Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Linia Cadorna. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Linia Cadorna. Pokaż wszystkie posty

sobota, 23 listopada 2013

Lombardia. Wędrując wokół Jeziora Lugano, Brusimpiano - Ardena, sanktuarium i fortyfikacje.



Kiedy pierwszy raz przyjechałam do Lavena Ponte Tresa nad jeziorem Lugano  i rozejrzałam się wokoło, mój wzrok zatrzymał się na  długim wzniesieniu po prawej stronie. Porastał je ciemnozielony las; dzięki pięknej pogodzie, na tle niebieskiego nieba wszystkie szczegóły pejzażu widać było jak na dłoni. Zapowiedź tego wspaniałego widoku miałam już wtedy, gdy dojeżdżałam do celu; ponieważ droga wiedzie dość wysoko pomiędzy górami i dopiero nieopodal miasta schodzi serpentyną w dół z okien autobusu świetnie widać  jezioro oraz całą okolicę Podobną wspaniałą wizytówkę prezentuje przybyszowi również miasto Como, jeśli przyjeżdża się pociągiem lub samochodem od północnej strony. Wspominam o tym nie bez powodu, gdyż kiedy po raz pierwszy byłam w Como, mój wzrok zatrzymał się na zielonym wzgórzu ponad miastem, gdzie widniała piękna biało - różowa willa w stylu liberty a ten widok spowodował, że natychmiast zapragnęłam jak najszybciej znaleźć się tam, na górze...


Natomiast tutaj mój wzrok przyciągnął niewielki kościółek z barokową fasadą w ciepłych barwach, zatopiony w zieleni. Nieopodal widać było szeroką przesiekę i w pierwszej chwili miałam nadzieję, że jest tam kolejka linowa, lecz szybko zorientowałam się, że to jedynie trakcja elektryczna, więc jeśli chciałabym tam dotrzeć pozostawał mi spacer na własnych nogach. Kiedy obejrzałam bulwar i przylegającą do niego frakcję miasteczka, postanowiłam niezwłoczne poszukać drogi na górę lub znaleźć kogoś, kto mógłby być źródłem wiedzy na ten temat. Zwykle dopisywało mi szczęście jeśli chodzi o dobór przygodnych informatorów i na ogół na moje pytania otrzymywałam bardzo szczegółową odpowiedź wraz z różnymi dodatkowymi wskazówkami. Szczerze powiem, że było to nadzwyczaj miłe i mam wrażenie, że oprócz zwykłej ludzkiej grzeczności, dochodził tu do głosu lokalny patriotyzm mieszkańców, dumnych z tego, że mogą przybyszowi z innych stron pokazać uroki swej ziemi.

Podobnie było i tym razem, zagadnęłam pewną starszą panią i dowiedziałam się, że ów kościółek to sanktuarium w Ardenie, niewielkiej frakcji miejscowości Brusimpiano a drogi są dwie; jedna to asfaltowa droga jezdna (zdecydowanie dłuższa) i mulatiera, która co prawda szybko mnie zaprowadzi na górę, jednak ma tę niedogodność, że w zasadzie jest nieużywana i z tego powodu nieco zaniedbana. Pani powiedziała mi też, że za czasów jej młodości okoliczna ludność często chodziła tamtędy na modlitwę, jednak to się zmieniło, ponieważ dziś te praktyki nie są już tak powszechne a do tego większość wiernych jeździ tam samochodami. 
Z tego powodu, obecnie owa mulatiera służy przede wszystkim turystom, którzy podobnie jak ja, preferują piesze wędrówki. Pani wspomniała też, że po drodze mogę zobaczyć okopy i stanowiska należące do Linii Cadorna. Był to jeszcze jeden argument za wybraniem tej drogi, bo chociaż jestem przeciwniczką wszelkich wojen, zawsze mnie interesowały również i te świadectwa przeszłości. 
W okolicy jest wiele takich stanowisk, rozrzuconych w różnych miejscach wzdłuż granicy ze Szwajcarią pomiędzy Varese i Luino; podobne umocnienia widziałam również w górach nad jeziorem Como. Mulatiera rzeczywiście wyglądała na nieuczęszczaną, w niektórych miejscach było sporo połamanych gałęzi a nawet przewróconych drzew, leżących w poprzek drogi. Jej szerokość wskazywała na to, że była to raczej tzw. strada militare a nie dróżka, którą wieśniacy przemieszczali się na pola i pastwiska. Muszę powiedzieć, że ta krótka trasa, którą można swobodnie przejść w ciągu trzydziestu minut, sprawiła na mnie bardzo niemiłe wrażenie. Nie ukrywam, że szłam robiąc sobie w duchu wyrzuty, iż chyba jakiś diabeł mnie podkusił, abym wybrała tę drogę, bo skóra mi ścierpła na plecach, kiedy dotarłam do okopów połączonych tunelami i krytymi przełazami, dzięki którym niegdyś można było bezpiecznie pokonywać różnicę poziomów. Przyjrzałam im się z zewnątrz, ponieważ nie mając żadnego przygotowania w tej mierze, czy chociażby latarki, nie odważyłabym się w pojedynkę zapuszczać do ich wnętrza. Oprócz tego, jak już pisałam, przez całą drogę czułam dziwny i niewytłumaczalny niepokój...
Osoby, które regularnie czytają tego bloga, być może pamiętają, jak już wcześniej wspominałam o tym, że kilkakrotnie zdarzało mi się, iż miałam wrażenie, że znajduję się w miejscu emanującym jakąś nadzwyczajną energią. Czasem było to uczucie przyjemne, pozwalające mi doładować mój wewnętrzny akumulator, zaś innym razem towarzyszył mi zupełnie irracjonalny lęk i poczucie zagrożenia. Z natury jestem osobą rozsądną, nie szukam sensacji tego rodzaju, poza tym uważam, że podobne odczucia w większości dają się wytłumaczyć w sposób, jak najbardziej naukowy, To, czy te wrażenia odbieramy zupełnie jednoznacznie, czy też jako zaledwie dostrzegalną zmianę aury, w dużej mierze zależy od naszej osobniczej wrażliwości, która może być zmienna na różnych etapach naszego życia. Jednak mimo wszystko nie odżegnuję się od poglądu, że na ziemi i niebie są rzeczy o jakich nie śniło się filozofom, gdyż nie wszystko co nas otacza daje się zważyć i zmierzyć. Być może, pierwotna, zwierzęca część naszej natury czasami dochodzi do głosu  i wtedy mamy do czynienia z emocjami, których nie potrafimy zrozumieć...

Tym razem sądziłam, że to przykre uczucie powoduje obraz opuszczenia graniczący z ruiną, zwalone drzewa, połamane gałęzie i murki porośnięte mchem po obu stronach drogi. To wszystko wyglądało dość ponuro, więc miałam ochotę uciekać, gdzie pieprz rośnie i byłam po prostu szczęśliwa, kiedy tak, jak mi powiedziała moja informatorka, droga dość szybko zaprowadziła mnie na niewielką łąkę u podnóża tarasu, na którym wzniesiono kościół. Niewiele wiadomo o tym, jak się przedstawia historia tego miejsca, podobno w wiekach średnich było tu oratorium, przy którym mieszkał pustelnik. Mówi się też, że swego czasu otaczano tu szczególną czcią wizerunek Czarnej Madonny, do którego zanoszono modły w czasach zarazy, jaka nawiedziła te okolice. 
Obecny kościół pochodzi z XVII wieku a w głównym ołtarzu widnieje obraz "Madonna del Latte", czyli Maria karmiąca Dzieciątko Jezus, który jak się przypuszcza pochodzi ze szkoły Bernardino Luini i jest datowany na XV wiek. Kościół jest niewielki ale bardzo harmonijny a jego główną ozdobą jest piękny portal i zegar słoneczny umieszczony na południowej ścianie.
Z tym kościołem wiąże się pewna niezwykła historia; podobno w latach siedemdziesiątych XX wieku miały tu miejsce zadziwiające zjawiska, zakwalifikowane jako paranormalne. Mówi się o przedmiotach przemieszczających się samoistnie i unoszonych w powietrze przez nieznane siły a także o tym, iż w biały dzień zaczynały dzwonić dzwony, choć nie było widać nikogo, kto by je wprawiał w ruch. Nie wiem na ten temat nic więcej, ale widocznie tajemnicze zjawiska ustały tak samo nagle, jak się pojawiły. Natomiast nieco później zupełnie przypadkowo znalazłam w internecie kilka ciekawostek na temat fortyfikacji, które mnie tak wytrąciły z równowagi. Otóż wynikało z nich, że te sensacje nie były tylko moim udziałem i swego czasu zainteresowali się nimi "łowcy duchów" czyli osoby próbujące w sposób fizykalny zbadać zjawiska uchodzące za paranormalne, przy użyciu bardzo czułej i skomplikowanej aparatury. Szczerze mówiąc, nie jest dla mnie do końca jasne, czy dwaj poszukiwacze potwierdzili fakt istnienia w tym miejscu niewyjaśnionych zjawisk. Co prawda oglądałam ich film na You Tube, ale nic nie wskazywało, że te działania zakończyły się spektakularnym sukcesem.


Jednak jak już wspomniałam, te przykre sensacje minęły jak zły sen, kiedy dotarłam na taras przed kościółkiem, gdzie wszystko rozjaśniał blask słońca i skąd roztaczał się widok na jezioro i góry. Przed sobą miałam miasteczko z mostem stanowiącym przejście graniczne, Monte Lema, o której pisałam w poprzednim poście a po lewej stronie była Monte Caslano i przesmyk u jej podnóża, gdzie właśnie przepływał statek zmierzający z Ponte Tresa do Porto Ceresio i dalej, do Lugano.



Piękne widoki wiosny rozkwitającej wokoło, szybko zatarły niemiłe wrażenie, jakie mi towarzyszyło podczas wędrówki przez las, ale dziś, kiedy wracam do wspomnień o tamtym dniu, nadal zadaję sobie pytanie, co właściwie mi się przydarzyło? Czy był to tylko nieprzyjemny nastrój, wywołany widokiem tego zaniedbanego i odosobnionego miejsca, czy może ja również jestem jedną z tych osób, które mogą zaświadczyć, że jest to naprawdę miejsce niezwykłe...

Więcej zdjęć jak zwykle w albumie >

wtorek, 22 stycznia 2013

Lombardia. Monte Bisbino.



W zasadzie nie zaliczam się do osób, które w swoim życiu kierują się przepowiedniami i horoskopami, zdarza się, że je czytam lecz robię to raczej dla zabawy a nie po to aby szukać w nich rad na przyszłość. Mimo to, czasami mi się wydaje, że być może jednak jest w nich coś co być może tłumaczy pewne nasze irracjonalne zachowania...Wiele osób z pośród moich znajomych uważa, że jestem osobą poukładaną a nawet "kwadratową". Kiedy pracowałam we Włoszech, niejednokrotnie moje przywiązanie do zasad i procedur budziło zdziwienie wśród kolegów po fachu podchodzących do nich nieco bardziej na luzie a kiedy dowiadywali się, że jestem zodiakalną Panną z politowaniem kiwali głowami i orzekali, że charakterystyka tego znaku pasuje do mnie jak ulał. Jednak ktoś, kto mnie lepiej zna wie, że w rzeczywistości cierpię na swego rodzaju rozdwojenie jaźni... Idąc dalej tropem horoskopów, można to chyba wytłumaczyć faktem, że mój ascendent to Strzelec, którego podobno cechuje wyjątkowe zamiłowanie do swobody, otwartych przestrzeni i chodzenia, gdzie nogi poniosą. Może dlatego czasem czuję nieprzepartą ochotę, żeby zrobić coś wbrew regułom i rozsądkowi a nawet sobie samej? No bo jak inaczej można wytłumaczyć zamiłowanie do czystości z organiczną niechęcią do odkładania wszystkiego na swoje miejsce? W moim przypadku wygląda to tak, że po ciężkich bojach, kiedy zwykłe sprzątanie zamienia się w gruntowne porządki (które normalny człowiek robi najwyżej dwa razy do roku) boję się poruszać po domu, żeby nie zburzyć tak drogo okupionego ładu a mimo to, do dzisiaj nie wiem, co lubię bardziej: porządkować, czy bałaganić? Z jednej strony chciałabym mieć wszystko zorganizowane i pod kontrolą, jestem zawsze przygotowana na różne warianty sytuacji, (w tym czarny scenariusz, czego np. mój syn nie jest w stanie zrozumieć) a z drugiej nic tak mnie nie kręci, jak improwizacja i nagła zmiana planu (przynajmniej w moich wyobrażeniach - zawsze na lepszy i bardziej atrakcyjny). Pamiętam, że jako dziecko miałam swój własny światek, gdzie poczesne miejsce zajmowały nie lalki i klocki lecz fragmenty potłuczonych talerzy z pięknymi ornamentami, jakieś porcelanowe i szklane pojemniczki, buteleczki po perfumach, czy rzeźbione korki od karafek.


Najczęściej znajdowałam te cuda w pobliskich ogrodach, po wiosennym lub jesiennym kopaniu. Ta moja mała archeologia budziła powszechne zdziwienie i zażenowanie mamy, którą sąsiadki pytały dlaczego szwendam się po świeżo skopanych grządkach, zamiast bawić się z innymi dziećmi jak Bóg przykazał? Natomiast dla mnie były to rzeczy niebanalne, okruchy czegoś, co już nie istnieje, świadectwo jakiegoś minionego bytu okrytego zasłoną tajemnicy a dzięki temu w moich oczach nabierały jeszcze większej wartości... Cała ta kolekcja towarzyszyła mi bardzo długo, choć z biegiem czasu zajmowałam się nią w coraz mniejszym stopniu. Kiedy miałam czternaście lat i wyjechałam na wakacje do babci, moje skarby za sprawą mamy wylądowały w śmietniku. Było mi nieco przykro, nawet trochę protestowałam, ale w duchu wiedziałam, że ten etap życia mam za sobą i jest to naturalna kolej rzeczy... Innym psychicznym garbem jest moje zmiłowanie do chodzenia na skróty. Jeśli mam do wyboru normalną drogę, czy chodnik dla pieszych lub jakąś błotnistą ścieżkę, która za to sprawia wrażenie nieco krótszej z pewnością wybiorę ścieżkę. Na nic nie zdaje się to, że sama sobie tłumaczę, iż takie zachowanie nie licuje z rozsądkiem jaki przystoi dorosłemu człowiekowi albo że ubrudzę buty i będę wyglądała nieświeżo. Choć w głowie mam słuszne, twarde postanowienie, moje nogi żyją własnym życiem i kierują się w stronę błotnistego skrótu. Nie policzę, ileż to razy w związku z tym beształam sama siebie za moją głupotę, gdyż te pomysły naraziły mnie na przykre konsekwencje! 


Kiedy zamieszkałam we Włoszech, znowu odnalazłam tę część mojej osobowości i odpowiednie miejsce, gdzie mogła ponownie dojść do głosu. Początkowo szukałam towarzystwa innych osób do wspólnych wyjść w plener, ale tak się złożyło, że ci, których polubiłam albo nie podzielali mojego zamiłowania do włóczęgi albo nie mogli mi towarzyszyć z powodu innych godzin pracy. Trochę nad tym bolałam, gdyż początkowo nieco się obawiałam samotnych wędrówek, lecz ludzie z którymi rozmawiałam na ten temat w dużej mierze rozwiali moje lęki i dodali mi odwagi mówiąc, że przestępcy swoich ofiar szukają w mieście a nie na górskich szlakach i jedyną rzeczą, o której trzeba pamiętać jest to aby zawsze zabierać ze sobą zdrowy rozsądek i mierzyć siły na zamiary. Pomna tych przestróg zaczęłam od krótkich i prostych tras by oswoić się z terenem a później stopniowo postanowiłam zapuszczać się w coraz dalsze rejony i na trudniejsze wyprawy. Nie mam skłonności samobójczych, więc zawsze starałam się wszystko przemyśleć aby nie napytać sobie biedy i nie przysporzyć innym ludziom problemów poprzez ratowanie mnie z opresji. Czasem jednak natura Strzelca brała we mnie górę nad rozsądkiem, jak to było w wypadku wyprawy na Monte Bisbino. Jest to spora (1325 m) góra pomiędzy jeziorem Como i Lugano, przez którą przebiega granica ze Szwajcarią. Swego czasu wielka ilość drobnych szmuglerów zwanych "spalloni" wędrowała tu górskimi ścieżkami z papierosami przemycanymi w plecakach. Przemytniczy proceder skończył się w latach sześćdziesiątych a dziś te ścieżki okupują turyści. Jest to góra, gdzie na piechura czyha wiele niespodzianek, poza tym zwykle widać jej bliższą część ze szpiczastym wierzchołkiem co jest mylące, ponieważ nie jest on właściwym szczytem, który jest o wiele wyżej i dalej, więc do celu jest jeszcze spory kawał mozolnej drogi. Cały jej masyw można zobaczyć z tarasu przed dworcem Como Centrale, które zamieściłam jako pierwsze choć zrobiłam je przy innej okazji.


Biorąc pod uwagę fakt, że miałam zamiar wyruszyć z Cernobbio, które tak jak jezioro Como leży na wysokości 210 m n.p.m.  pozostawało mi do pokonania nieco ponad 1100 metrów przewyższenia i około dwunastokilometrowy marsz po zboczu tej rozległej góry. Wiedziałam że to będzie niełatwa i czasochłonna wyprawa, więc wyruszyłam z domu wcześnie rano. Jednak jak się okazało, (zresztą nie po raz pierwszy) Bella Italia zawsze ma w zanadrzu parę niespodzianek. Pociąg do Lentate (gdzie miałam się przesiąść na drugi, jadący do Como) przyjechał spóźniony i musiałam przez godzinę czekać na następny. Po przyjeździe do Como spotkała mnie inna niemiła niespodzianka - z powodu wakacji znacznie okrojono rozkład jazdy autobusów. Zaznaczam, że Como to miejscowość, gdzie w okresie letnim turystów jest mnóstwo, niemal jak przysłowiowych mrówek i korzystają oni przede wszystkim z publicznej komunikacji... W związku z tymi innowacjami miałam następny poślizg czasowy i do Cernobbio dotarłam z ponad dwugodzinnym opóźnieniem. Zaczęłam się poważnie zastanawiać nad zmianą planu, lecz jakiś wewnętrzny głos mówił mi, że jednak powinnam spróbować. Pomyślałam, że pójdę dalej i  będę kontrolować czas, aż  do chwili, kiedy bezwzględnie będę musiała zawrócić aby mieć możliwość dotarcia do domu przed północą, gdyż później ilość pociągów jest znikoma.


Jak wspominałam, na Monte Bisbino prowadzi wiele ścieżek. Najbardziej popularna jest droga południowo zachodnia, lecz ja wybrałam wariant wschodni, nieco krótszy i bardziej stromy, gdyż czytając opis tego szlaku dowiedziałam się, że jest tam niewielka kapliczka pod wezwaniem San Carlo i chciałam ją zobaczyć. W jego sąsiedztwie znajduje się też droga jezdna, gdyż na zboczach góry jest kilka gospodarstw agroturystycznych a na jej szczycie znajduje się Sanktuarium Matki Boskiej Dziewicy, restauracja i stacja meteo. Mimo tych znamion cywilizacji, dla pieszego turysty dotarcie na szczyt to coś o wiele więcej niż miły spacer. Zbocza góry przecinają liczne jary co sprawia, że trasa znacznie się wydłuża. Na samym początku drogi w wiosce Rovenna wdałam się w rozmowę z sympatycznym właścicielem sklepu, kiedy powiedziałam mu gdzie idę, zobaczyłam na jego twarzy zdziwienie pomieszane z powątpiewaniem. Nie omieszkał głośno wyrazić swoich wątpliwości, gdyż jego zdaniem było po prostu zbyt późno ( z czego sama zdawałam sobie sprawę, bo dochodziło południe) a jak mi powiedział, jest to dość czasochłonna wyprawa. Choć nie krył swojej dezaprobaty dla mojej lekkomyślności, nie czekając na pytania udzielił mi kilku użytecznych wskazówek na dalszą drogę a także ostrzegł przed możliwym pogorszeniem pogody.


Początkowo ścieżka wznosiła się łagodnymi zakosami, lecz kiedy zaliczyłam mniej więcej 1/3 zbocza, zaczęło się robić bardziej stromo i mniej wesoło. Przeszłam jeszcze spory kawałek drogi i doszłam do kapliczki San Carlo, która nawiasem mówiąc, okazała się dość zwyczajną budowlą raczej świeżej daty. Zobaczyłam wtedy to, co mnie jeszcze czekało, jeśli chciałam dotrzeć na szczyt. Okazało się, że jestem dość wysoko na zboczu mniejszego wzniesienia, przede mną była niewielka przełęcz a dalej  następne zbocze  i częściowo widoczny szczyt Monte Bisbino. Usiadłam żeby przez chwilę odpocząć i zaczęłam bić się z myślami. Rozsądek nakazywał powrót, bo minęła już godzina czternasta a był to czas, jaki sobie wyznaczyłam na chwilę powrotu. Z drugiej strony miałam jakiś wewnętrzny opór aby zrezygnować z dotarcia do celu.  


Pozornie jeszcze się wahałam, jednak w głębi duszy wiedziałam, że nie zrezygnuję i że muszę iść dalej. Było to bardzo ryzykowne, gdyż do szczytu miałam jeszcze ponad godzinę drogi, na zejście do Cernobbio musiałam przewidzieć około trzech godzin, później czekała mnie jazda autobusem do Como i powrót pociągiem do domu. Gdybym znowu natrafiła na jakieś przeszkody i uciekłby mi ostatni pociąg, byłabym w prawdziwym kłopocie, bo na znalezienie noclegu w Como, czy Cernobbio raczej nie mogłam liczyć. Na szczęście nie musiałam się martwić z powodu pracy, ponieważ nazajutrz miałam dyżur nocny, więc zaczęłam rozważać "plany spadochronowe". Pomyślałam, że skoro w okolicy jest restauracja i asfaltowa droga, to zapewne ktoś od czasu do czasu jeździ na dół, więc można poprosić o podwózkę. Można też przenocować w niedalekim schronisku, ewentualnie spróbować pójść drogą jezdną do gospodarstwa agroturystycznego i tam prosić o nocleg. Mając tak wiele możliwości, postanowiłam bez zwłoki wyruszyć w dalszą drogę. Szczerze mówiąc, była ona pełna trudu i fatygi. Byłam chyba na wysokości 900 metrów, kiedy zaczęła mi się dawać we znaki różnica wysokości oraz rosnące zmęczenie. Byłam na nogach od wczesnego ranka i szłam niemal bez przerwy od prawie trzech godzin. Po wyprawie z Carlem na Monte Jafferau nabrałam zaufania do moich sił i wiedziałam, że sobie poradzę. Jednak w porównaniu z lekkim powietrzem w wysokich górach, tu było ono ciężkie i bardzo wilgotne co sprawia, że człowiek poci się i męczy o wiele szybciej. Wydawało mi się, że to już ostatni odcinek drogi, więc "zebrałam się" wewnętrznie i zaczęłam pokonywać liczne zakosy ścieżki na coraz bardziej stromym zboczu. Sądziłam, że po ich przejściu znajdę się u celu.


Niestety! Doszłam do małego płaskowyżu, gdzie wyrastało następne, strome zbocze. Wiedziałam jednak, że jestem blisko szczytu, bo z polanki widziałam panoramę gór z  Monte Generoso leżącym na terenie Szwajcarii. Ten ostatni fragment drogi był jednym z tych, gdzie prosiłam Boga aby mi dodał sił; serce waliło mi jak szalone, jednak nie chciałam się zatrzymywać bo wiedziałam, że jeśli mi opadnie poziom adrenaliny, będzie jeszcze gorzej...Starałam się zapanować nad oddechem i z trudem pokonałam ostatnie kilkadziesiąt metrów w górę. Kiedy doszłam do następnej polanki okazało się, że jest tam niewielki parking, będący jednocześnie tarasem widokowym u podnóża właściwego szczytu, gdzie wznosiło się Sanktuarium i przytulona do niego restauracja. Prowadziły do nich kamienne schody i ścieżka biegnąca obok. Poczłapałam ścieżką, gdyż po wąskich schodach schodziła właśnie para ludzi w średnim wieku. Mijając mnie uśmiechnęli się sympatycznie, więc jako osoba wchodząca pierwsza ich pozdrowiłam jak to nakazuje dobry obyczaj. Co do tego zwyczaju witania szczerze powiem, iż na niektórych zatłoczonych szlakach, gdzie kręcą się tłumy ludzi wydaje mi się to trochę sztuczne i wymuszone, jednak gdy spotykam kogoś oko w oko na odludziu, na wąskiej ścieżce to sądzę, że uśmiech i pozdrowienie są jak najbardziej na miejscu, więc praktykuję to z przyjemnością. Zdarza się, że przy okazji można zamienić parę słów na temat szlaku lub okolicznych ciekawostek a wtedy między przypadkowymi przechodniami siłą rzeczy zawiązuje się niteczka sympatycznego porozumienia. Kiedy pokonałam ścieżkę i stanęłam u podnóża następnych schodów prowadzących bezpośrednio do kościoła, okazało się, że główne drzwi do Sanktuarium są zamknięte...


Co prawda mogłam zajrzeć do wnętrza kaplicy bo tu drzwi były otwarte, jednak dostępu do wnętrza broniła solidna krata zamykająca krużganek. Zmówiłam więc modlitwę i pokręciłam się przez chwilę wokół kościoła. Okazało się, że na górze było kilka osób, które prawdopodobnie przyjechały samochodami stojącymi na parkingu. Rozejrzałam się po okolicy, jednak nie był to dzień sprzyjający podziwianiu pejzażu ani fotografowaniu. Góry aż po horyzont spowijał gesty opar, ponieważ Monte Bisbino i cały teren znalazły się w strefie niskich chmur a bądź co bądź byłam na wysokości ponad 1300 metrów. Bardzo mnie to rozczarowało, gdyż wiele sobie obiecywałam w tym względzie. Swego czasu byłam na sąsiedniej Monte Generoso podczas pięknej pogody z dobrą widocznością, więc wiem, że tym razem dużo straciłam. Ponieważ jednak osiągnęłam mój zasadniczy cel, miałam z tego naprawdę ogromną satysfakcję, przede wszystkim ze względu na to, że się nie poddałam i nie zawróciłam. Należało jednak jak najszybciej pomyśleć o powrocie do Cernobbio, ponieważ czekały mnie jeszcze jakieś dobre dwie, do trzech godzin marszu. W związku z tym postanowiłam, że zejdę asfaltową drogą i będę próbowała zatrzymać jakiś przejeżdżający samochód w nadziei na podwózkę, co pozwoliłoby mi na uniknięcie uciążliwej i niezbyt interesującej drogi w dół. Kiedy znalazłam się na parkingu zauważyłam, że sympatyczni państwo, których mijałam na schodach rozmawiają z parą młodych ludzi, którzy właśnie przyjechali na motocyklu. Stanęłam nieco z boku a kiedy skończyli rozmowę zapytałam, czy jadą na dół i czy mogę liczyć na podwiezienie. Zgodzili się chętnie i bez chwili wahania. Podczas jazdy z góry prowadziliśmy bardzo miłą i ożywioną rozmowę, przy okazji dowiedziałam się wielu ciekawostek o okolicznych szlakach, gdyż obydwoje byli doświadczonymi piechurami. Po mniej więcej półgodzinnej jeździe pożegnaliśmy się serdecznie i zostawili mnie na przystanku autobusowym w Cernobbio. Pomyślałam wtedy, że moja wiara w dobrą energię krążącą po świecie, jeszcze raz znalazła swoje potwierdzenie... Tak bardzo pragnęłam znaleźć się na szczycie tej góry, tyle mnie kosztowała wysiłku i poświęcenia! Spotkanie tych miłych ludzi było swego rodzaju nagrodą od losu, który oszczędził mi w ten sposób mało satysfakcjonującego marszu po asfalcie i bardzo późnego powrotu do Limbiate. Słońce już zachodziło, kiedy wyjechałam z Cernobbio a do domu dotarłam w zupełnych ciemnościach około godziny 23. Był to dla mnie bardzo pouczający i owocny dzień, który zaczął się nieco kulawo, lecz pięknie zakończył.

Monte Bisbino to góra, gdzie do dziś znajdują się dawne umocnienia wojskowe należące do Linii Cadorna. Ponieważ mają dużą wartość historyczną i budzą wielkie zainteresowanie turystów, podjęto w ich obrębie prace konserwatorskie i remontowe, gdyż mają być udostępnione zwiedzającym. Na ścianie kościoła znalazłam tablicę poświęconą poległym partyzantom z działającej w rejonie Como Brygady "Garibaldina" (to ta sama, która ujęła Mussoliniego w niedalekim Dongo) natomiast jak się dowiedziałam samo Sanktuarium jest datowane na XVII wiek i należy do parafii Rovenna. Dwa razy do roku odbywają się tu uroczyste  pielgrzymki w których licznie uczestniczą mieszkańcy okolicy. Z tego co słyszałam, pielgrzymujące grupy wybierają różne ścieżki w zależności od formy fizycznej uczestników a osoby, które nie są w stanie pokonać tej trasy pieszo, przyjeżdżają na górę samochodami lub specjalnie wynajętym autokarem.


Więcej zdjęć >


niedziela, 6 stycznia 2013

Lombardia. Menaggio i jego okolice.



Menaggio jest jedną z większych miejscowości na lewym brzegu jeziora Como. Centralny punkt miasta to śliczny placyk o nieregularnym kształcie, otwarty na jezioro. Jego przedłużeniem jest bulwar, jeden z najładniejszych, jakie widziałam w tej okolicy. Są tu piękne fontanny, zadbane drzewa oraz mnóstwo kwiatów a od jeziora oddziela go misterna balustrada z kutego żelaza. Spacerując po bulwarze można do woli cieszyć oczy widokiem przepięknego pejzażu, gdyż Menaggio leży mniej więcej w połowie długości jeziora, w miejscu, gdzie stykają się jego trzy rozgałęzienia.


Patrząc przed siebie, na wprost widzimy cypel półwyspu Bellagio a nieco dalej, po drugiej stronie jeziora, pełne wdzięku miasteczko Varenna i stoki gór należące do pasma Valsassina, wznoszące się na wysokość ponad 2ooo m n.p.m. Zawsze ze szczególną przyjemnością zwracałam oczy w kierunku szczytu Monte Legnone, gdyż fascynował mnie jego trochę dziwaczny kształt z wyraźnymi krawędziami, niczym lekko przekrzywiony, zdeformowany ostrosłup. 


Jest to wysoka góra, więc czasem się zdarza, że nawet w lecie  jest przyprószona śniegiem a przy ładnej pogodzie wspaniale się uwidacznia na tle błękitnego nieba. Jednak najczęściej powietrze w tej okolicy jest nieco ciężkie i wilgotne, co sprawia, że lekki opar spowija jezioro i góry swoim delikatnym welonem a okoliczne szczyty wyglądają  niczym gromada duchów. Taka pogoda jest nieco przytłaczająca i odbiera energię, lecz jeśli chodzi o wrażenia estetyczne zapewnia ich nie mniej niż słoneczna aura i doskonała widoczność. Co prawda, czasami (choć rzadko) zdarza się, że przez cały dzień nad jeziorem pozostaje gęsty tuman mgły a wtedy widoczność jest ograniczona do minimum i nie ma mowy o podziwianiu panoramy jeziora.

Od wiosny do jesieni w Menaggio jest zawsze wielu turystów i podobnie, jak we wszystkich miejscowościach w tej okolicy, na ulicach często słyszy się język angielski lub niemiecki. Przybysze mają do dyspozycji stare, luksusowe hotele, lecz nie brakuje też mniejszych hotelików, pensjonatów, pokoi do wynajęcia i campingów. Miasto z jednej strony przylega do jeziora, zaś z drugiej wspina się na niewielkie wzniesienie, gdzie do dziś znajdują się pozostałości średniowiecznej zabudowy. Z jego dolnej części prowadzi w górę uliczka mająca kształt schodów o płaskich stopniach, których jest ich około setki. To bardzo malownicze miejsce i można tam zobaczyć wiele pięknych, starych domów. W jednym z nich, o murach pokrytych kaskadami winobluszczu, urodził się błogosławiony Gabriel Malagrida, jezuita i misjonarz. Bardzo polubiłam Menaggio i jego zakątki, gdyż jest tam wiele miejsc, które zapadły mi w pamięć i serce. Jedno z nich, to niewielki, neogotycki kościółek pod wezwaniem świętej Marty, zapewne po części dlatego, że to patronka mojej córki, lecz również ze względu na jego śliczną fasadę, białą, ozdobioną subtelnymi detalami i ornamentami wykonanymi z terakoty. Jego fronton zdobi piękna rozeta i portal z freskiem przedstawiającym Madonnę z Dzieciątkiem.

Całość jest tak wysmakowana i ma tak doskonałe proporcje, że nie sposób przejść obojętnie bez zwrócenia uwagi na tę niewielką świątynię. W Menaggio byłam wielokrotnie, ponieważ był to jeden z moich punktów wypadowych w okoliczne góry i do niedalekiego Lugano, przygranicznego miasta w szwajcarskim kantonie Ticino a przede wszystkim, do mojego ukochanego zakątka, Valsoldy nad jeziorem Lugano. Jak już pisałam, część miasta leży nieco wyżej, na przełęczy pomiędzy dwiema górami. Po prawej stronie znajduje się Monte Grona, ze swoim skalistym poszarpanym szczytem, po lewej zaś Monte Nava, której stoki oddzielają Menaggio od pobliskiego Griante. Kiedyś późnym popołudniem, podczas gdy płynęłam promem z Bellagio do Menaggio, na stoku Monte Nava zobaczyłam pośród drzew wysoko ponad miastem coś, co swoim kształtem przypominało kościół. W pierwszej chwili sądziłam, że to złudzenie wywołane przez oślepiające słońce chowające się właśnie za okolicznymi wzniesieniami, jednak zaintrygował mnie ten widok, więc zaczęłam przepytywać mieszkańców i wertować mapy. W ten sposób dowiedziałam się, że to Crocetta, jeden z punktów widokowych, które w języku włoskim nazywa się  "belvedere" czyli po prostu "piękny widok". 

Aby tam dotrzeć, najlepiej część drogi pokonać autobusem i wysiąść na przystanku w przylegającej do Menaggio miejscowości Croce. Dalej wiedzie wijąca się asfaltowa serpentyna, biegnąca pośród uroczych domków i tarasowych ogrodów. Wraz z ostatnimi zabudowaniami kończy się asfalt a dalej prowadzi jedynie ścieżka biegnąca w górę pośród kasztanowego lasu. Po jej prawej stronie widać długie, doskonale zachowane okopy i podziemne przejścia oraz betonowe schrony i stanowiska strzelnicze. Niegdyś należały one do Linii Cadorna, sieci umocnień zbudowanych w przededniu Wielkiej Wojny dla obrony północnej części kraju. Na skraju urwiska stoi okazały, również betonowy krzyż, od którego pochodzi nazwa tego miejsca. Nieopodal jest nieduża polana, gdzie na pomoście ponad okopami wzniesiono niewielką kaplicę, poświęconą pamięci żołnierzy poległych na wszystkich frontach świata. Ta kaplica, jak wiele innych obiektów tego rodzaju, powstała z inicjatywy Klubu Alpejskiego i jest otoczona opieką jego członków. Dość długo chodziłam wokoło, podziwiając urodę tego miejsca oraz inwencję architekta. Niezwykły jest nie tylko pomysł postawienia kaplicy ponad okopem, dzięki czemu można pod nią przejść na drugą stronę, na sam skraj urwiska. Ciekawe jest też to, że dłuższe ściany budynku są otwarte "na przestrzał" a w otworach umieszczono ażurowe kraty, więc stojąc za  kaplicą w powstałym prześwicie widzimy nie tylko jej wnętrze, ale również jezioro i otaczające je góry.


Crocetta znajduje się na wysokości ok. 400 m ponad poziomem jeziora, co sprawia, że można stąd ogarnąć wzrokiem jego całą północną część, przy dobrej pogodzie widać również szczyty Valchiavenny a nawet odległą Berninę. Jezioro Como oglądane z tej dość znacznej wysokości, niczym lustro odbija błękit nieba i nabiera niesamowitego koloru głębokiego szafiru. Jak zwykle podczas moich wędrówek z pasją oddałam się fotografowaniu, jednak żadne zdjęcie nie jest w stanie przekazać istoty piękna tego pejzażu, jego głębi, blasku, zapachu kasztanowych lasów i ogromu przestrzeni...
Nieopodal Crocetty jest też inny kościółek związany z tradycją alpejską - Madonna di Paullo. Został zbudowany przez miejscową ludność ku czci Madonny, do której modlili się jeńcy wojenni pochodzący z tej okolicy, prosząc o szczęśliwy powrót do domu.


Podczas moich wędrówek niejednokrotnie napotykałam w górach kościółki i kapliczki, wzniesione z dala od ludzkich siedzib, na dość znacznej wysokości. Mimo tego oddalenia są one bardzo zadbane i nadal stanowią miejsce obrządku religijnego, zwłaszcza podczas większych świąt kościelnych a szczególnie w dniu święta patrona danej miejscowości (w Menaggio jest to święty Stefan). Wierni udają się wówczas na zbiorową pielgrzymkę do tych odległych świątyń, aby wspólnie uczestniczyć w uroczystej mszy. Święta patronackie we Włoszech oprócz charakteru religijnego, mają też ścisły związek z lokalną kulturą. Z reguły jest to kilkudniowy festyn z różnymi atrakcjami; przy tej okazji można wysłuchać koncertu muzyki tradycyjnej, obejrzeć sztukę wystawioną przez amatorskie koło teatralne, pokaz ginących rzemiosł, wystawę prac miejscowych twórców lub pobuszować na jarmarku wśród straganów z lokalnymi produktami, czy na targu staroci.