cyklu obrazów pędzla tak znanych artystów jak Perugino, Carpaccio i Gentile Bellini. Relikwie do dziś znajdują się w Oratorium Scuoli, natomiast obrazy przeniesiono do galerii Akademii. Co ciekawe, ponieważ przedstawiono na nich scenerię ówczesnej Wenecji, przez niektóre kręgi były traktowane jako swego rodzaju dokument, odnoszący się do faktów historycznych a nie odzwierciedlenie legendy. Niestety, Scuola niezbyt często otwiera swoje podwoje dla zwiedzających*, więc nie miałyśmy okazji zobaczyć jej wnętrza, gdzie nadal można podziwiać dzieła Tintoretta i Tiepola. Za to zobaczyłyśmy coś, co choć nie zasługiwało na miano dzieła sztuki ani na miano cudu, również wywołało nasze ogromne zadziwienie.


Było to stadko gołębi, które pracowicie rozdziobywały ceglany mur na wysokości kilkudziesięciu centymetrów od ziemi. Prawdopodobnie robiły to od dawna, ponieważ w tym miejscu w ścianie było widać znaczne ubytki. Zastanowiło nas to dość niezwykłe zachowanie, ja sądziłam, że być może w murszejącej ścianie zagnieździły się jakieś larwy stanowiące ich przysmak, natomiast Marta uważała, że w ten sposób dostarczają sobie mikroelementów służących do budowy skorupki jaj (według mnie w tym celu powinny raczej dziobać tynk lub wapień, którego wokoło nie brakuje). Podumałyśmy chwilę nad tym zagadkowym zjawiskiem, zrobiłyśmy ptakom zdjęcie i ruszyłyśmy na dalszą wędrówkę.  Deszcz rozpadał się na dobre; kiedy dotarłyśmy na plac Św. Marka, okazało się, że jest on cały  zalany wodą, która wystąpiła na nabrzeże na wysokość kilkunastu centymetrów. W najbardziej uczęszczanych miejscach ustawiono kładki z wysokich podestów, aby mogli się po nich przemieszczać ludzie, których tu nie brakowało mimo paskudnej pogody. Zapewne w większości byli to turyści, którzy podobnie jak my nie dawali za wygraną i mimo niesprzyjającej aury postanowili realizować swój program zwiedzania Wenecji .





Na podestach stały kilkusetmetrowe kolejki do katedry i Pałacu Dożów, jedynie dzwonnica nie cieszyła się powodzeniem, co nietrudno było zrozumieć, bo widoczność z jej szczytu podczas deszczu zapewne była znikoma, nie mówiąc o wietrze szalejącym na wysokości kilkudziesięciu metrów. Ponieważ deszcz zamienił się w ulewę, postanowiłyśmy dołączyć do kolejki stojącej przed Pałacem, która mimo imponującej długości dość szybko się przemieszczała, więc do środka weszłyśmy po zaledwie kilkunastominutowym oczekiwaniu. O ile bez przeszkód mogłyśmy swobodnie podziwiać okazały, renesansowy dziedziniec, wspaniałe, monumentalne schody i stojące u ich szczytu posągi dłuta Sansovina, to wewnątrz zastałyśmy prawdziwe tłumy, podobnie jak poprzedniego dnia w bazylice Św. Marka. Pojedynczy zwiedzający mógł się przyłączyć do jednej z licznych  grup oprowadzanych przez przewodników, można też było zwiedzać samodzielnie i jedynie od czasu do czasu słuchać informacji, jakie dobiegały ze wszystkich stron (język do wyboru). Jednak mimo niezaprzeczalnej wspaniałości tego miejsca, podobnie jak w bazylice trudno było się skupić na dziełach sztuki pokrywających ściany i sklepienia.


Jeśli o mnie chodzi, w oczach po prostu dwoiły mi się i troiły nagie i ubrane postacie ludzi, mitycznych bohaterów, bogów i bogiń, alegorie i symbole. Żywe, jaskrawe kolory i złocenia oszałamiały swoim bogactwem a do tego Sala Wielkiej Rady po prostu przytłaczała  ogromem. Jej ściany i sufit zdobią malowidła świetnych malarzy, jednak nie są to freski, lecz cykl obrazów wykonanych na płótnie, ujętych w drewniane, złocone ramy a imponujący efekt ich pracy może przyprawić o zawrót głowy. W zdobieniu pałacu mieli udział min. Veronese, Tintoretto i Jakub Palma Młodszy. Obrazy te powstały po wielkim pożarze, który w dużej mierze zniszczył poprzedni wystrój. Aby pałac na powrót odzyskał swój dawny splendor, malarze musieli jak najszybciej wykonać  powierzone im zadanie. Prawdopodobnie ten pośpiech spowodował, że (jak uważają znawcy sztuki) nie są to najwybitniejsze dzieła tych skądinąd bardzo zdolnych i uznanych artystów. Jednak mimo to, Pałac nadal robi ogromne wrażenie a w czasach świetności Republiki był z pewnością świadectwem jej bogactwa i potęgi. Niestety, podobnie jak w bazylice, nadmiar szczegółów wartych, aby im się uważnie przyjrzeć, niezbyt dobre oświetlenie a także mnóstwo ludzi kręcących się dokoła, spowodował, że nie byłam w stanie skupić się na zwiedzaniu w sposób, na  jaki ten obiekt zasługuje. Pozostałam z wrażeniem, że owszem, byłam tam ale nie miałam możliwości obejrzenia Pałacu tak dokładnie, jak bym tego chciała. Stało się tak nie tylko z powodów, jakie wymieniłam powyżej, lecz z tej prostej przyczyny, że mój system nerwowy nie był w stanie przystosować się do przetworzenia tego nadmiaru bodźców i informacji.



Po zwiedzeniu wszystkich pięknych sal na pierwszym i drugim piętrze, wraz z grupą turystów przeszłyśmy na Most Westchnień, gdzie  przez ażurowe okno mogłyśmy spojrzeć na tonącą w deszczu wyspę San Giorgio. Zapewne nikomu nie jest obcy fakt, że romantyczne miano mostu nie pochodzi od westchnień kochanków, lecz skazańców, którzy tędy przechodzili ponieważ most łączy salę, gdzie wydawano wyroki, z budynkiem więzienia zwanym Prigioni Nuove i salą tortur. Część cel były to tzw. pozzi (studnie) lochy znajdujące się poniżej lustra wody, w których więźniowie faktycznie byli pogrzebani za życia w towarzystwie wszędobylskich szczurów, natomiast w pomieszczeniach na najwyższej kondygnacji umieszczonych pod ołowianym dachem, w letnich miesiącach wprost umierali z gorąca i braku powietrza. Miałyśmy okazję zobaczyć taką celę, niewielką, o niskim, kolebkowym sklepieniu. Swego czasu czytałam pamiętniki Casanowy, który jako jedyny zdołał stąd uciec; podobno dokonał tego wyczynu robiąc otwór w stropie i wychodząc przez dach. Zastanawiałam się jak mu się to udało, bo podobno jego jedynym narzędziem był metalowy pręt a jeszcze bardziej dziwiło mnie to, że jego zabiegi pozostały przez nikogo niezauważone. Choć Casanowa opisuje całe zajście bardzo dokładnie, w moim sceptycznie nastawionym umyśle zrodziło się podejrzenie, że może po prostu przekupiono kogo trzeba, po czym niewygodny więzień został dyskretnie wypuszczony a dla zatarcia śladów przekupstwa stworzono historię o jego brawurowej ucieczce (ale to moja prywatna teoria).



Kiedy po ponad dwóch godzinach zwiedzania wyszłyśmy z pałacu było wczesne popołudnie, ulewa minęła, deszcz nadal padał, choć ze zmiennym natężeniem. Znowu przeszłyśmy pod Wieżą Zegarową, po czym ruszyłyśmy przez mostki i zaułki w stronę mostu Rialto. W miarę jak się do niego zbliżałyśmy, znajdowałyśmy coraz więcej uliczek zalanych wodą. Co prawda, nie były to rwące strumienie ani woda do kostek, jak na placu Św. Marka ale i tak miałyśmy powody, aby błogosławić nasze solidne trzewiki, dzięki którym mogłyśmy chodzić z suchymi nogami. Gdy doszłyśmy nad Wielki Kanał, okazało się, że i tu woda wystąpiła z brzegów, zalewając miejsca, gdzie były wystawione stoliki z okolicznych barów i kawiarni. Patrząc na moknącą okolicę musiałyśmy przyznać rację Dariowi, że Wenecja podczas deszczu jest nie mniej malownicza, jak podczas słonecznej pogody. Piękne pałace po obu stronach kanału tonęły w szaro - perłowej poświacie i choć ich kolory były przygaszone, to nie mniej tworzyły naprawdę wspaniałą perspektywę. Przy palach pomalowanych w kolorowe, spiralne pasy cumowały gondole przykryte plandekami; pływały jedynie nieliczne, gondolierzy dla ochrony przed deszczem pozakładali czarne sztormiaki a ich pasażerowie chronili się pod parasolami.





Ponieważ ciągnęło nas do dalszego zwiedzania, poświęciłyśmy krótką chwilę na obejrzenie mostu  Rialto i pobieżnie rzuciłyśmy okiem na sklepy pod jego podwójnymi portykami, gdzie oprócz tradycyjnych, weneckich pamiątek można kupić także wysmakowaną, oryginalną biżuterię wykonaną ze złota i srebra. Zeszłyśmy z mostu i ponownie zapuściłyśmy się w zaułki dzielnicy San Marco, szukając ulotnej atmosfery tonącego miasta; znów jak poprzedniego dnia przekraczałyśmy kolejne mostki i słuchałyśmy wody cicho uderzającej o murszejące fundamenty. Mijałyśmy nieliczne domy pięknie odnowione i te, które ząb czasu nadkruszył i pokrył zaciekami wilgoci. Znowu uderzyła nas cisza wyludniającego się miasta, umierającego powolną śmiercią, tak bardzo odmiennego od pozłocistego, kolorowego obrazka, jaki można oglądać na placu Św. Marka. Patrzyłyśmy na kruszejące detale wykute w jasnym kamieniu, wysokie kominy, balkony, portale i ostrołukowe okna. Po oszołomieniu wspaniałościami bazyliki i Pałacu Dożów oraz kilkugodzinnym przebywaniu w tłumie, tu znalazłyśmy zupełnie inną atmosferę, ciszę, spokój i odosobnienie. Co prawda, od czasu do czasu spotykałyśmy innych przechodniów; niekiedy byli to stali mieszkańcy a innym razem zakochane pary albo pojedyncze osoby, podobnie jak my szukające miejsc, gdzie można być sam na sam z miastem, jednak to w żaden sposób nie mąciło naszego poczucia, że mamy je tylko dla siebie...



Kilkakrotnie weszłyśmy w ślepe uliczki, na koniec chyba zabłądziłyśmy krążąc po labiryncie podwórek i zaułków, zresztą nie zależało nam szczególnie na tym, żeby trzymać się mapy. Tak, czy inaczej, obszar w którym się poruszałyśmy był dość ograniczony, poza tym pociągał nas ten aspekt niespodzianki i zaskoczenia, kiedy raptem ukazywała się nam jakaś budowla widziana niedawno, lecz pod innym kątem i w innej perspektywie. Prawdopodobnie obeszłyśmy dzielnicę dookoła, ponieważ po jakimś czasie znów znalazłyśmy się w sąsiedztwie bazyliki. Choć zapadał wieczór, zalany wodą plac nie opustoszał i nadal było tam sporo ludzi. Moją uwagę zwróciła pewna dziewczyna, która  pośród turystów ubranych w ciepłe kurtki oraz sportowe buty lub kalosze, wyróżniała się nadzwyczaj oryginalnym strojem a także dość niebanalną urodą. Nieduża i drobna, w zasadzie nie była pięknością, miała szeroką twarz o bardzo jasnej cerze a  niemal białe włosy sprawiały, że można było ją wziąć za albinoskę. Była upudrowana, miała też mocno uróżowane policzki, czym nieco przypominała rokokowe damy, jednak jej strój w żaden sposób nie nawiązywał do tej epoki. Ubrana była w krótką, powiewną sukienkę w odcieniu bardzo jasnego różu, widoczną spod kremowego, dopasowanego płaszcza a na nogach miała złote balerinki i białe pończochy. Jej jasne włosy sięgały ramion, zdobił je wianek z drobnych kwiatów, w dłoniach także trzymała podobne kwiaty, zebrane w niewielki bukiet. Kiedy tak stała samotnie w tłumie ludzi, wyglądała niczym dziwaczna panna młoda, czekająca na swojego oblubieńca. Zastanawiałam się, co ma znaczyć to niezwykłe ubranie-przebranie, czy jest zabłąkaną cosplayerką, aktorką, która nie zdjęła kostiumu po spektaklu, uczestniczką ulicznego happeningu a może zwykłą dziewczyną, która postanowiła w obcym mieście, gdzie nikt jej nie zna, w ten sposób wyrazić swoją osobowość, na co dzień głęboko ukrytą pod bardziej banalnym strojem? Nie miałam odwagi zrobić jej zdjęcia, więc ten obraz przetrwał jedynie w mojej pamięci...




Z placu ponownie ruszyłyśmy w stronę Wielkiego Kanału, który przekroczyłyśmy przez Ponte dell'Accademia i późnym wieczorem dotarłyśmy do hotelu. Ten deszczowy dzień pokazał nam inną Wenecję, niż ta, którą widziałyśmy po przyjeździe, ale jak słusznie powiedział Dario - Venezia e' sempre Venezia...

* Scuola Grande di San Giovanni Evangelista jest siedzibą Komisji Weneckiej, czyli Europejskiej Komisji na rzecz Demokracji przez Prawo, będącej organem Rady Europy.

Zdjęcia z drugiego dnia w Wenecji są tutaj>

sobota, 26 grudnia 2015

Venezia e' sempre Venezia, czyli Marta i ja przez trzy dni w Wenecji.


Kiedy parę lat temu zbierałam się do definitywnego opuszczenia Włoch, przyjechała do mnie Marta, żeby pomóc mi w przeprowadzce. Przy  tej okazji po raz ostatni chciałyśmy skorzystać z możliwości wspólnego odwiedzenia kilku interesujących miejsc. Byłyśmy wtedy w prześlicznej Orcie i w Varallo a na koniec postanowiłyśmy pojechać na trzy dni do Wenecji. Choć był już listopad, piękna pogoda sprzyjała nam podczas wycieczek  na terenie Piemontu. Niestety, dla Perły Adriatyku prognozy były mniej pomyślne...  Martwiłyśmy się nieco z tego powodu, lecz Dario, zaprzyjaźniony właściciel apartamentu, w którym wówczas  mieszkałam, wygłosił nam na pocieszenie frazę, którą przytoczyłam w tytule co można przetłumaczyć jako "Wenecja jest zawsze Wenecją". Rozszerzył też swoją myśl mówiąc, że w Wenecji pogoda nie ma decydującego znaczenia, ponieważ to miasto zawsze ma wiele do zaoferowania, zaś podczas deszczu (choć wtedy jej urok staje się mniej oczywisty i pocztówkowy) nastrój jest zdecydowanie bardziej romantyczny. Zawierzyłyśmy mu na słowo ponieważ był tam kilka razy, poza tym my również miałyśmy swoje wyobrażenie o jej mrocznym pięknie, jakie sobie wyrobiłyśmy na postawie świetnego, nastrojowego thrillera "Nie oglądaj się teraz" którego akcja toczy się właśnie w Wenecji;  ja nieco później miałam okazję ponownie przyjrzeć się temu miastu w filmie "Anonimo Weneziano" gdzie para bohaterów krążyła po jego mniej znanych zakątkach. Obydwa filmy były bardzo dalekie od serwowania obiegowych widoczków a my chyba właśnie taką odmienną Wenecję pragnęłyśmy zobaczyć, choć oczywiście nie zamierzałyśmy pomijać popularnych, turystycznych szlaków. Nie robiłyśmy sobie żadnych planów na zwiedzanie, nie zagłębiałyśmy się też w lekturę przewodników, ponieważ chciałyśmy poznać miasto i wchłonąć jego atmosferę zwiedzając je niejako na żywioł. Mimo tych założeń uzbroiłyśmy się w mapę, żeby przynajmniej z grubsza orientować się co do miejsca, w jakim mogłybyśmy się znaleźć oraz zarezerwowałyśmy nocleg w hotelu.

Wenecja - dzień pierwszy, czyli słońce i kolory.


Do Wenecji przyjechałyśmy pociągiem, który swój bieg kończył na dworcu Santa Lucia (według mnie banalnym, klockowatym a do tego dość brudnym, natomiast zdaniem Marty będącym świetnym przykładem modernizmu z elementami Art Deco). Nasz hotel mieścił się bardzo blisko, więc bez zwłoki ruszyłyśmy w jego stronę, aby zostawić nasz niewielki bagaż i rozpocząć zwiedzanie miasta. Jak się okazało, pokój był niewiele większy od dużej szafy, jednak były tam dwa dość wygodne łóżka oraz równie mała, lecz czysta i zadbana łazienka. Sam budynek hotelu wzniesiono w ciemnym zaułku, tak wąskim, iż mogło się zdawać, że gdyby drzwi wejściowe otwierały się nie do wewnątrz, lecz na zewnątrz, dotknęłyby ściany domu stojącego naprzeciwko. To pierwsze wrażenie jeszcze wielokrotnie się powtórzyło, kiedy wędrowałyśmy po mieście; czasem stojąc w tunelu wąziutkiej uliczki, nad głowami widziałyśmy jedynie niewielki skrawek nieba szerokości wstążki.



Przyjrzałyśmy się najbliższej okolicy, odwiedziłyśmy dwa pobliskie kościoły i z przyjemnością skonstatowałyśmy, że lekki wiatr rozgonił poranne mgły a pomiędzy chmurami ukazało się piękne, lazurowe niebo. Ciemnych i ciężkich chmur nadal było sporo, jednak wszystko wskazywało na to, że dzień będzie raczej pogodny. Ponieważ chciałyśmy jak najlepiej wykorzystać czas, postanowiłyśmy wsiąść do tramwaju wodnego, płynącego  Canale Grande aż do końca trasy, czyli do Placu Świętego Marka a później wrócić do hotelu na piechotę. Jednak tu spotkała nas niespodzianka, która co prawda nie wpłynęła na nasze plany, jednak spowodowała w nich pewne zamieszanie.

Otóż tramwaj wodny, do którego wsiadłyśmy, co prawda płynął w kierunku placu, jednak nie kanałem lecz w odwrotną stronę, najpierw obok portu turystycznego a później pomiędzy Wenecją i wyspami Giudecca oraz San Giorgio.
Tym sposobem straciłyśmy możliwość przyjrzenia się historycznym pałacom stojącym po obu stronach Wielkiego Kanału; w zamian za to, miałyśmy okazję obejrzeć na terenie portu piękny, nowy most, przypominający rybi szkielet oraz ginący we mgle drugi most, spinający stały ląd i terytorium Wenecji. 

Po drodze minęłyśmy dwa ogromne, pełnomorskie statki wycieczkowe a właściwie małe pływające miasta, które zabierają na pokład niemal dwa tysiące pasażerów i oferują usługi hotelowe na wysokim poziomie. Swoją drogą, nawet obietnica zobaczenia najpiękniejszych miejsc świata, nie skłoniłaby mnie do wejścia na jego pokład, gdyż taki statek za bardzo mi przypomina luksusowe, pływające więzienie, pełne przypadkowych osób,  uważam też, że jeśli podróżować, to w pojedynkę albo w niewielkim, dobranym towarzystwie. 



Gdy wypłynęliśmy poza rejon portu, po lewej stronie ukazała się naszym oczom Wenecja; urocza, pocztówkowa, oszałamiająca swoimi kolorowymi domami, zawieszonymi pomiędzy turkusową wodą i szafirowym niebem. Domostwa i pałace wprost raziły oczy swoimi wyrazistymi barwami, podkreślonymi białymi detalami. Czyste powietrze i blask słońca sprawiały, że trudno było oderwać wzrok od tego ślicznego obrazka. Kiedy znaleźliśmy się na wysokości wyspy San Giorgio, naszym oczom ukazała się znajoma sylwetka Pałacu Dożów, dwie kolumny stojące niemal na skraju placu, kopuły bazyliki San Marco w głębi a obok nich wyniosła sylwetka dzwonnicy. 

Każda z tych budowli ma swoją odrębną i ciekawą historię; budowę dzwonnicy rozpoczęto w XI stuleciu, lecz ostateczny kształt uzyskała dopiero w XVI wieku, wtedy też Jacopo Sansovino dobudował do niej Loggettę, niewielki, elegancki budynek, stojący u jej podnóża. Niestety, wieża, którą widzimy obecnie, pochodzi z początków XX wieku, ponieważ w 1902 roku oryginalna dzwonnica zawaliła się, zamieniając w ogromną kupę gruzu. Trudno mi sobie wyobrazić, co czuli świadkowie tej sceny, gdy runęła ta niemal stumetrowa budowla; co najdziwniejsze w tym wszystkim, to fakt, że nie zginął wtedy żaden człowiek a jedyną ofiarą katastrofy był podobno kot dozorcy... (Osobiście w to nie wierzę, koty mają niezwykle wyczulony słuch i instynkt nakazujący ucieczkę z miejsca zagrożenia, więc zapewne zwierzak po prostu oddalił się w porę i więcej nie wrócił, jako że jest to jak najbardziej zgodne z kocią naturą, nakazującą szukanie miejsca wygodnego i bezpiecznego.)Tak, czy inaczej, w 1912 roku zakończono odbudowę dzwonnicy w dawnym kształcie i znowu można wejść na jej szczyt, aby podziwiać widok miasta niemal z lotu ptaka. Jak zapewne wszyscy wiedzą, od stuleci doroczny karnawał wenecki rozpoczyna się tzw. "lotem anioła" czyli osoby przebranej w powiewne szaty (obecnie są to piękne kobiety, lecz w przeszłości bywali to również panowie) która zjeżdża po linie przyczepionej do szczytu wieży, aż na plac.

W biografii Wenecji napisanej przez Acroyda znalazłam informację, że ongiś wyglądało to tak, iż pomiędzy łodzią przycumowaną do nabrzeża a szczytem kampanili rozciągano linę, zaś jej drugi koniec mocowano do dachu Pałacu Dożów. Linoskoczek przebrany za anioła najpierw wdrapywał się po linie na wieżę a następnie zjeżdżał po niej na dach pałacu, po drodze sypiąc kwiaty na ludzi  zebranych na placu. Ten  wyczyn nazywano "volo della colombina" czyli lotem gołębicy; podobno w 1680 roku ów anioł (był to akrobata nazwiskiem Scartenador) wjechał po linie na wieżę konno; konia z rzędem temu, kto powie, jak tego dokonał...Jest to według mnie historia zupełnie nieprawdopodobna, ale przytaczam ją za Acroydem jako ciekawostkę. Obecnie osoby chcące popatrzeć na miasto z góry mogą wjechać na wieżę za pomocą windy, jednak my nie skorzystałyśmy z tej atrakcji, ponieważ odstraszył nas widok ogromnej kolejki wijącej się u jej stóp. Choć była połowa listopada i w zasadzie sezon turystyczny się zakończył, w Wenecji nadal było mnóstwo przyjezdnych, którzy zapewne podobnie jak my, liczyli na to, że o tej porze roku zastaną tam nieco mniej zwiedzających. Jednak widok tego, co się działo na placu, aż trudno było sobie wyobrazić jego widok w pełni sezonu. Jak już wspomniałam, ogromne kolejki stały wszędzie, do wieży, do bazyliki, do pałacu dożów a także do kawiarni, gdzie sprzedawano lody.

Pozostali turyści przechadzali się po placu fotografując co się da, karmiąc gołębie lub po prostu gapiąc się na otaczające cuda a zakochane pary składały sobie zapewnienia o swych gorących uczuciach. Chociaż zasadniczo wolę zwiedzać w bardziej kameralnych warunkach, dałam się wciągnąć tej atmosferze i razem z Martą kręciłyśmy się po placu, podziwiając jego niecodzienną urodę. W zasadzie nie było wiadomo czemu przyznać palmę pierwszeństwa: złocistej fasadzie bazyliki, wyniosłej, szlachetnej prostocie dzwonnicy, czy pałacowi dożów, z rzędem kolumn o prześlicznych kapitelach i subtelnych detalach loggii. Pałac dożów zadziwił mnie swoim kolorytem, ponieważ zawsze sądziłam, że ma raczej jednolitą barwę; tymczasem okazało się, iż jego ściany zdobią romboidalne wzory z okładziny w kolorze jasnopopielatym i łososiowym. Dotychczas znałam go jedynie ze zdjęć i muszę przyznać, że widziany z bliska prezentuje się naprawdę wspaniale. Na pozór zadziwiająca koncepcja, aby masywną bryłę drugiego piętra oprzeć na ażurowym parterze i równie lekkim krużganku pierwszego, w tym wypadku robi wrażenie czegoś zupełnie naturalnego a nie odwrócenia porządku architektonicznego.



Być może ma na to wpływ fakt, że tę ciężką ścianę ozdobiono na górze koronkową attyką i przebito w niej dwa rzędy okien a także dodano wyżej wspomnianą ażurową loggię z balkonem? Tak, czy inaczej, fronton pałacu jest naprawdę przepiękny i nie dziwi mnie, że jest uważany za architektoniczny majstersztyk. Łącznikiem pomiędzy bazyliką oraz
Pałacem Dożów jest wspaniała brama w stylu płomienistego gotyku, zwana Porta della Carta; niegdyś była ona głównym wejściem do pałacu i miejscem, gdzie ogłaszano prawa obowiązujące mieszkańców miasta.

Niestety, podobnie jak w przypadku wieży i tu tryby historii starły na proch niektóre z tych wspaniałości; część rzeźb to jedynie kopie, ponieważ oryginały (min. lew i klęczący doża) zostały zniszczone na rozkaz Napoleona, który jak wiemy, nakazał również zdjęcie sławnych rumaków z dachu bazyliki  i wywiezienie ich do Paryża. Posągi koni odzyskano po upadku cesarza, jednak to, co dziś widzimy na dachu są to ich kopie, zaś autentyczne konie można zobaczyć w nieodległym muzeum. Detalem, jaki zrobił na mnie największe wrażenie jest rzeźba umieszczona na narożniku bazyliki nieopodal bramy. Są to porfirowe posągi, przedstawiające czterech mężczyzn, bez wątpienia parających się wojennym rzemiosłem, którzy obejmują się ramionami. Rzeźby pochodzą z Konstantynopola, skąd przywieziono je po złupieniu miasta przez krzyżowców. Ktoś, kto im się dobrze przyjrzy, zauważy, że stopa jednej z postaci jest wyraźnie jaśniejsza. Stało się tak, ponieważ posąg został uszkodzony zanim trafił Wenecji, gdzie dokonano jego rekonstrukcji. Oryginalną stopę odnaleziono później w mieście Bodrum w Turcji, jednak posąg pozostawiono w dotychczasowym stanie a odzyskana stopa trafiła do muzeum. Uważa się, że ta piękna grupa powstała w czwartym stuleciu naszej ery i przedstawia tetrarchów, czyli Dioklecjana, Maksymiana, Chlorusa i Galeriusza, władców, którzy swego czasu wspólnie rządzili rzymskim terytorium, (przy czym każdy odpowiadał za inne prowincje). To wspaniały przykład rzeźby portretowej i muszę przyznać, że mimo uszkodzeń posągi zrobiły na mnie ogromne wrażenie

Wobec pełnej cudów i wspaniałości (choć w zasadzie przeładowanej ozdobami) bazyliki są zadziwiająco skromne, statyczne i niejako osobne, mimo ich ścisłego połączenia z bryłą kościoła. Patrząc na nie, miałam nieodparte wrażenie, iż stanęłam oko w oko z kawałkiem niezwykłej historii i niemym świadectwem ludzkich poczynań o wiele bardziej, niż w przypadku innych, może równie pięknych, szczegółów wystroju...
Gdybym dzisiaj miała powiedzieć, co najbardziej mi utkwiło w pamięci i jakie obrazy ona przywołuje, kiedy pomyślę o Wenecji, z pewnością będą to te postacie o splecionych ramionach, od wieków spoglądające na świat dziejący się wokoło... Jak już wspomniałam, sama bazylika jest tak pełna różnorakich detali, kolumn, posągów, złoceń i mozaik, że jedynym uczuciem, jakie mnie ogarnęło na jej widok było ogromne oszołomienie a z jej wnętrza wyszłam kompletnie zdruzgotana. Rzec można, iż podobnie jak nadmiar szczęścia może być nieszczęściem, to w tym wypadku nadmiar piękna spowodował u mnie zniechęcenie i przygnębienie, gdyż wszystkie te wspaniałości były dla mnie po prostu nie do ogarnięcia wzrokiem i umysłem. We wnętrzu katedry puściłam się na samotne zwiedzanie, jedynie od czasu do czasu podsłuchując co po włosku mówili przewodnicy, natomiast Marta przyłączyła się do grupy angielskojęzycznej.


Martę bardzo zdegustowała informacja, że większość mozaik i innych elementów wystroju (podobnie jak posągi tetrarchów) pochodzi z rabunku i swego czasu weneccy kupcy mieli wręcz obowiązek przywożenia czegoś, co mogłoby służyć do ozdobienia kościoła, przy czym nie miało znaczenia, czy rzecz ta została nabyta w sposób uczciwy. Zresztą samo sprowadzenie ciała św. Marka również wiązało się z jego wykradzeniem z kościoła koptyjskiego w Aleksandrii w 828 roku, więc w pewnym sensie zachowano swoistą ciągłość tradycji, tym bardziej, że relikwie poprzedniego patrona, czyli św. Teodora, także zostały zdobyte drogą kradzieży. Co prawda, w przypadku św. Marka z czasem dorobiono legendę, która całe zdarzenie ukazuje w nieco lepszym świetle, ale prawdopodobnie nie do końca jest ona zgodna z prawdą.


Głównym wrażeniem, jakie wyniosłam po zwiedzeniu katedry była ogromna ilość złota we wszelkiej postaci, gdyż wenecjanie chyba wzięli sobie za punkt honoru, aby jej bogactwo rzucało wiernych na kolana. Natomiast Marta jako kolor dominujący wspomina czerwień marmuru kolumn i posadzki, co dowodzi, że kiedy dwie osoby oglądają to samo, to nie jest to samo...Z wnętrza kościoła nie mamy żadnych zdjęć, ponieważ jego fotografowanie jest surowo zabronione, więc możemy polegać jedynie na własnej pamięci lub na zdjęciach zamieszczonych w internecie. Zważywszy na okoliczności, z pewnością potrzeba o wiele więcej czasu a przede wszystkim spokoju, aby należycie ocenić rangę artystyczną bazyliki. Zwiedzając ją stosunkowo krótko a do tego w tłumie, można się oprzeć jedynie na ogólnym wrażeniu; gdybyśmy chciały ją zobaczyć naprawdę, musiałybyśmy tam spędzić kilka dni w ciszy i skupieniu a do tego uzbrojone w lornetkę. Tak, czy inaczej, utwierdziło mnie to w moim przekonaniu o wyższości stylu romańskiego nad innymi, jeśli chodzi o wyrażenie ducha religii a także zachowanie służebnej roli architektury w stosunku do idei wiary. Po wyjściu z kościoła ponownie obeszłyśmy plac, podziwiając w świetle zachodzącego słońca dwie kolumny, stojące na jego skraju przylegającym do wody, tuż przy nabrzeżu noszącym nazwę Riva degli Schiavoni. Można to przetłumaczyć jako Nabrzeże Słowiańskie, jednak mnie ta nazwa skojarzyła się z niewolnictwem. Ta dwuznaczność wynika z tego, że za czasów rzymskich rejon dzisiejszej Słowenii, Dalmacji i Chorwacji nazywano Sclavonią (w późniejszych czasach Schiavonią lub Slavonią) ponieważ z tych rejonów pochodziło wielu ówczesnych niewolników (sclavi).



Poza tym, z historycznych zapisków wiadomo, że we wczesnym średniowieczu na tym nabrzeżu faktycznie uprawiano handel ludźmi, (od czego wenecjanie nie stronili) zaś nieco później było to miejsce, gdzie przybijali swoimi statkami i wystawiali towary kupcy z Dalmacji, tak więc proweniencja tej nazwy jest jak już wspomniałam, dość dwuznaczna. Kolumny zdobią dwa posągi; jeden wyobraża skrzydlatego lwa z uniesionym ogonem a drugi postać rycerza z aureolą, stojącego na smoku przypominającym krokodyla. Ów rycerz to nie (jakby się można było spodziewać) święty Jerzy, lecz święty Teodor, pierwszy patron Wenecji, niejako zdetronizowany przez świętego Marka. Wśród Wenecjan panuje przesąd, że nie należy przechodzić pomiędzy kolumnami, ponieważ może to sprowadzić na człowieka nieszczęście; podobno jest to związane z tym, że niegdyś tą drogą prowadzono skazańców na egzekucję. Co ciekawe, ani lew, ani św. Teodor nie wyszły spod jednego dłuta, lecz są zlepkiem różnych rzeźb spiętych metalowymi klamrami, np. głowa świętego to prawdopodobnie głowa starożytnego posągu przedstawiającego Mitrydatesa, króla Pontu, natomiast co do lwa, podejrzewa się, że pochodzi z Chin a jego skrzydła zostały dodane podczas zabiegów konserwatorskich


Tamtego popołudnia Riva była pełna przechadzających się ludzi, na wodzie bujały się gondole a gondolierzy w swoich tradycyjnych strojach czekali na klientów. Z tego co zauważyłam, na wynajęcie gondoli decydowali się przeważnie młodzi ludzie, wyglądający na zakochanych, dla których  taka przejażdżka jest w pewnym sensie obligatoryjna. My jednak nie miałyśmy poczucia, że wydatek osiemdziesięciu euro za podobną usługę jest dla nas w jakikolwiek sposób uzasadniony, (dwie noce w hotelu kosztowały nas dziewięćdziesiąt euro). Z pewnością ta dość wysoka cena ma jednak sens z punktu widzenia właściciela łodzi, zważywszy na jej znaczny koszt oraz wszystkie płatne zezwolenia i podatki, jakie musi uiszczać gondolier. 


Przy nabrzeżu, nieopodal pałacu dożów stoi legendarny hotel Danieli, wspaniały pałac zbudowany w XIV wieku, niegdyś należący rodziny Dandolo a później Mocenigo i Bernardo. W XIX wieku kupił go friulański przedsiębiorca Da Niel i przeznaczył na luksusowy hotel. Swego czasu gościł on min. Goethego, Byrona, Dickensa i Wagnera, w jego pokojach rozwijał się źle zakończony romans George Sand z Alfredem de Musset, natomiast w czasach nam współczesnych jest znany z tego, że kręcono w nim sceny do filmu "Turysta" z Angeliną Jolie i Johnny'm Deppem.

Po przechadzce w okolicy hotelu wróciłyśmy z powrotem na plac św. Marka, gdzie na Torre di Orologio obejrzałyśmy piękny zegar, ozdobiony znakami zodiaku. Jest on sprzężony z mechanizmem poruszającym dwie figury, wybijające godziny uderzeniami młotów w wielki dzwon. Ponieważ była właśnie godzina piętnasta, miałyśmy okazję zobaczyć ten interesujący spektakl. (Swoją drogą, wiedziona patriotyzmem półkrwi Poznanianki uznałam, że poznańskie koziołki mają więcej wdzięku.) Wieża Zegarowa jest też wieżą bramną, przez jej wąski tunel  można przejść na ulice przyległe do placu. Tu zaczęła się nasza wędrówka poprzez urokliwe zakątki, wąskie zaułki i śliczne mostki. W okolicy było pełno sklepików z rękodziełem typowym dla Wenecji: maskami, drewnianymi zabawkami, biżuterią, szkłem z Murano, haftami i koronkami. Podziwiałyśmy te śliczne przedmioty, jednak cały czas towarzyszyło mi przekonanie, że ich urok jest nieodłącznie związany z magiczną atmosferą miasta, która stanowi jego integralną część; że wyrwane z przynależnego sobie kontekstu, staną się niczym polne kwiaty, tak pięknie wyglądające wśród zieleni łąki, lecz ścięte i przyniesione do domu będące zaledwie echem samych siebie...

Dlatego też trudno było nam się zdecydować na zakup czegokolwiek; po długim namyśle Marta wybrała dla siebie malutką maskę Pulcinelli i zawieszkę w kształcie serduszka wykonaną ze srebrzystego szkła a ja sprawiłam sobie szklaną papryczkę, tzw. cornetto, która podobno przynosi szczęście. Zapadał zmrok, w sklepikach i bodegach zapalano światła a my przekraczałyśmy kolejne mostki, idąc na azymut w stronę hotelu. Otwierały się przed nami perspektywy na węższe i szersze kanały, gdzie w głębi widziałyśmy pałace i kościelne wieże. Nadszedł wieczór i zrobiło się zupełnie ciemno, my dalej szłyśmy przed siebie, od czasu do czasu zerkając na mapę. Nagle dotarłyśmy do szerokiego pasa wody a po naszej prawej ręce zobaczyłyśmy wysoko sklepiony łuk oświetlonego mostu; to był Wielki Kanał i Ponte Rialto. Przeszłyśmy przez most, żeby nieco skrócić drogę i znów powędrowałyśmy krętymi uliczkami w stronę Ponte degli Scalzi, gdzie nieopodal mieścił się nasz hotel. Tu miasto było niemal wymarłe, część turystów wróciła do hoteli, inni zapewne siedzieli w barach czy osteriach, skąd czasem dobiegały ludzkie głosy i śmiech. 



Wysokie, ciemne ściany domów gdzieniegdzie rozjaśniała plama okna z zapalonym światłem oraz słaby blask ulicznych latarni. W ciszy i ciemności późnego wieczoru z dala od uczęszczanych szlaków, ukazała się nam inna Wenecja, butwiejąca, na pozór martwa; z wodą cicho pluskającą o fundamenty z wyłaniającymi się z cienia ślepymi oczami okien zasłoniętych drewnianymi żaluzjami i wysokimi kominami, rysującymi się na tle ciemnego nieba. Szłyśmy szybko a po drodze towarzyszył nam jedynie odgłos naszych kroków. Był to magiczny moment, sam na sam z bezludnym miastem, niczym we śnie, kiedy ogarnia nas niewytłumaczalny, nieznany na jawie nastrój i poczucie oderwania od rzeczywistości. Gdy wreszcie zobaczyłyśmy przed sobą znajomą sylwetkę mostu, którego szukałyśmy, puściłyśmy się niemal biegiem. Tam był nasz hotel, zapalone światło oraz wygodne łóżka. Po dniu, tak pełnym różnorodnych wrażeń, przyszła pora na odpoczynek i sen...



Więcej zdjęć z naszego pierwszego dnia w Wenecji można zobaczyć w albumie>