środa, 20 marca 2013

Piemont. Jedna góra, dwa światy, czyli Monte Mottarone.


W poprzednim poście (link) pisałam o zadziwiających skałkach, jakie przez przypadek odkryłam na Monte Mottarone, wspominałam też, że byłam tam kilka lat wcześniej. 
O ile mnie pamięć nie myli, była to chyba jedna z moich pierwszych górskich wycieczek... Odwiedziłam wtedy Stresę, gdzie w biurze informacji turystycznej zobaczyłam piękne zdjęcie Lago Maggiore, zrobione z wagonika kolejki linowej, którą można wjechać na szczyt tej góry. Postanowiłam sprawić sobie  przyjemność i też spojrzeć na świat "z lotu ptaka". Było to bardzo piękne przeżycie i przyniosło mi niezapomniane wrażenia, gdyż widok na Zatokę Boromeuszy swoją urodą rzeczywiście zapiera dech w piersiach. Po przybyciu na miejsce, wraz z innymi turystami ruszyłam przed siebie w stronę krzyża, widniejącego na szczycie góry. Wtedy po raz pierwszy we Włoszech zetknęłam się  z obyczajem (bardzo popularnym również w Polsce i nie tylko), polegającym na wnoszeniu na górę kamienia i dokładanie go do usypanego tam kopczyka. Takie kopczyki we Włoszech nazywa się "ometti", skojarzyło mi się to z tybetańskimi czortenami, jednak tu chyba był to raczej symboliczny gest "podwyższania góry" i swego rodzaju zadośćuczynienie za jej "zadeptywanie". Wtedy również i ja wniosłam mój kamień a w przyszłości wielokrotnie na innych szczytach też je dokładałam do już istniejącego kopca; czasem budowałam go od podstaw, mając przy tym miłe poczucie  wspólnoty z innymi górskimi łazikami. Może jest to czynność zbędna i nic nie znacząca, jednak widząc takie ułożone odłamki skał, siłą rzeczy myśli się o ludziach, którzy byli w tym samym miejscu przed nami, o ich trudzie i uniesieniu, kiedy stanęli na szczycie... Moja pierwsza wizyta na Monte Mottarone nie trwała długo, gdyż słońce chyliło się ku zachodowi i należało pomyśleć o powrocie do domu. Jednak od tej pory co jakiś czas wracałam wspomnieniami do tego dnia i planowałam powrót w tamte strony, tym bardziej, że na stoku góry jest interesujący alpejski ogród botaniczny, którego wtedy nie zobaczyłam. 




Pisałam już, jak doszło do mojej drugiej wycieczki, więc dodam tylko, że znowu z radością patrzyłam na pejzaż roztaczający się przede mną w miarę jak wagonik kolejki unosił mnie w górę. Tym razem zrobiłam  sporo zdjęć jeziora i wysepek w zatoce, które z tej wysokości wyglądały wprost czarodziejsko. O ile na dole była już wiosna w całej krasie, to na szczycie góry dopiero zaczynało się przedwiośnie. W niektórych miejscach leżały jeszcze łachy śniegu, a pierwsze kwiaty nieśmiało wyglądały z zeschłej, zeszłorocznej trawy. Jednak to co mnie zaskoczyło, to nie przyroda, lecz zmiany wprowadzone ręką ludzką...Nie tylko powstał tu nowy wyciąg krzesełkowy; obok niego zobaczyłam długi i pokrętny tor dla bobslejów na kółkach, a na samym szczycie kilka wielkich anten. Pamiątkowy krzyż, niegdyś niepodzielnie górujący nad  wzniesieniem, wyglądał  obok tych znamion cywilizacji dziwnie, niczym uczestnik balu maskowego pośród przechodniów śpieszących do codziennych zajęć. Miałam wrażenie, że wokoło panuje nieopisany chaos, wszystkie te nowości, mimo iż funkcjonujące, chyba w dalszym ciągu były w budowie, teren nie został jeszcze do końca zagospodarowany a do tego na narciarskich trasach zjazdowych pozostały po zimie całe kilometry niebieskiej  i zielonej wykładziny. W tym zabałaganionym otoczeniu, maleńki kościółek poświęcony Matce Boskiej Śnieżnej, wyglądał równie nie na swoim miejscu, co krzyż na szczycie. Nieco dalej powstał nowy hotel, restauracje i sztuczne oczko wodne, ich otoczenie również wyglądało na nieuporządkowane, zaś architektura sprawiła na mnie wrażenie niezupełnie przystającej do okolicznego pejzażu. Widok tych innowacji zazgrzytał mi niczym piasek w zębach, gdyż miałam wrażenie, że wpuszczono tam kilku inwestorów, którzy robią co im się żywnie podoba, nie dbając ani trochę o zachowanie dotychczasowego charakteru tego miejsca. Miałam okazję oglądać stare zdjęcia tej góry, na których widać dziś już nieistniejący hotel Guillemina (spłonął doszczętnie w 1943 roku) oraz inne zabudowania, w tym stacyjkę kolejki zębatej, zlikwidowanej w 1963 roku. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że ongiś wszystko to nieco lepiej harmonizowało z okolicą i tworzyło bardziej przyjazne środowisko. Być może, z biegiem czasu również te nowo powstałe obiekty nabiorą nieco patyny i pomału wtopią się w krajobraz...



W sumie byłam mocno zdegustowana, bo o ile można zrozumieć chęć odtworzenia  w tym miejscu prężnego ośrodka sportów zimowych, to wielka ilość anten i ogólny rozgardiasz spowodowały, że miałam ochotę uciekać stamtąd jak najprędzej. Dlatego też poszłam ścieżką wiodącą w przeciwną stronę, a ona doprowadziła mnie do skałek, o których pisałam kilka dni temu. Pogoda także nieco mnie rozczarowała, gdyż mimo wiejącego wiatru  pojawiła się foschia, co niestety spowodowało znaczne ograniczenie widoczności. Piszę niestety, ponieważ dużo sobie obiecywałam w tym względzie i jechałam tam z nadzieją, że uda mi się zrobić parę  interesujących zdjęć, ponieważ przy dobrej pogodzie ze szczytu Monte Mottarone widać jak na dłoni piękny masyw Monte Rosa, której ośnieżony wierzchołek góruje nad okolicą. Tego dnia jej kontury zacierał wilgotny opar, więc mój fotograficzny zamysł spalił na panewce. To rozczarowanie nieco mi osłodziło odkrycie "skamieniałych zwierzaków"  którym poświęciłam sporo czasu, gdyż miałam  dziwne wrażenie, że znalazłam się w miejscu naprawdę niezwykłym a do tego promieniującym pozytywną energią. W związku z tym, nie spieszyłam się z powrotem, tym bardziej, że mimo wszystko miałam co podziwiać. Jak już wspominałam, wschodni stok Monte Mottarone leży tuż nad wodami Lago Maggiore, natomiast z jej południowo -zachodniej części widać długie i wąskie jezioro Orta, o którym pisałam tutaj, z maleńką wysepką San Giulio link. Mimo kiepskich warunków do fotografowania, widok na okolicę także był nie do pogardzenia, gdyż przesycona światłem  foschia sprawiała, że okoliczne szczyty tonęły w rozedrganej, delikatnej poświacie i wyglądały niczym zjawiskowa fatamorgana. Jednak wiele bym dała, żeby pogoda była taka, jak podczas mojej wyprawy na Sasso di Ferro, o której napiszę niebawem...



Ponieważ miałam zamiar zwiedzić także alpejski ogród botaniczny, chcąc, nie chcąc, ruszyłam w drogę powrotną. Wstąpiłam jeszcze do kościółka pod wezwaniem Matki Boskiej Śnieżnej (Madonna della Neve) który nie jest szczególnie wiekowy (liczy sobie ok.100 lat) lecz pięknie nawiązuje do lokalnej architektury sakralnej. W środku wprawiły mnie w zachwyt dwie figury klęczących aniołów wykonane z  majoliki w jaskrawych kolorach, zauważyłam też, że przybyło tam kilka współczesnych obrazów przedstawiających epizody z życia Marii. Nieopodal drzwi wyłożono projekt, z którego wynikało, że mają powstać następne płótna a całość finansuje lokalna społeczność. W tym miejscu chciałabym zrobić małą dygresję; żyjąc we Włoszech przez wiele lat i będąc "Włoszką z adopcji" jak mnie nazywali moi przyjaciele, naturalną koleją rzeczy czułam się częścią włoskiego społeczeństwa, niezależnie od tego, że zawsze moim najgorętszym pragnieniem był powrót w domowe pielesze. Polska była i będzie moją najukochańszą Ojczyzną, jednak dziesięć lat życia to szmat czasu a w tym okresie spotkało mnie wiele rzeczy dobrych i pięknych, poznałam wspaniałych, życzliwych ludzi oraz kraj o niepowtarzalnej historii i kulturze. W ciągu tych lat pełnymi garściami czerpałam z tego, co najlepsze, więc miałabym się za niewdzięcznicę, gdybym nie poczuwała się do obowiązku wspierania przedsięwzięć tego rodzaju. Oczywiście, nie raz utyskiwałam z różnych powodów na rzeczy, które mnie denerwowały, lecz nieodmiennie podziwiałam to, co było tego warte; miłość do ziemi, gdzie się wyrosło, poczucie społecznej więzi i szacunek dla  lokalnej tradycji. Dlatego też nigdy nie żałowałam kilku euro na inicjatywy tego typu z poczuciem satysfakcji, że również ja, osoba z odległego kraju, dołożyłam do nich małą cegiełkę i kiedy pewnego dnia odjadę na zawsze, to jednak coś po mnie tam pozostanie...
W kościółku moją uwagę zwróciły liczne, mosiężne tabliczki, przykręcone do pulpitów ławek, gdzie wyryto prośby o modlitwę za dusze zmarłych osób. Wśród nich było również kilku członków rodziny Borromeo, która od wieków posiadała rozległe tereny w okolicy, w tym również te, leżące na wschodnim stoku góry. Co ciekawe, rozwój turystyki na dobre zapoczątkowała właśnie dobra wola ich właścicieli, którzy udostępnili swoją prywatną drogę dla publicznego ruchu. Dzięki temu w początkach XX wieku Monte Mottarone stało się popularnym i chętnie uczęszczanym miejscem, cieszącym się wielką renomą, zarówno ze względu na naturalne walory okolicy, jak i bardzo dobrą bazę do uprawiania sportów letnich oraz zimowych, tym bardziej, że jak już wspominałam, był tu także luksusowy hotel, w którym gościły nawet koronowane głowy.
Z kościółka wyruszyłam w drogę  powrotną, jednak tym razem nie pojechałam na sam dół,  do Stresy, lecz wysiadłam na stacyjce przesiadkowej  Alpino, gdzie znajduje się alpejski ogród botaniczny.




Aby dotrzeć do niego, należy przejść jeszcze kawałek drogi piękną aleją pośród wysokich drzew, która prowadzi nas wprost do bramy parku. Tu  ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu okazało się, że dziewczyna sprzedająca wejściówki również jest Polką! Wdałyśmy się w długą rozmowę i zaczęło się zanosić na to, że czas, jaki przeznaczyłam na zwiedzanie ogrodu spędzę na pogawędce z rodaczką, więc kiedy nadeszło kilku nowych gości nie zwlekając udałam się na spacer parkowymi alejkami, zgodnie ze wskazaniami mapki dołączonej do biletu. Gardino "Alpinia" ( taką nazwę nosi ów ogród) to przepiękne miejsce i każdemu, kto będzie w tej okolicy, mogę je śmiało polecić, jako warte odwiedzenia. Nie można go porównywać z ogrodami niedalekiej Willi Taranto, gdyż jego charakter i roślinność są zupełnie odmienne. Tu można zobaczyć przede wszystkim gatunki roślin, dla których naturalnym środowiskiem są Alpy i góry Kaukazu. Park zajmuje cztery hektary powierzchni i leży na wysokości 800 m n.p.m. a to położenie sprawia, że  często jest  nazywany "naturalnym balkonem". Istotnie, kiedy usiądziemy na ławeczce nieopodal ogrodowego pawilonu krytego łupkiem, roztacza się przed nami widok na jezioro i góry, który sprawia, że chciałoby się tam siedzieć godzinami, bez końca podziwiać pejzaż i wdychać zapachy kwiatów. Jak wspominałam, był właśnie początek wiosny i upały jeszcze nie zdążyły zwarzyć świeżej zieleni rozwijających się liści a wiatr, jak dotąd oszczędził delikatne kwiaty tarniny o słodko - gorzkim zapachu. Po nieprzespanej nocy i spacerze po szczycie góry, gdzie jeszcze było widać ślady odchodzącej zimy, miałam wrażenie, że śnię, lub że przeniosłam się do zupełnie innego świata.






Szczerze mówiąc, nie miałam siły, aby ruszyć na zwiedzanie innych zakątków ogrodu, więc zadowoliłam się jego "widokiem ogólnym" tym bardziej, że pawilon, przed którym siedziałam, usytuowano w jego najwyższej części a pozostała rozciąga się poniżej. Ponieważ tym razem słońce miałam za plecami, widoczność była nieco lepsza i przed sobą mogłam zobaczyć wiele znajomych, alpejskich szczytów, zaś rozpoznanie pozostałych ułatwiały mi tablice z panoramicznymi zdjęciami opatrzonymi stosownymi napisami. Oczywiście, równie pięknie przedstawiało się jezioro z masywem Sasso di Ferro, widocznym na przeciwległym brzegu i wysepkami Boromejskimi na pierwszym planie. Wyglądały one niczym śliczne miniaturki, lecz mimo znacznej odległości można było dostrzec poszczególne domki na Wyspie Rybaków i  tarasy ogrodu na Isola Bella. Co prawda nie była to aura sprzyjająca fotografowaniu, gdyż słońce stało wysoko a powietrze przesycała foschia co zawsze bardzo zamazuje głębię obrazu. Mimo to (a może właśnie dlatego) panorama jeziora z górami w tle, widziana że tak powiem gołym okiem, wyglądała naprawdę uroczo. Jednak nawet najpiękniejsza wycieczka kiedyś się kończy, więc należało pomyśleć o powrocie do domu. Kiedy usiadłam w pociągu i zaczęłam wspominać to, co widziałam, znowu ogarnęło mnie uczucie, że mam za sobą dzień pełen wrażeń tak różnych, że aż nierzeczywisty. Od skamieniałego świata na szczycie - do kwitnącego ogrodu na stoku, od przedwiośnia - do wiosny w pełnym rozkwicie, od górskich łańcuchów na horyzoncie - do widoku na szafirowe jezioro... Jedna góra, lecz dwa różne światy...

Dodam jeszcze, że Giardino "Alpinia" założono w latach trzydziestych XX wieku (podobnie jak ogrody Willi Taranto, które jednak ostateczny kształt otrzymały dużo później) i aż do upadku Mussoliniego nosiły na jego cześć nazwę "Dux".

Jeśli ktoś ma ochotę obejrzeć więcej zdjęć zapraszam do kliknięcia w jeden z linków poniżej >



9 komentarzy:

  1. Chyba podobne uczucia do Twoich, kiedy wspierałaś miejscową inicjatywę miałam udzielając wsparcia na jakiś szczytny zapewne cel(którego do końca nie zrozumiałam, bo mówili do mnie nie po naszemu), kiedy dorzuciłam się do skarbonki i podpisałam na liście w Wenecji. Choć z drugiej strony mogłam paść ofiarą naciągaczy, ale satysfakcja, jaką odczułam- ja Polka - obywatelka z kraju "prawie trzeciego świata", która dorzuciła swój euro-grosik :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miejmy nadzieję że byli uczciwi, chociaż istotnie we Włoszech często posuwają jakieś listy i petycje do podpisania a przy okazji zbierają pieniądze na różne dziwne cele. Ale raczej nie słyszałam żeby ostrzegano przed takimi akcjami, chociaż włoskie media zawsze węszą za sensacjami i zaraz wszystko nagłaśniają, więc wygląda na to że opodatkowałaś się na jakiś szczytny cel.

      Usuń
  2. Takie kopczyki spotkałem w wakacje w Tatrach Zachodnich, ale nie wiem, jaka maja nazwę. Wygląda to dość ciekawie. Co do inwestycji narciarskich w górach, to tez bardzo mnie raziły w naszym Beskidzie Sądeckim w okolicy Muszyny. O ile w zimie jakoś się stapiają z ośnieżonymi stokami, to latem nijak nie pasują do krajobrazu. Na szczęście takich miejsc na razie nie ma jeszcze tak wiele w Polsce. I niech tak zostanie.
    Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz rację, że pod śniegiem wygląda to bardziej strawnie ale na przedwiośniu - tragedia! Włosi o tyle mają lepiej że przynajmniej gór im nie brakuje ale u nas w Polsce powinno się dbać o każdy ich skrawek. Natomiast co do kopców to ich nazwa uleciała mi z pamięci i nie wraca....gdyby ci się coś obiło o uszy, daj mi znać, będę wdzięczna. Także pozdrawiam!

      Usuń
  3. Mimo tej mgiełki zdjecia wyszły ładne i wycieczka Ci sie udała.
    Ja też bardzo nie lubię tego zelastwa narciarskiego w górach. Wiem że to też piekny sport ale mnie to się nie podoba i już. Pozdrawiam. Alina.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ludzie są rozpaskudzeni, zjechać w dół lotem strzały to i owszem ale wchodzić na górę to już zbytni mozół...Żeby jeszcze te "atrezzatury" nie kłóciły się tak okropnie z krajobrazem, ale nie...i do tego te okropne anteny przekaźnikowe, po prostu horror! Również pozdrawiam!

      Usuń
  4. Ach, jak mnie złoszczą te nowoczesne obiekty dla nowobogackich na szczytach gór. W Polsce, gdzie przecież zapierających dech w piersiach widoków nie brakuje, też tego pełno. I potem zalegają 'turyści' na szczytach, na których wjechali wyciągiem. Nie zawsze da się wspiąć i nie o to chodzi, ale ta komercja, to piwko i grill na każdym szlaku ... ech! Łezka się w oku kręci z żalu za dawnymi globtrotterami, którzy zadowalali się mocną herbatą i pajdą chleba na szlaku :))
    A włoskie krajobrazy jak zwykle przepiękne!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano właśnie...nie rozumiem dlaczego zrezygnowano z kolejki zębatej, której rozpadająca się stacyjka straszy od pięćdziesięciu lat swoimi ruinami na rzecz kolejki linowej? Zresztą to jeszcze mogę sobie darować, bo jest to atrakcja sama w sobie, ale te anteny, jakieś betonowe bunkry restauracyjne i cała reszta po prostu budzą lęk. Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  5. Zapraszam po odbiór wyróżnienia na mojego bloga :).

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za komentarz, będzie on widoczny po zatwierdzeniu.