Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lombardia sanktuarium. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lombardia sanktuarium. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 2 marca 2025

Lombardia. Imbersago - Sanktuarium Madonna del Bosco i prom Leonarda.

 

W dwóch poprzednich wpisach starałam się oddać niezwykłą atmosferę Imbersago, teraz przyszła kolej bym napisała o tym, co zapowiada tytuł tego posta i co przyciąga tu rzesze pielgrzymów oraz turystów. Historia powstania  Sanktuarium Madonna del Bosco (Matki Boskiej Leśnej) wiąże się z podaniem o objawieniach maryjnych, jakie miały miejsce w lesie nieopodal Imbersago. Od 1615 roku niektórzy z okolicznych mieszkańców mówili, że widywali tam Madonnę pod postacią pięknej pani a tym spotkaniom towarzyszyła cudowna muzyka i niezwykłe światło. Najczęściej miało to miejsce przy trzech kasztanowych drzewach rosnących obok Wilczego Źródła, nazwanego tak ponieważ często widywano tam wilki pijące wodę. Jedno z objawień wydarzyło się 9 maja 1617 roku, kiedy podobną wizję miało trzech małych chłopców pasących owce. Po zniknięciu tajemniczej postaci jeden z nich zobaczył na kasztanie dojrzałe owoce, które zwykle pojawiają się dopiero w październiku. Uznano to za cud i od tej pory zaczęto w tym miejscu praktykować kult Najświętszej Panny, nazwanej Madonną delle Castagne. Wierni modlili się pod drzewem, gdzie miało miejsce objawienie, a z czasem zawieszono ma nim niewielki obrazek z wizerunkiem Matki Boskiej. Niebawem miał miejsce drugi cud, kiedy matce pracującej na polu nieopodal źródła wilk porwał niemowlę. Kobieta zaczęła modlić się pod kasztanem gdzie wisiał obrazek; jej również ukazała się Madonna, nakazała wilkowi by porzucił dziecko, które matka znalazła całe i zdrowe. Choć prości ludzie byli przekonani co do prawdziwości objawień, przez kilkanaście lat były one kwestionowane a zdarzenia tłumaczono przyczynami naturalnymi. Mimo to w 1632 roku lokalna społeczność zadecydowała o budowie kaplicy przy źródle a w późniejszych latach na tarasie ponad nią wzniesiono ośmiokątne sanktuarium. W następnym stuleciu nadal je modernizowano i upiększano, jednak jego sercem pozostała pierwotna kaplica z piękną figurą Madonny i płaskorzeźbionym scenami, przedstawiającym cuda, jakie dokonały się w tym miejscu.  Pod nimi w marmurowej obudowie znajduje się ujęcie wody w Wilczego Źródła, której przypisuje się właściwości uzdrawiające. W XVIII wieku na placu nieopodal kościoła ustawiono okazały edykuł z rokokową figurą Madonny z Dzieciątkiem  a nieco wyżej, na zboczu wśród drzew, powstała ścieżka z kaplicami Drogi Krzyżowej.

Na początku XIX stulecia na zboczu tego trzystumetrowego wzgórza zbudowano monumentalne schody o 349 stopniach prowadzące do sanktuarium a kilkadziesiąt lat później wzniesiono okazałą dzwonnicę z pozłacaną figurą Madonny na szczycie. Obecnie schodów jest 347 gdyż skrócono je w 1981 roku, po remoncie spowodowanym obsunięciem gruntu. Ich architektura robi ogromne wrażenie,  dwa ciągi stopni biegną równolegle do siebie po zielonym zboczu, aż do pierwszego tarasu znajdującego się mniej więcej w ich połowie. Za tarasem jest następny długi ciąg stopni; przed szczytem schody rozbiegają się w dwie strony, tworząc półkola. Łączą one następne trzy tarasy a kończą na placu przed drzwiami sanktuarium. Na środkowym z górnych tarasów w 1962 roku ustawiono wielką, czterometrową statuę z brązu, przedstawiającą papieża Jana XXIII. Co ciekawe, wbrew przyjętym zwyczajom pomnik powstał z inicjatywy mieszkańców Imbersago jeszcze za życia papieża. Stało się to nie bez przyczyny, gdyż Angelo Giuseppe Roncalli, późniejszy Jan XXIII był wyjątkowo kochany i szanowany przez swoich rodaków, a do tego urodził się po drugiej stronie rzeki Adda w miejscowości Sotto Il Monte, więc w zasadzie po sąsiedzku. Jako dziecko wraz z rodziną co roku pielgrzymował do sanktuarium, robił to również jako alumn seminarium duchownego w Bergamo. Po przyjęciu święceń przebywał za granicą jako watykański dyplomata aż do 1953 roku, kiedy papież Pius XII mianował go patriarchą Wenecji. Po powrocie do Włoch kontynuował swoje wizyty w sanktuarium do czasu, kiedy został wybrany na papieża, co miało miejsce w roku 1958. Jan XXIII wielokrotnie podkreślał swoje szczególne przywiązanie do sanktuarium w Imbersago.  To jeszcze bardziej wpłynęło na admirację okolicznych mieszkańców do jego osoby, tym bardziej, że jako człowiek był on wyjątkowo przystępny, cechowała go dobroć i pogoda ducha oraz prostota obyczajów, wyniesiona z rodzinnego domu. Odsłonięcia jego pomnika dokonał kardynał Montini, przyszły papież Paweł VI. Było ono wielką uroczystością w której wzięli udział przedstawiciele duchowieństwa i politycy a przede wszystkim trzydzieści tysięcy pielgrzymów.







Wierni nadal licznie pielgrzymują do Madonny del Bosco, gdyż mogą tam dostąpić wielu łask. Jeśli ktoś wejdzie na schody odmawiając różaniec, za każdy stopień uzyskuje 300 dni odpustu, natomiast uczestnictwo w uroczystościach  rocznicowych w dniu 9 maja, daje grzesznikowi odpust zupełny. Podczas mojej wizyty w sanktuarium widziałam osoby, które tam przybyły niosąc swoje modlitwy w sobie tylko znanych intencjach. Niektórzy szli boso, inni zamykali oczy, żeby ich nic nie rozpraszało, a jeszcze inni pokonywali schody niemal biegiem, ofiarując swój trud Madonnie. W zależności od światopoglądu schody i sanktuarium dla jednych mogą być miejscem modlitwy a dla innych okazją do zanurzenia się w atmosferze spokoju, oczyszczenia głowy ze złych myśli i zajrzenia w głąb własnej duszy. Chociaż był dzień powszedni w kościele także modlili się ludzie, więc odłożyłam aparat fotograficzny do plecaka, gdyż w tej sytuacji robienie zdjęć byłoby grubym nietaktem.

Moja wizyta w Imbersago miała miejsce w czerwcu; jak to często bywa podczas letnich miesięcy w Lombardii, dzień był bardzo ciepły lecz nieco pochmurny. Duża wilgotność powietrza nie pozwoliła na podziwianie gór w okolicy Lecco, jednak dla mnie widok zielonych pagórków Brianzy zawsze miał wiele uroku niezależnie od pogody. Przez te lata przywykłam do tego, że foschia często spowija horyzont, więc i tym razem nie oczekiwałam zbyt wiele. Zdjęcia w pełnym słońcu z Resegone w tle z pewnością byłyby bardzo atrakcyjne, jednak moim celem było bliższe poznanie tego interesującego miejsca a to osiągnęłam w stopniu nawet większym, niż się spodziewałam.
Jak to zapowiada tytuł posta, do zobaczenia pozostała mi jeszcze jedna atrakcja, jaką oferuje to maleńkie miasteczko, a mianowicie tak zwany prom Leonarda. Jego wizerunek przedstawia fresk w portyku nieopodal sanktuarium; zaintrygował mnie ten widok, więc poszukałam najkrótszej drogi prowadzącej nad brzeg Addy aby zobaczyć go na żywo.









Dość szybko doszłam do niewielkiej przystani, gdzie przekonałam się jak piękną rzeką jest Adda z wyniosłymi brzegami porośniętymi bujną roślinnością, odbijającą się w spokojnej wodzie. To właśnie tam znalazłam marmurową tablicę z wierszem Salvatore Quasimodo, czym pisałam tutaj. Prom powszechnie nazwany promem Leonarda, aż do końca XVIII wieku stanowił ważny łącznik pomiędzy terenem Księstwa Mediolanu i ziemiami Republiki Weneckiej. Obecnie również pełni swą funkcję, zapewniając komunikację pomiędzy Imbersago i miasteczkiem Villa d'Adda na drugim brzegu rzeki. Uważa się, że został on zaprojektowany albo przynajmniej udoskonalony przez Leonarda da Vinci, który pracował w tej okolicy na zlecenie księcia Mediolanu. Miało to miejsce w latach 1506 - 1507 gdy Leonardo gościł w Vaprio d'Adda, dobrach miejscowego arystokraty, Girolamo Melzi. Był on ojcem Francesca Melzi, kulturalnego i utalentowanego młodzieńca, wychowanego ma dworze Sforzów. Da Vinci przyjął chłopca jako ucznia do swojej pracowni, mówi się nawet, że go zaadoptował, co mogło być prawdą zważywszy, że w testamencie przekazał mu niemal całą swoją spuściznę. Leonardo przybył do Vaprio by prześledzić pływy Addy, gdyż zagadnienia dotyczące hydrologii bardzo go interesowały, a podczas wieloletniej pracy na mediolańskim dworze pełnił także rolę inżyniera, między innymi zajmował się  projektowaniem sieci dróg wodnych (pisałam o tym tutaj). Podczas swojego pobytu nad Addą rozrysował szczegółowo projekt promu, który w przyszłości włączył do swojej księgi, znanej jako Kodeks Windsorski. Prom jest konstrukcją jedyną w swoim rodzaju, składa się z dwóch ruchomych korpusów w kształcie barek połączonych wspólnym pokładem, gdzie oprócz miejsca dla pasażerów znajduje się niewielka budka sternika. Całość jest wyposażona w dwa stery,  a oprócz tego zamocowana do napowietrznej, stalowej liny rozciągniętej pomiędzy brzegami rzeki. Ster dziobowy wykorzystuje siłę prądu i działa samodzielnie, natomiast rufowy, nadający kierunek jest obsługiwany ręcznie. Rola sternika polega na  ustawieniu korpusów promu ukośnie względem nurtu, co sprawia, że płynie on naprzód bez użycia wioseł, czy silnika. Szczerze mówiąc, wydaje mi się to dość skomplikowane, bo o ile posuwanie się w dół rzeki z prądem jest całkowicie zrozumiałe, to pływanie w poprzek do niego to całkiem inna sprawa. Pokład promu ma około 60 metrów kwadratowych, więc jest w stanie zabrać kilkadziesiąt osób, można nim przewieźć auto, rower lub motocykl a ponieważ w najbliższej okolicy brakuje mostu, opłata za przewóz jest raczej symboliczna. Jego rolę jako atrakcji turystycznej również trudno przecenić, gdyż podobno jest to jedyny tego rodzaju prom na świecie, który nadal funkcjonuje z powodzeniem 
Kiedy przybyłam nad rzekę zbliżała się godzina przeprawy, pozostałam na przystani, żeby zobaczyć jak przebiega ten proces i po kilku minutach mogłam widzieć  prom przybijający do przeciwległego brzegu. Obecna jednostka jest egzemplarzem którymś z kolei, nieco unowocześnionym, jeśli chodzi o wykorzystane materiały, natomiast jej konstrukcja i zasada działania pozostaje bez zmian.



Jak już pisałam, Adda jest rzeką nadzwyczaj malowniczą, jej nieco dzikiego uroku nie niweczy to, że po drodze mija kilka miejscowości. W okolicy Imbersago jest dość szeroka i spokojna, jednak urozmaicony teren sprawia, że w innych miejscach zwęża się, biegnie wartko i tworzy efektowne zakręty. Te walory widokowe sprawiły, że wzdłuż jej północnego odcinka utworzono park krajobrazowy ze ścieżką pieszo - rowerową W sezonie wiosennym i letnim można też skorzystać z bardzo ciekawej oferty rejsów po rzece pomiędzy sąsiednimi miejscowościami. Ze względu na ochronę środowiska, odbywają się one na pokładach niezbyt dużych łodzi wycieczkowych, napędzanych silnikami elektrycznymi. Imbersago też dysponuje taką łodzią, która kursuje do niedalekiego miasteczka Brivio i z powrotem. Trasa wynosi czternaście kilometrów, obsługuje ją łódź o dźwięcznej nazwie Addarella  a cały rejs trwa nieco ponad godzinę. Kiedy oglądałam prom Leonarda, Addarella stała bezczynnie na przystani, gdyż od kwietnia do lipca rejsy odbywały się tylko w weekendy. W pierwszej chwili pomyślałam, że to jakaś pływająca platforma do celów gastronomicznych, więc poszłam aby ją obejrzeć z bliska. Przy pomoście znalazłam tablicę informacyjną z której dowiedziałam się szczegółów o przeznaczeniu, budowie i trasie, jaką pokonuje Addarella. Żałowałam, że nie miałam okazji odbycia takiej wycieczki, bo z pewnością dostarczyłaby mi niezapomnianych wrażeń. Nie zdecydowałam się także na przechadzkę ścieżką prowadzącą wzdłuż rzeki, do pięknego, żelaznego mostu San Michele, który swego czasu mogłam podziwiać jadąc pociągiem do Bergamo, jednak obawiałam się, że może mi uciec ostatni autobus w stronę domu. Podczas moich wypraw korzystałam z komunikacji publicznej i niejednokrotnie wiązało się to z przynajmniej jedną przesiadką, dlatego musiałam rygorystycznie trzymać się rozkładu jazdy. W razie spóźnienia mogłam utknąć w jakimś miasteczku lub wiosce, więc wolałam być ostrożna, tym bardziej, że już miałam na koncie takie niezbyt miłe doświadczenia. Jednak mimo tych niedogodności nie stroniłam od mało popularnych tras, ponieważ niemal wszystkie miejscowości na północ od Mediolanu zasługują na to, żeby im poświęcić nieco trudu i uwagi. Byłam wdzięczna Giovannie, koleżance od której dowiedziałam się o Imbersago, gdyż podobne małe perełki nie zawsze są dostatecznie znane osobom z nieco dalszych rejonów. Czasem nawet miałam wrażenie, że być może ich mieszkańcy nie bardzo o to dbają, ponieważ wysoko sobie cenią spokój i prywatność, jakimi cieszą się w swojej małej ojczyźnie, więc po prostu nie zależy im na dużej ilości turystów...  

Tym postem wyczerpałam temat Imbersago. W następnym chciałabym pokazać Cassano, miejscowość która także leży  nad Addą i jest równie interesująca, chociaż ma zupełnie inny charakter. 

czwartek, 13 czerwca 2024

Lombardia. Inverigo - Sanktuarium Santa Maria della Noce.


Pisząc o Czerwonym Kościółku w dobrach Pomelasca, wspomniałam na koniec, że będą następne wpisy na temat zabytków gminy Inverigo, ponieważ  ta niewielka miejscowość ma dużo więcej do zaoferowania. Są tu piękne zabytkowe wille a także interesujące Sanktuarium Santa Maria della Noce (noce to po włosku orzech) o bardzo ciekawej historii, któremu chcę poświęcić tego posta. 

Wszystko zaczęło się w 1501 roku, kiedy dwoje dzieci z Inverigo, które wówczas było małą wioską wybrało się do pobliskiego lasu po drewno. Nie było ich bardzo długo a po powrocie twierdziły, że pomyliły drogę. Mówiły też, że kiedy  zziębnięte i głodne błąkały się po lesie na drzewie orzecha ukazała im się Madonna, pocieszyła je, dała im po kawałku chleba i pokazała drogę do domu. Nikt nie kwestionował ich opowieści, uznano to za objawienie a po kilku latach nieopodal Inverigo na pamiątkę tego zdarzenia wzniesiono niewielką kaplicę. Spotkałam się też z informacją, że związek z tym objawieniem ma  kapliczka (pisałam o niej w poprzednim poście), która stoi nieopodal Czerwonego Kościółka i jest określana jako '"bramatesca" jednak nie mam pojęcia, ile jest w tym prawdy. 

W latach 70 - tych XVI wieku w okresie narastającej kontrreformacji, sprawą zajął się sam Carlo Borromeo, biskup Mediolanu i późniejszy święty, który dla upamiętnienia cudu nakazał gminie budowę kościoła oraz seminarium. Jednak uboga miejscowa ludność nie była w stanie podołać takim ciężarom finansowym, więc z czasem seminarium zlikwidowano i skupiono się na budowie świątyni. Tu dodam, że jej projekt wykonał Pellegrino Pellegrini, znany też jako Pellegrino Tibaldi, architekt pochodzący z wioski Puria, leżącej na terenie gminy Valsolda, która w przeszłości wydała wielu wybitnych artystów, pracujących między innymi w Polsce o czym pisałam tutaj. Budowę sanktuarium ukończono dopiero w drugiej połowie XVII wieku, prawdopodobnie dzięki finansowemu wsparciu miejscowego notabla. Był nim markiz Giovani Battista Crivelli, człowiek powszechnie znany ze swej pobożności i działalności  dobroczynnej. Między innymi z tego powodu papież Urban VIII odznaczył go orderem Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Marii Panny i mianował generalnym komisarzem rycerskiego zakonu pod tymże wezwaniem. Choć markiz pozostał osobą świecką, w drodze wyjątku otrzymał tonsurę oraz zezwolenie na noszenie habitu; ponieważ nie założył rodziny, jego spadkobiercami byli  najbliżsi krewni, dwaj bratankowie Enea oraz Flaminio, którzy parali się dyplomacją w ościennych krajach. 

Markiz musiał być do nich bardzo przywiązany, bo intencji ich szczęśliwego powrotu w domowe pielesze sfinansował  piękną cyprysową aleję, która  połączyła Inverigo z sanktuarium, "źródłem zbawienia" jak to zostało zapisane na pamiątkowej tablicy. Ta wspaniała aleja ma niemal czterysta metrów długości a ogromne, liczące  po trzysta lat cyprysy nadal mają się dobrze, Kiedyś była o wiele dłuższa, zaczynała się w centrum Inverigo nieopodal willi La Rotonda, biegła obok zamku markiza aż do  odległego o dwa kilometry oratorium San Andrea al Navello. Niestety, w trakcie budowy linii kolejowej TreNord aleja została przecięta na pół co spowodowało, iż jej druga część stała się niedostępna, zarosła zdziczałą roślinnością  i z biegiem czasu uległa niemal całkowitemu zniszczeniu, podobnie jak opuszczone oratorium. 

W sanktuarium wisi ciekawy obraz, przedstawiający markiza Crivelli w paradnym stroju zakonu, któremu przewodził. Nad nim unosi się Matka Boska z aniołami a w tle malarz uwiecznił Castello Crivelli i cyprysową aleję. Pod obrazem umieszczono tablicę z czarnego marmuru z napisem mówiącym o tym, że markiz w swoim testamencie ustanowił donację na rzecz ubogich, zapisując im dochody z wioski, którą zakupił na ten cel. Rozdzielaniem jałmużny miał się zajmować ksiądz sprawujący opiekę nad sanktuarium, który z powierzonych pieniędzy co miesiąc miał wypłacać zasiłek piętnastu osobom żyjącym w niedostatku. Do obowiązków duchownego należało również dbanie o to, żeby wsparcie trafiało do właściwych osób, bez faworyzowania kogokolwiek. Obraz i pamiątkową tablicę ufundował Flaminio Crivelli, bratanek markiza, który po jego śmierci przejął opiekę nad sanktuarium.




Jak widać na zdjęciach  przy sanktuarium znajduje się wieża zbudowana z cegły, wyraźnie odbiegająca stylem od jego głównej bryły. Jest to dużo starszy zabytek, wzniesiony w wiekach średnich. Obecnie budowla pełni funkcję dzwonnicy, lecz początkowo miała świeckie przeznaczenie i była wieżą strażniczą. Na jednej z jej ścian znalazłam pełen wdzięku fresk, przedstawiający Matkę Boską z małym Jezusem, który trzyma w rączce kawałek chleba. To wizerunek związany z przekazem o objawieniu zwany "Madonna del pane " czyli Matka Boska od Chleba. Jest to kopia fragmentu fresku, jaki można zobaczyć wewnątrz kościoła nad drzwiami zakrystii, a który został tu przeniesiony z kościoła parafialnego z Inverigo. Bardzo mi się spodobał pomysł posadzenia przy wieży orzechowego drzewka, gdyż jego gałązki otaczają fresk, co pięknie nawiązuje do historii powstania sanktuarium. Sam kościół, choć jego budowa przypadła na okres baroku, ma dość prostą, klasycyzującą formę; również w jego wnętrzu nie ma nadmiaru wymyślnych ozdób. Każdy kto wchodzi do sanktuarium nie może nie zauważyć drewnianych drzwi o przepięknej snycerce, pełnej symboli chrześcijańskich i mitologicznych (wykonano je według XVII wiecznego projektu). W ołtarzu głównym umieszczono XVII wieczną figurę Madonny z polichromowanego drewna a poza ciekawym epitafium markiza jest tu jeszcze kilka innych, wartościowych obrazów. Ja zwróciłam szczególną uwagę na "Nawiedzenie Marii u św. Elżbiety" gdyż urzekł mnie pełnym wdzięku i ciepła przedstawieniem tego tematu, jakim jest spotkanie dwóch przyszłych matek. Namalował go Francesco Crivelli (jego ojcem był mediolański złotnik, który podobnie jak markiz miał a imię Giovanni Battista) jednak ta zbieżność nazwisk nie świadczy o bliskim pokrewieństwie obu rodzin. Nazwisko było dość często spotykane w różnych rejonach Włoch, gdyż ród Crivelli był bardzo liczny i dzielił się na wiele gałęzi o różnym znaczeniu i zamożności. 




Z centrum Inverigo do sanktuarium można dojść ulicą prowadząca nieopodal torów kolejowych  lub cyprysową aleją, o której pisałam wcześniej. Oczywiście ten drugi wariat jest o wiele bardziej atrakcyjny, ponieważ aleja wiedzie ze wzgórza w głąb doliny pośród pół i łąk a do tego po drodze jest przepiękny widok na Brianzę i niedalekie góry. Tak czy inaczej, obydwie drogi zaprowadzą nas do barokowej eksedry z kamiennymi ławkami i murkami, gdzie na pilastrach zobaczymy ozdoby w kształcie piniowych szyszek i posągi małp. Stąd przez ładną, sklepioną bramę przechodzi się na Piazza Mercato, malowniczy placyk, otoczony niewysokimi domkami. Na wprost kościoła jest długi ciąg sklepików z czerwonymi kolumnami na froncie a na środku placu wznoszą się dwa długie, zadaszone portyki, które w XIX wieku zastąpiły wcześniejsze budowle, pochodzące z XVI stulecia. Cała ta infrastruktura służyła rzemieślnikom handlującym tu swymi wyrobami a największe targi odbywały się podczas uroczystości kościelnych połączonych z festynem. Kiedyś był to prężny ośrodek handlu miedzianymi utensyliami, powszechnie używanymi w gospodarstwie domowym, które rzemieślnicy wyrabiali również na miejscu. Nieco później w czasach, gdy w Como rozkwitła produkcja jedwabiu, obywał się tu największy w okolicy targ, gdzie sprzedawano kokony jedwabników.






Byłam bardzo zadowolona z tej wycieczki, ponieważ podobnie jak Czerwony Kościółek sanktuarium mnie nie zawiodło i z bliska okazało się jeszcze bardziej atrakcyjne, niż tego oczekiwałam. Urzekł mnie  jego spokój oraz architektura, ściśle połączona z historyczną anegdotą czyli to co lubię najbardziej, gdyż mając pewną wiedzę na temat miejsca, do którego przybywam, mogę uruchomić wyobraźnię i przez chwilę poczuć się jego częścią. Szkoda jedynie, że ten spokój niedawno został zmącony i w dni wolne podobno przyjeżdżają tu prawdziwe tłumy. Stało się tak za sprawą serialu telewizyjnego "Una grande famiglia" (duża rodzina) kręconego w okolicy.  Ponieważ pojawił się w nim zarówno Czerwony Kościółek jak i sanktuarium, wiele osób zapragnęło zobaczyć te miejsca z bliska a przy okazji zrobić sobie piknik na łące. Jest to zrozumiałe, jednak dopóki nie mnie moda na te wycieczki, nie wróci najważniejszy walor tych miejsc, czyli spokój i odosobnienie... 

Tym razem zamiast własnych zdjęć udostępniam nastrojowy filmik, który znalazłam na You Tube >



środa, 26 października 2016

Lombardia. Val Ravella i Corni di Canzo



W poprzednim poście pisałam, że Canzo jest ślicznym i klimatycznym miasteczkiem; jego najbliższa okolica to piękne, choć niezbyt wysokie góry, przedzielone zalesioną doliną, od przepływającego przez nią potoku zwaną Val Ravella. W zasadzie nie mam pojęcia dlaczego piszę o tym dopiero teraz, choć wiążą się z nią jedne z moich pierwszych wspomnień o wycieczkach w Prealpy, jakie tam zrobiłam, gdy przez kilka miesięcy mieszkałam w pobliskim Caslino d'Erba. Wówczas w wolnym czasie często chodziłam pieszo po okolicy, trafiłam też do Canzo i Gajum. Polubiłam to miasteczko i często tam wracałam, nawet kiedy zamieszkałam w nieco bardziej oddalonym Limbiate, skąd do Canzo miałam godzinę jazdy pociągiem. Pewnego razu odwiedziła mnie moja przyjaciółka Renata, mieszkająca na równinie nieopodal Monzy, bardzo chciałam żeby odetchnęła czystym, górskim powietrzem i zobaczyła moje ulubione miejsca, więc wspólnie wybrałyśmy się do Canzo a następnie  poszłyśmy na długi spacer leśną mulatierą, wiodącą z Fonte di Gajum do schroniska Terz'Alpe.


Oczarowane urodą okolicy usiadłyśmy na pniach ściętych drzew leżących nieopodal obudowanego źródła, gapiąc się niczym dwie sroki na zielone stoki gór, które wtedy nie miały dla mnie żadnych nazw, były po prostu kilkoma anonimowymi wzniesieniami. Musiały minąć niemal dwa lata do chwili, kiedy zawarłam z nimi bliższą znajomość i mogłam je nazwać po imieniu: Monte Rai, Cornizzolo, Prasanto, Corni di Canzo...Co do tych ostatnich, nie było trudno dokonać ich identyfikacji, dwie skały przypominające kształtem rogi byka (corni) można zobaczyć z wielu miejsc w obrębie Triangolo Lariano, jak również podczas wycieczek statkiem po jeziorze Lario. W zasadzie skały są trzy - zachodnia, centralna i wschodnia, jednak ta ostatnia z daleka jest bardzo mało widoczna, dlatego właśnie dwie pierwsze nadają górze tę charakterystyczną sylwetkę. Podczas tamtego spaceru chyba połknęłam górskiego bakcyla, bo na dobre zaczęłam myśleć o tym, że chciałabym pójść dalej i wyżej, dotrzeć na szczyt z którego mogłabym popatrzeć na otaczający mnie świat...


Co prawda od początku mojego pobytu w tych stronach chodziłam na spacery w niższe partie gór, jednak to mnie nie zadowalało; w tamtej chwili, kiedy miałam je na wyciągniecie ręki, pragnienie wejścia na szczyt stało się moją idee fixe i w głębi ducha wiedziałam już, że nie spocznę aż przybierze ono realny kształt. Ktoś mógłby zapytać, co stało na przeszkodzie realizacji tego zamierzenia i dlaczego wydawało mi się to takie trudne? Pierwszym powodem była moja niedostateczna znajomość regionu, włoskich realiów oraz języka. Oczywiście, nieźle sobie radziłam w wielu sprawach dnia codziennego, jednak daleko mi było do tego aby czuć się pewnie i swobodnie w każdej nowej dla mnie sytuacji, tym bardziej, że w zasadzie nie miałam tam żadnego towarzystwa, na które mogłabym liczyć podczas takiej wycieczki. Brakowało mi też odwagi, żeby wypuszczać się na samotne wędrówki w bądź co bądź obcym kraju, tym bardziej, że nawet w naszych polskich górach byłam zaledwie kilka razy i zawsze z inną osobą o większym doświadczeniu w tej mierze.

Dopiero kiedy znalazłam zatrudnienie innej placówce, moja sytuacja w tym względzie zmieniła się diametralnie. Ponieważ w nowym miejscu pracy spotkałam kilka osób nieźle zorientowanych w tym temacie, więc mogłam porozmawiać z kolegami, którzy chętnie odpowiadali na moje pytania i dzielili się swoimi doświadczeniami. Żałowałam jedynie, że jeden z najlepiej poinformowanych mówił nie tyle po włosku, co lokalnym dialektem a do tego niezbyt wyraźnie, więc choć zmuszałam mój umysł do niesamowitego wysiłku próbując analizować na bieżąco jego wypowiedzi, niewiele z nich rozumiałam, co mnie straszliwie stresowało. Na szczęście inny kolega, rodowity Włoch obecny przy takiej rozmowie, powiedział mi na ucho, że czuje się równie niedoinformowany, to bardzo poprawiło mi humor i od tej chwili przestałam się czuć jak kompletna ignorantka. Miałam też to szczęście, że dogadałam się z jedną z koleżanek, która także miała ochotę na podobną wycieczkę; jedyną przeszkodą był grafik dyżurów, gdyż trudno nam było zsynchronizować nasze dni wolne od pracy. W ten sposób minęło kilka tygodni, aż pod koniec maja nadszedł ów upragniony dzień i wraz z Graziellą wsiadłam do pociągu jadącego w stronę Canzo. Pomaszerowałyśmy znaną mi  drogą do Fonte di Gajum i dalej, wzdłuż potoku Ravella a następnie w stronę Terz'Alpe i Corni di Canzo. Szlak  na szczyt nie jest trudny a ścieżka wygodna, więc mimo wysokości ponad 1000 m n.p.m. chodzą tam nawet rodziny z małymi dziećmi.


Spotkałyśmy jedną z nich, była to para Francuzów z trójką maluchów, dwoje starszych, wyglądających na jakieś cztery i sześć lat maszerowało na własnych nogach a najmłodsze, mające chyba około roku, ojciec niósł w nosidle na plecach. Szli bardzo wolno, ale widać było, że mają w tym względzie praktykę i z pewnością nie jest to ich pierwsza wyprawa tego rodzaju. Szczerze mówiąc, nieco im zazdrościłam, ponieważ dla osoby, która  tak jak ja całe życie mieszkała na nizinie, wspinanie się było dość trudne; miałam problem ze znalezieniem właściwego rytmu i wyregulowaniem oddechu, co powodowało, że szybko się męczyłam. Jednak mimo to dotarłyśmy na szczyt a widok, jaki się przed nami roztoczył, był naprawdę wart każdej fatygi! Poniżej miałyśmy zalesione północno - wschodnie zbocze góry, dalej leżała błękitna tafla jeziora Lecco a poza nią  Alpy Bergamskie z Grigną i Grignettą na pierwszym planie.


Wtedy jeszcze nie wiedziałam ile miałam szczęścia, że podczas tej pierwszej wycieczki okolica pokazała mi się całej krasie a nie opatulona zasłoną wilgotnego powietrza, jak to miało miejsce wiele razy podczas moich następnych wypraw w góry. Tamtego dnia pogoda była wspaniała, powietrze przejrzyste a po niebie płynęły piękne, białe cumulusy. Niestety, był to czas, kiedy nawet nie myślałam o robieniu zdjęć, również Graziella nie wzięła ze sobą aparatu fotograficznego, więc ten widok pozostał jedynie odbitką w archiwum mojej pamięci...(Zdjęcie zamieszczone powyżej w przybliżeniu przedstawia panoramę, jaką wtedy oglądałyśmy, jednak zostało zrobione rok później, nieopodal Ghisallo).  Poprzestałyśmy na przechadzce w pobliżu skalnych rogów wyrastających ze szczytu wzniesienia, bo choć można na nie wejść dzięki systemowi poręczy i łańcuchów, potrzebne jest do tego doświadczenie we wspinaczce oraz odpowiedni sprzęt a my nie dysponowałyśmy ani jednym ani drugim. 


Te wspaniałe wrażenia nieco zmąciła przykra przygoda, jaka mnie spotkała podczas drogi powrotnej, kiedy niebacznie zeszłam na chwilę ze ścieżki a po kilku krokach na moje nieszczęście natknęłam się na okazałego węża, pełzającego w trawie. Wąż chyba też nie był zadowolony ze spotkania, ponieważ oboje uciekaliśmy z tego miejsca równie szybko z tą różnicą, że on nie wrzeszczał ze strachu, jak to było w moim przypadku. Nie miałam czasu, aby mu się przyjrzeć, prawdopodobnie był po prostu nieszkodliwym zaskrońcem, jednak dla mnie to nie miało znaczenia, gdyż wydał mi się gadem co najmniej na miarę tego, który w herbie Sforzów pożera Saracena. To był jedyny niemiły moment tej wycieczki, na szczęście niebawem dotarłyśmy do schroniska Terz'Alpe, gdzie zanim ruszyłyśmy w drogę powrotną do Canzo, mogłyśmy wzmocnić nadwątlone siły filiżanką espresso. Obydwie byłyśmy zadowolone z tej wyprawy a nawet umówiłyśmy się na następną. Tym razem celem naszej wycieczki miała być góra Capanna Mara, leżąca nieopodal Erby, co zresztą doszło do skutku kilka tygodni później. Na Corni di Canzo już nie wróciłam, ale kilkakrotnie odwiedzałam różne szlaki w obrębie Val Ravella, gdyż w moich oczach była ona skończenie piękna i nie znajdowałam w niej nic, co by mnie raziło. Choć jest to miejsce bardzo popularne i uczęszczane, w dni powszednie spotyka się tam jedynie pojedyncze osoby. Przy takich okazjach większość ludzi przystaje na chwilę, aby się pozdrowić i zamienić kila słów na temat pogody czy szlaku; inni ograniczają się jedynie do krótkiego "salve" okraszonego uśmiechem.

Nie ma w tym nic wymuszonego, jest to raczej spontaniczny odruch wędrowców, których łączy ta sama pasja. Bardzo szybko przyswoiłam sobie ten obyczaj i muszę powiedzieć, że był to jeden z powodów, dla których w lombardzkich górach czułam się dobrze i bezpiecznie, nawet wtedy, gdy zaczęłam chodzić w pojedynkę. Zresztą podobnie rzecz się miała w niewielkich miasteczkach i wioskach na pogórzu; idąc za przykładem miejscowych, kiedy w wąskiej uliczce spotykałam kogoś oko w oko, zamiast przejść obojętnie wymieniałam z nim kilka słów pozdrowienia co czasem zamieniało się w pogawędkę. To zawsze procentowało - nie tylko natychmiastową poprawą nastroju; często przy tej okazji dowiadywałam się istotnych szczegółów o okolicy, albo otrzymywałam różne użyteczne rady. Włosi są narodem gościnnym i z sercem na dłoni (przynajmniej ja ich tak postrzegałam) być może czasem jest to nieco powierzchowne, jednak w przelotnych, niezobowiązujących kontaktach bardzo miłe. Ale wróćmy do Val Ravella - jest to nie tylko miejsce bardzo piękne, oprócz tego ma ono do zaoferowania wiele walorów poznawczych a osobom wierzącym daje okazję do wzruszeń natury religijnej. Reasumując, jest w stanie zapewnić wędrowcowi zarówno coś dla ciała, serca, ducha i umysłu. Pisałam już o aspekcie turystycznym, w następnych akapitach spróbuję opisać pozostałe walory, począwszy od poznawczego.


Otóż ta okolica jest bardzo ciekawa pod względem geologicznym i można tu znaleźć wiele interesujących mezozoicznych formacji skalnych pochodzenia morskiego, zawierających przeróżne skamieniałości, miedzy innymi liczne odciski dwuskorupowego mięczaka Conchodon. Lodowce, które się przemieszczały przez te tereny, pozostawiły liczne głazy narzutowe i depozyty morenowe. To spowodowało, że dzięki staraniom lokalnej społeczności w dolinie stworzono Sentiero Geologico, czyli geologiczną ścieżkę dydaktyczną. Dzięki temu, idąc wyznaczonym szlakiem, można zobaczyć min. ogromy zielonkawy serpentyn, pstrokate granity i gnejsy. Przy poszczególnych głazach umieszczono tablice ze szczegółowymi a jednocześnie bardzo przystępnie podanymi informacjami. Poza tym w Gajum, gdzie ścieżka ma swój początek, jest jej dokładny opis wraz z oznaczeniami poszczególnych elementów, jakie można zobaczyć podczas wędrówki, natomiast w  zabytkowym domostwie zwanym Prim'Alpe (lub Alpe Grasso) znajduje się centrum edukacji ekologicznej, więc Canzo i jego ścieżka jest obowiązkowym celem licznych, szkolnych wycieczek.


Sentiero dzieli się na dwie części, pierwsza kończy się nieopodal kaplicy San Miro, natomiast druga wiedzie dalej w góry, obok schroniska Terz'Alpe na wysokość ponad 1100 m, gdzie znajduje się Sasso Malascarpa, skała, która swoim wyglądem przypomina mur wzniesiony z gigantycznych głazów. Przejście całej ścieżki trwa 3- 4 godziny, więc jest to wycieczka na cały dzień. Ja niestety nie dotarłam do jej krańca, za to podczas moich wypraw na okoliczne szczyty kilkakrotnie przemierzałam różne jej etapy, więc przy okazji mogłam poszerzyć moją wiedzę w zakresie geologii i zaczęłam innym okiem patrzeć na otaczającą mnie przyrodę. Słyszałam też, że podobno Leonardo da Vinci malując swoją "Madonnę wśród skał" jako tło obrazu wykorzystał pejzaż Monte Cornizzolo, nie mam pojęcia, jakie miejsce konkretnie, jednak trudno się dziwić temu wyborowi, zważywszy na urodę okolicy. Leonardo, w czasach gdy mieszkał w Mediolanie dużo podróżował po Lombardii, więc nie wykluczone, że był także i w tych stronach...


Moim ulubionym punktem była Marmitta dei Giganti, czyli głęboka jama o żwirowym dnie, wypełniona krystalicznie czystą wodą o turkusowo -niebieskim kolorze. Podobne twory geologiczne nie są rzadkością na terenie Alp, gdzie czasami nazywane są też studniami diabła. Powstawały one, gdy woda spływająca z topniejących lodowców wprawiała kamienie i piasek ruch, te zaś obracając się drążyły zagłębienie w miękkiej skale. Większość z nich ma średnicę około metra i podobną głębokość, choć zdarzają się też dużo większe, mające od czterech do pięciu metrów średnicy, a głębokość nawet do sześciu. Marmitta w Val Ravella należy do tych mniejszych, ale mimo to, robi wrażenie dzięki czystości i barwie wody. Sentiero Geologico nosi imię Giorgio Achermanna, który był jej pomysłodawcą. Mimo, iż urodził się w Szwajcarii, został Włochem z wyboru, ożenił się z Włoszką i zamieszkał w niedalekiej  Erbie, gdzie zmarł w 1995 roku.


Giorgio Achermann pracował jako dziennikarz a zamiłowania był ekologiem, dzięki niemu na terenie Brianzy powstała organizacja Gruppo Naturalistico della Brianza, prężna organizacja, składająca się z ludzi działających na rzecz środowiska naturalnego. Achermann dobrze się zasłużył swojej przybranej ojczyźnie w zakresie ochrony środowiska, niestrudzenie pracując na rzecz podniesienia świadomości społecznej w dziedzinie ekologii. Muszę powiedzieć, iż bardzo mi zaimponował swymi działaniami, tym bardziej, że zaciekle (choć niestety nieskutecznie) walczył z projektem wzniesienia wieży przekaźnikowej na Monte Rai straszydła, o którym pisałam w poprzednim poście. Podczas moich krótszych i dłuższych spacerów na terenie Val Ravella, miałam okazję wędrować zarówno ścieżką w dolinie prowadzącą wzdłuż potoku, jak i wyżej położoną mulatierą, wiodącą przez las.


Ta mulatiera zaczyna się w Gajum a kończy na wysokości 800 m n.p.m. przy Terz'Alpe. Bardzo lubiłam chodzić tym szlakiem ponieważ po drodze mijałam pięknie położone Prim'Alpe ( lub Alpe Grasso) później dochodziłam do miejsca, gdzie można zobaczyć ruiny Second' Alpe (inaczej zwane Alpe Betulli lub Alpe del Sole, ze względu na wyjątkowo korzystne położenie na nasłonecznionym stoku ) domostwa, które ma swoją fascynującą historię, o czym napiszę nieco dalej, w związku z duchowym aspektem wędrówki w obrębie doliny. Tuż obok mijałam kapliczkę poświęconą San Miro a nieopodal jeszcze jedną, malutką i dość skromną. Ta mniejsza ma swoją ciekawą historię - otóż wznieśli ją członkowie grupy Rovers Scout z Medy, którzy umieścili w niej wizerunek San Girolamo  i napis wyryty na marmurowej tabliczce, który głosi:

Wysoko ponad ziemią my Rovers Scout wznieśliśmy tę kapliczkę ku czci naszego patrona San Girolamo oraz dla upamiętnienia naszego brata Felice.                         Klan Rovers Scout z Medy 16.10.1949


Zadumałam się nad tą tabliczką i nad tym, kim byli ci chłopcy z niedalekiej, lecz leżącej na równinie Medy, złączeni braterską przysięgą skautów i kim był Felice? Dlaczego odszedł tak wcześnie? Rovers Scout, czyli starsi skauci zwani we Włoszech Wędrowcami, mieli zwykle od 17 do 21 lat, co z pewnością nie jest wiekiem do umierania... Czy zmarł z powodu choroby, może zginął na froncie a może w jakimś tragicznym wypadku? Jednak najbardziej wzruszyło mnie to, że kapliczka była odnowiona i bardzo zadbana. Stały tam kwiaty oraz znicze, również jej otoczenie było uporządkowane, więc widać było, iż są osoby, które nadal pamiętają o tym miejscu i poświęcają mu swój czas...***

Podczas moich górskich wypraw niejednokrotnie się zdarzało, że przystawałam zachwycona i z trudem mi przychodziło rozstanie z jakimś fragmentem pejzażu. Natomiast w obrębie Val Ravella podobało mi się wszystko; idąc mulatierą wiodącą do Terz'Alpe mogłam do woli popatrzeć z góry na tę piękną, zalesioną dolinę, gdzie na wprost miałam Monte Prasanto, Monte Rai i Monte Cornizzolo.


W poprzednim poście wspominałam, że ze zbocza tej ostatniej wyrasta ogromna skała zwana Ceppo d'Angua; kiedy przechodziłam nieopodal, wręcz przytłaczała mnie swoim ogromem, jednak nie budziło to we mnie uczucia lęku, raczej wielki podziw dla tego tworu przyrody. Jej nazwa nawiązuje do legend o fantastycznych, wodnych istotach, zwanych "angue" lub "aguane"  i zapewne ma związek z przepływającym u jej stóp potokiem Ravella. Równie podobał mi się nasłoneczniony las na przeciwległym zboczu, ciągnący się wokół mulatiery; jest tam dużo drzew iglastych, więc ziemię zawsze pokrywa gruba warstwa brązowych szpilek, można tam też znaleźć wielkie, sosnowe szyszki, niejednokrotnie mające długość przekraczającą trzydzieści centymetrów. Mulatiera kończy się przy Terz'Alpe, gdzie wędrowiec musi dokonać wyboru: może iść dalej, w wyższe partie gór, albo zawrócić i wejść na tę część ścieżki geologicznej, która zmierza do Fonte di Gajum i San Miro. Po przejściu na drugą stronę potoku znajdziemy się w miejscu, skąd jeden szlak prowadzi w dół do Canzo a drugi w górę, do sanktuarium.

Ten drugi wariant  (jak to pisałam na wstępie) ma aspekt duchowy, gdyż jest związany z człowiekiem, który w tym miejscu spędził większą część swego życia a po śmierci został uznany za świętego. Nazywał się on Miro Paredi i przyszedł na świat w domostwie dziś znanym jako Second' Alpe (dlatego też wzniesiono tam kaplicę jego imienia, o której wspominałam powyżej). Jak pisałam, do naszych czasów z tych zabudowań pozostały jedynie ruiny; na szczęście w porę zostały zabezpieczone i oczyszczone z zarastającej je roślinności; zadbano także o ustawienie tablic poglądowych, dzięki czemu możemy zobaczyć z jakich pomieszczeń składało się obejście i jakie pełniło funkcje. Legenda mówi, że małżonkowie Paredi mieli około sześćdziesiątki, kiedy ich dziecko przyszło na świat, nic więc dziwnego, że uznano to za cud co znalazło odbicie w imieniu, jakie mu nadano. Nie ma zgody jeśli chodzi o rok jego urodzenia, jedne źródła podają 1306, zaś inne 1336 r. Tak, czy inaczej, Miro już jako dziecko został oddany pod opiekę bogobojnego pustelnika a kiedy dorósł, poszedł w jego ślady. Majątek odziedziczony po rodzicach oddał ubogim a sam wiódł życie eremity w grocie po drugiej stronie strumienia, leżącej niemal na wprost jego rodzinnego domu. San Miro poprzez swe modły kilkakrotnie miał sprawić, że po okresach posuchy spadały deszcze, co ratowało ludzi przed utratą plonów i śmiercią głodową.

Z tego powodu jest on nazywany "Santo della pioggia" czyli "Świętym od deszczu". Przypisuje mu się  modlitwę, którą w 1975 roku powtórzył papież Paweł VI, kiedy to długotrwała susza  trapiła wiele rejonów na całym świecie. San Miro pod koniec życia powędrował do Onno, skąd w cudowny sposób przeprawił się na drugi brzeg jeziora. Ponieważ nie miał pieniędzy, przewoźnik nie chciał go zabrać na swoją łódź; wtedy pielgrzym miał rzucić na wodę swój płaszcz, na którym pokonał wodne odmęty. (Jest tu zadziwiająca zbieżność z tym, czego miał dokonać San Giulio, o którym pisałam tutaj.) Następnie kontynuował swą wędrówkę po wschodnim brzegu jeziora, aż dotarł do Sorico, miejscowości leżącej na jego północnym krańcu, gdzie niebawem zmarł. W połowie XVII wieku nieopodal groty gdzie spędził większą część swego życia, wzniesiono małe sanktuarium i domek, dający schronienie braciom zakonnym sprawującym tam posługę kapłańską.  Z biegiem czasu cały obiekt uległ częściowej destrukcji, mimo to dotrwał do czasów, kiedy znaleźli się ludzie, którzy w 1994 roku podjęli prace renowacyjne, co upamiętniono wyryciem ich imion na niewielkim kamieniu wmurowanym w północną ścianę kościoła. Również dom mieszkalny wyremontowano, dzięki czemu dziś służy on pielgrzymom oraz osobom szukającym miejsca odosobnienia, gdzie można oddać się rozmyślaniom i modlitwie. Wysoko, w skalnej ścianie na wprost kościółka, znajduje się ciasna i ciemna jama z figurką Madonny; to wejście do groty, gdzie mieszkał San Miro.

Poniżej jest obudowane źródło, o którym wieść gminna głosi, że trysnęło ze skały dzięki modlitwie świętego a jego woda ma moc uzdrawiania niektórych chorób. Po prawej stronie sanktuarium, na zboczu Monte Cornizzolo, leżą wielkie, obłe głazy a pomiędzy nimi sączy się strużka wody zmierzająca do potoku Ravella. Zaczęłam się po nich wspinać niczym po monumentalnych schodach a kiedy znalazłam się na zboczu powyżej kościoła, znów zachwycił mnie widok, jaki roztaczał się z tego miejsca. Głazy stawały się coraz większe a droga coraz trudniejsza, więc dalsze wspinanie się po nieoznaczonym szlaku nie miało sensu. Zeszłam w dół i ruszyłam w stronę Canzo; po drodze minęłam jeszcze jedną kapliczkę poświęconą San Miro, tym razem wzniesioną na skale wyrastającej nieopodal drogi. Przez jakiś czas szłam wzdłuż strumienia, w jego łożysku płynęło niewiele wody, więc wielu wędrowców, którzy przechodzili tą drogą przede mną, układało jeden na drugim płaskie kamienie, ustawiając niewielkie kopczyki, które Włosi nazywają "ometti". Podobny zwyczaj może się komuś wydawać śmieszny i bezużyteczny, jednak od czasów, kiedy wniosłam mój pierwszy kamień na szczyt Monte Mottarone i dołożyłam go do do tych, które położyli inni, będący tam przede mną, ja również nigdy nie omieszkałam ustawiać podobnych kopczyków, choć zdawałam sobie sprawę z tego, że padną ofiarą pierwszej niepogody.

Nie wykluczone, że ta czynność może się wydać bezsensowna, jednak dla mnie zawsze była wyrazem łączności, zarówno z miejscem, w jakim się znalazłam, jak i podobnymi do mnie przechodniami. Być może, u jej podstaw leży chęć zostawienia po sobie śladu na przebytej drodze, podobna do tej, która innych ludzi skłania do rycia napisów na drzewach lub ścianach, jednak zdecydowanie bardziej subtelna i pozbawiona elementu destrukcji a do tego dająca przyrodzie szansę na przywrócenie pierwotnego porządku. Jak zwykle podczas moich wycieczek w te strony, idąc wzdłuż potoku Ravella dotarłam do Gajum, gdzie zatrzymałam się na krótki odpoczynek. Lubiłam siadywać pod rozłożystymi drzewami nieopodal źródła, by słuchać szumu potoku płynącego w głębokim jarze. Kiedy zmęczona, lecz szczęśliwa wracałam do Canzo i zagłębiałam się w jego urocze zaułki, po wielokroć przystawałam, żeby jeszcze raz popatrzeć na piękny widok gór dominujących nad miasteczkiem jaki zostawiałam za sobą i na zawsze utrwalić go w mojej pamięci...

***
Tu pragnę zamieścić dopisek - dziś, 21 sierpnia 2023 roku, zupełnie przypadkowo trafiłam w internecie  na długą listę włoskich skautów, którzy odeszli z tego świata. Postanowiłam ją przejrzeć w nadziei, że znajdę na niej jakąś wzmiankę o Felice. 

Jak się okazało, mój trud został nagrodzony, gdyż z listy dowiedziałam się, że zmarły skaut nosił nazwisko Frigerio, dość popularne w Lombardii a przyczyną jego zgonu było utonięcie. Rzeczą, która mnie uderzyła, były dane na temat śmierci innych osób z listy, gdyż przy wielu nazwiskach były dość szczegółowe informacje - i tak kilka osób zginęło w różnego rodzaju wypadkach, podczas zamachów bombowych i trzęsień ziemi. Inni umarli w hitlerowskich obozach koncentracyjnych, było też kilku takich, którzy zostali misjonarzami w Kongo, gdzie zostali zabici przez rebeliantów. Ciekawostką jest też to, że na tej liście jest kilka polskich nazwisk. 


Więcej zdjęć z Val Ravella można zobaczyć w albumie >