Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opactwa romańskie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą opactwa romańskie. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 14 lutego 2016

Lombardia. Val Perlana - bazylika San Benedetto, fascynujący zabytek zagubiony w górach.



Val Perlana, to głęboki wąwóz, przecinający z góry na dół górskie pasmo, zwane Monti di Tremezzo. Nazwa doliny pochodzi od strumienia Perlana, wpadającego do jeziora Como, pomiędzy niewielkimi miejscowościami Lenno i Ossuccio. Źródło strumienia znajduje się na Monte Galbiga (1698 m) będącej częścią długiego łańcucha wzniesień, jakie widzimy po lewej stronie, kiedy płyniemy statkiem z Como do Bellagio. Choć od tej chwili minęło kilkanaście lat, nadal pamiętam mój pierwszy taki rejs, jakby to było wczoraj...


Widok zielonych, zalesionych stoków stromo schodzących w kierunku wody, z wioskami rozrzuconymi wzdłuż brzegu, oczarował mnie tak bardzo, że kiedy zamknę oczy, nadal go widzę siłą mojej wyobraźni... Wyższe partie gór to rozległe, trawiaste łąki, niegdyś będące pastwiskami, gdzie niejednokrotnie można napotkać budynki, jakie przed laty służyły za schronienie pasterzowi i jego zwierzętom. Dziś zdarza się, że są one przerabiane na letnie domy lub gospodarstwa agroturystyczne, lecz większość została opuszczona i powoli idzie w ruinę. Pamiętam, że podczas tego pierwszego rejsu poczułam przemożne pragnienie aby stanąć na szczycie tych wzniesień i żal mi ścisnął serce na myśl, iż pozostanie ono tylko w sferze marzeń... Jednak stało się inaczej, kiedy nieco oswoiłam się z włoskimi realiami, zaczęłam się zapuszczać w okoliczne góry; początkowo były to krótkie spacery, które z biegiem czasu przerodziły się w coraz dłuższe, całodzienne wyprawy.

Jedną z nich była wycieczka do San Benedetto, kościoła o niemal tysiącletniej historii, przy którym niegdyś znajdował się niewielki klasztor braci benedyktynów. 
Jest to cenny zabytek budownictwa romańskiego, wzniesiony z wapienia wydobywanego z kamieniołomów w niedalekim Moltrasio. Jego budowniczymi byli mistrzowie kamieniarscy, którzy przeszli do historii jako magistri comacini i intelvesi (wspominałam o nich kilkakrotnie w moich postach min. tutaj). Leży on w połowie zbocza Monte Galbiga, na wysokości 810 m; dotarcie do niego nie jest szczególnie trudną wyprawą, choć miejscami ścieżka pnie się bardzo stromo. Do San Benedetto można dojść zarówno z Ossuccio, jak i z Lenno, idąc po lewej lub po prawej stronie wąwozu, można też rozpocząć wędrówkę w jednej miejscowości a zakończyć w drugiej zataczając przy tym koło. Dzięki temu wycieczka jest bardziej urozmaicona, gdyż po drodze można odwiedzić Sacro Monte di Ossuccio (pisałam o nim tutaj) i piękne Sanktuarium Madonna del Soccorso, natomiast pod koniec wycieczki zboczyć do klasztoru zwanego Abbazia dell' Aquafredda, wzniesionego na obrzeżach Lenno.
Na taką właśnie wyprawę wybrałam się w towarzystwie dwóch znajomych Włoszek, Silvany i Aldy, mieszkających w jednej z sąsiednich miejscowości nieopodal Limbiate.

Do Como dotarłyśmy lokalnym pociągiem a następnie pojechałyśmy autobusem do Ossuccio, gdzie rozpoczęłyśmy nasz trekking. Ścieżka poprowadziła nas pomiędzy kaplicami Sacro Monte, dzięki czemu miałam okazję zobaczyć je ponownie a także porównać ich obecny stan z tym, w jakim je widziałam po raz pierwszy.
Na przestrzeni tych kilku lat, które minęły od mojej pierwszej wizyty, wykonano tam wiele prac konserwatorskich a rzeźby odkurzono i zrekonstruowano. Wcześniej Sacro Monte przedstawiało widok dość opłakany, natomiast po renowacji nieco razi nowością i jaskrawymi barwami (co podobno jest zgodne z jego pierwotnym wyglądem) jednak pocieszające jest to, że ten cenny zabytek sztuki sakralnej znajdujący się na liście UNESCO nie ulega dalszej degradacji. Poświęciłyśmy też nieco czasu na odwiedzenie Sanktuarium i krótki odpoczynek na jego pięknym tarasie, skąd jest wspaniały widok  na jezioro Como. Pogoda nam dopisała, był początek października, kiedy to we Włoszech zaczyna się złota jesień; zwykle w tym czasie nadal jest bardzo ciepło, ale już nie upalnie a liście powoli zmieniają swą barwę. W powietrzu nie widzi się foschii, więc często jest ono wprost kryształowo przejrzyste, co sprawia, że kolory stają się głębokie i nasycone, w stopniu mogącym przyprawić o zawrót głowy kogoś, kto podobnie jak ja, nigdy nie miał dość oglądania tego przepięknego pejzażu.

Po chwili wytchnienia ruszyłyśmy w dalszą drogę; początkowo szłyśmy mulatierą, pomiędzy poletkami otoczonymi niskimi murkami wzniesionymi metodą "al secco" pośród pachnących ziół, drzewek oliwnych i laurowych krzewów. Dalej poprowadziła nas wygodna ścieżka, biegnąca pomiędzy zielonymi pastwiskami; na koniec weszłyśmy w gęsty las, porastający zbocze góry. Tu już było widać pierwsze oznaki jesieni, liście kasztanowców zaczynały zwijać się i płowieć a niewielkie brzozy na skraju szlaku, niczym złociste fontanny wystrzelały pomiędzy ciemnozielonymi świerkami. Dzień był przepiękny, powietrze lekkie i niezbyt wilgotne, więc z radością, choć nie bez pewnego wysiłku, szłyśmy w górę. Jak wspominałam na wstępie, ścieżka miejscami pnie się dość ostro, więc co jakiś czas zatrzymywałyśmy się, żeby wyrównać oddech. Cała trasa ma długość około trzynastu kilometrów; można rzec, iż jest to niezły kawałek drogi, zważywszy, że do pokonania jest także 600 m przewyższenia. Nasz szlak prowadził  zboczem głębokiego wąwozu, aż do chwili, kiedy przekroczyłyśmy wąski strumień San Benedetto, toczący w dół swe wody i tworzący niewielkie kaskady w łożysku wypełnionym skalnymi odłamkami. Nieopodal znalazłyśmy małą tabliczkę, upamiętniającą turystkę, która w tym miejscu straciła życie skutkiem upadku ze skarpy; ta smutna pamiątka przypomniała nam, że nigdy dość ostrożności na górskich szlakach.


Okazało się, że do opactwa było już niedaleko i po przejściu niewielkiego odcinka drogi wyszłyśmy na otwartą przestrzeń. W głębi rozległej polany, na tle zielonego zbocza łańcucha Monti di Tremezzo, po drugiej stronie wąwozu ukazała się nam szara bryła kościoła i niewielki budynek dawnego klasztoru. Opactwo San Benedetto na pierwszy rzut oka nie oszałamia swoją urodą, architektonicznie jest dość skromne i mało ozdobne, wręcz prymitywne, lecz według mnie, właśnie ten aspekt w połączeniu z jego historią daje nam poczucie, że patrzymy na coś zupełnie wyjątkowego. Wygląda, jak by je wzniosły ręce niezbyt wyrafinowanych budowniczych, skupiających się przede wszystkim na jego funkcji użytkowej; jednak kiedy przyjrzymy mu się uważnie, zadziwi nas nie tylko precyzja w obróbce kamiennych elementów oraz ich doskonałe dopasowanie, ale także sposób, w jaki związano budynki z pochyłym, nierównym terenem, świadczący o wiedzy i kunszcie ówczesnych architektów.  Dla ozdoby świątyni przydano jej dwa rzędy arkatur oraz bloczki kamienne, ułożone ukośnie niczym zęby piły, odcinające tympanon od fasady. Ponad drzwiami widać okrągły zarys, który być może niegdyś był rozetą, choć uboga sylwetka kościoła nie wskazuje na to, że ten zamysł mógł być kiedykolwiek zrealizowany.


Podobna skromność i umiarkowanie cechuje trzy absydy; centralna, największa a nich, ma trzy otwory okienne typu monofora i cztery półkolumny połączone rzędem arkatur; dwie mniejsze, znajdujące się po jej obu stronach wyglądają podobnie z tą różnicą, że mają jedynie pojedyncze okna. Dzwonnica, wzniesiona na bazie kwadratu, jest kompletnie pozbawiona ozdób i wszystko wskazuje na to, że pełniła również rolę wieży obserwacyjnej. Obok kościoła wznosi się mały budynek niegdyś będący klasztorem, obok są ruiny dawnych zabudowań gospodarczych a na skarpie na wprost kościoła znalazłyśmy wkopaną w zbocze dawną piwnicę oraz źródło obudowane kamieniami.


Jak już pisałam, całość przedstawia się bardzo skromnie i świadczy o tym, że było to miejsce nie tyle przeznaczone do życia spędzanego na modlitwie i kontemplacji, co poświęcone przede wszystkim pracy fizycznej. Niegdyś na zboczu tych gór znajdowały się pastwiska i pola uprawne, dopiero później, kiedy zostały opuszczone i zaprzestano ich kultywacji, wziął je w swoje posiadanie bujnie rosnący las. Społeczność zakonna przetrwała w tym miejscu jedynie dwa stulecia; kiedy poniżej powstał klasztor i kościół Acquafredda,  opactwo przestało pełnić swoją funkcję a zakonnicy opuścili je definitywnieW następnych stuleciach było używane przez okolicznych wieśniaków jako schronienie dla zwierząt i ludzi, aż powoli zamieniło się w niemal kompletną ruinę. Na szczęście, nie doszło do jego całkowitego upadku, ponieważ w połowie XX wieku podjęto prace nad zabezpieczeniem kościoła, co jednak tylko na krótko poprawiło sytuację tego zabytku.

Dzięki wieloletnim wysiłkom lokalnej społeczności, w latach osiemdziesiątych XX wieku  ponownie podjęto się restrukturyzacji obiektu, która tym razem dała lepsze wyniki i pozwoliła nie tylko na należyte zabezpieczenie świątyni oraz klasztoru, ale przywróciła temu miejscu również jego wymiar duchowy. Co prawda dziś w klasztorze nikt nie mieszka, lecz mimo to, kościół nadal pełni swą dawną funkcję i kilka razy do roku odprawia się w nim nabożeństwa.
Miałyśmy szczęście, ponieważ zastałyśmy kościół otwarty; idąc nie miałyśmy pewności, że tak będzie, jednak ku naszej radości mogłyśmy wejść do jego wnętrza. Muszę powiedzieć, iż  mimo swojego surowego wystroju zrobiło ono na mnie ogromne wrażenie, nie sposób było nie zachwycić się prostotą tej świątyni, którą jeszcze bardziej podkreślały współcześnie dodane elementy, doskonale wpisujące się w jej styl: kamienny ołtarz, proste, nieliczne meble służące do odprawiania liturgii oraz ławki wykonane z surowego drewna i świeczniki z kutego żelaza. Wchodząc do kościoła, zauważyłam granitową płytę, umieszczoną tuż przed wejściem niczym swego rodzaju próg, gdzie wyryto znak równoramiennego krzyża wpisany w okrąg, rzecz, jakiej nie widziałam nigdy dotąd. Tuż za drzwiami, w przedsionku kościoła, znajduje się niewielka kolumna z kropielnicą, wykonaną współcześnie z terakoty. Niestety, oryginalna, wyrzeźbiona w białym marmurze z Muso, została skradziona w latach 70-tych XX wieku.

Mówi o tym tablica umieszczona w pobliżu; nie kryję, że ów napis był dla mnie świadectwem nie tylko ludzkiej podłości i zachłanności, lecz także tego, co w ludziach najlepsze - starania, aby ocalić od ruiny i zapomnienia to, co kiedyś inni podobni nam, stworzyli przed  wieloma wiekami...
Wszystkie trzy długo chodziłyśmy po kościele. Nie przeszkadzając sobie nawzajem, oglądałyśmy jego nawy, oddzielone rzędami ciężkich, kamiennych kolumn tworzących arkady o łagodnie wysklepionych łukach, drewniane belki stropu dźwigające kamienne płyty dachu i patrzyłyśmy przez małe okienka na świat rozświetlony słońcem. Wnętrze nie jest otynkowane, nie ma tam żadnych fresków ani ozdób, na których mogłoby spocząć nasze oko. Mimo to, jak nigdy dotąd, odczułam tam duchowy wymiar świątyni, której nie trzeba przydawać niczego więcej, ponieważ ona sama w sobie jest skończona, pozostając niemal częścią natury, tak, jak jest nią górska grota. Sądzę, że moje dwie towarzyszki miały podobne odczucia, bo także nie przejawiały żadnej chęci do opuszczenia tego niezwykłego miejsca. Na chwilę przysiadałyśmy w zadumie na ławkach, obserwując grę światła i cienia pomiędzy kolumnami, aby za moment ponownie wstać, jeszcze raz przejść wszerz i wzdłuż wnętrze kościoła, żeby popatrzeć przez jego wąskie okienka na pełną słońca dolinę.

Żal mi było opuszczać tę świątynię, gdyż w jej chłodnym, cienistym wnętrzu poczułam się częścią jej niemal tysiącletniej historii. Było to tak piękne i niespodziewane, że kiedy wychodziłam na zewnątrz, miałam wrażenie, że dobrowolnie wyrzekam się czegoś cennego, czego już nigdy nie zaznam...Jeszcze raz obeszłam kościół wokoło i ruszyłyśmy w drogę powrotną. Ponownie przekroczyłyśmy strumień Perlana, po czym przeszłyśmy na drugą stronę wąwozu. Stąd jeszcze raz mogłyśmy spojrzeć na szare mury San Benedetto, wznoszące się pomiędzy drzewami. Miałyśmy do przejścia kilka kilometrów, należało się pośpieszyć, ponieważ południe minęło dość dawno a nas czekała jeszcze  podróż powrotna. Cieszyłam się, że idziemy inną drogą, ponieważ po wyjściu z gęstego lasu od czasu do czasu znajdowałyśmy się na otwartej przestrzeni, co pozwalało nam patrzeć na szafirowe  wody jeziora w dole, półwysep z willą Balbianello i czerwone dachy zabudowań Lenno.  Na drugim brzegu jeziora Como, widać było jak na dłoni zielone stoki gór w obrębie Triangolo Lariano a w głębi za nimi, szary masyw Grigni, który zaczynał nabierać pomarańczowej poświaty od promieni słońca,  powoli chylącego się ku zachodowi. W miarę jak schodziłyśmy coraz niżej, przybywało domostw posadowionych na obrzeżach Lenno, otoczonych bujnymi ogrodami; na chwilę przerwałyśmy wędrówkę, żeby wstąpić do opactwa Aquafredda  (napiszę o nim przy innej okazji) i po niedługim czasie doszłyśmy do centrum miasteczka. Zeszłyśmy na nabrzeże, gdzie postanowiłyśmy odpocząć przed dalszą  podróżą w ogródku przytulnej kawiarenki z pięknym widokiem na jezioro.


W sumie miałyśmy za sobą pięć godzin marszu (co prawda podzielonego na dwa etapy, bo w kościele spędziłyśmy sporo czasu) i trzynaście kilometrów drogi, więc po tym wysiłku przyszła nam ochota na mocną kawę i sporą porcję lodów. Zjadłyśmy je bez żadnych wyrzutów sumienia, gdyż należała się nam ta drobna nagroda za osiągnięcie celu wyprawy. Nasza satysfakcja z niej była tym większa, że dzień był bardzo piękny, opactwo okazało się naprawdę fascynujące a do tego, choć szłyśmy razem po raz pierwszy okazało się, że ta wspólna wędrówka była całkiem udana. Poniżej zamieszczam zdjęcie wąwozu Val Perlana, uważne oko dostrzeże niemal na jego środku (tuż pod białą strzałką)  maleńki, szary punkt pośród zieleni - to właśnie szczyt wieży kościoła, widoczny pomiędzy drzewami.


Więcej zdjęć z tej wycieczki można zobaczyć w albumie>

czwartek, 14 lutego 2013

Lombardia. Opactwo Ganna, romański zakątek w morzu zieloności.



Okolica leżąca na północ od Varese, to jeden z najpiękniejszych terenów w Lombardii. Uwagę przybysza zwraca przede wszystkim rozległe wzniesienie Campo dei Fiori, o czym pisałam przy innej okazji tutaj. Jest to teren górzysty, łańcuch zielonych Prealp rozciąga się pomiędzy jeziorami Maggiore i Lugano, przez które przebiega włosko - szwajcarska granica. To spokojna okolica, tutejsi ludzie cenią wysoko swój styl życia, daleki od wielkomiejskiego zgiełku a przede wszystkim czyste powietrze i wspaniałe lasy, porastające zbocza gór. Kiedyś było to miejsce, gdzie wielu mieszkańców Mediolanu przyjeżdżało na wypoczynek. W niewielkich wioskach zatopionych wśród bujnej zieleni powstały piękne wille, pensjonaty i hotele, oferujące gościom obsługę na najwyższym poziomie a tutejszej ludności liczne miejsca pracy. Jednak ogólny wzrost poziomu życia, zmiany we włoskiej obyczajowości i rozwój komunikacji spowodowały odpływ turystów, bezrobocie stałych mieszkańców oraz ich stopniową migrację do okolicznych miast oferujących zatrudnienie. Mimo to, nadal pozostało sporo osób, które do tego stopnia są przywiązane do tej  pięknej okolicy, że nie wahają się codziennie dojeżdżać do pracy w innych miejscowościach, w tym również na terenie Szwajcarii. Nie jest to zbyt duży wysiłek, zważywszy, że Varese i Lugano dzieli odległość około czterdziestu kilometrów a do przejścia granicznego w miasteczku Ponte Tresa jest ich niewiele ponad dwadzieścia. Pokonując tę trasę, mniej więcej w jej połowie dojeżdżamy do malutkiej Ganny.




Droga biegnie pomiędzy niewysokimi górami porośniętymi gęstym, liściastym lasem. Przejeżdżając przez tę miejscowość, widzimy zaledwie kilka domostw stojących bezpośrednio przy drodze, jednak ktoś, kto zatrzyma się w tu na dłużej nie pożałuje, gdyż w głębi znajduje się kilka bardzo malowniczych uliczek. Oprócz tego jest tu zabytek, którym szczyci się nie tylko to maleńkie miasteczko, ale również cały region, ba, całe Włochy. Jest to romańskie opactwo pod wezwaniem San Gemolo, zwane Badia di Ganna. Podanie głosi, że ów święty, który żył w X wieku, poniósł męczeńską śmierć z rąk rabusiów grasujących w okolicznych lasach. W miejscu jego pochówku powstało opactwo, zarządzane przez zakon benedyktynów. Klasztor wzniesiono na przełomie XI i XII wieku, jego zadaniem było udzielanie gościny i ochrony pielgrzymom wędrującym z północnej Europy do Rzymu. Jest to bardzo piękny kompleks budynków, ze wspaniałym, arkadowym dziedzińcem o masywnych, ceglanych kolumnach i kwadratową wieżą w najczystszym romańskim stylu. W niewielkim, trójnawowym kościele przechowywane są relikwie świętego, można tu też zobaczyć interesujące, gotyckie freski. Moją szczególną uwagę zwrócił ten, na którym jest wyobrażona Matka Boska Miłosierna.

Wizerunek przedstawia Madonnę unoszącą  poły  płaszcza, pod którym szukają schronienia grzesznicy. Fresk zrobił na mnie ogromne wrażenie, zarówno ze względu na piękną twarz Marii, jak i bardzo subtelne kolory oraz delikatny rysunek. Podobne wyobrażenia Madonny można zobaczyć również w innych miejscach, chyba najbardziej znany jest ten namalowany przez Piero della Francesca, znajdujący się w muzeum w Sansepolcro; inny, również bardzo piękny, pędzla Simone Martini jest ozdobą sieneńskiej Pinakoteki. 

Moje zdziwienie wzbudził  widok wielkiej, czarnej jamy w dolnej części malowidła, wyglądającej niczym wylot komina. Zastanawiałam się, czemu miał służyć ów otwór i jak to się stało, że zniszczono ten cenny XV wieczny fresk? Ponieważ w opactwie prowadzone są prace konserwatorskie, mam nadzieję, iż z biegiem czasu również i ta część muru zostanie naprawiona i doprowadzona do dawnej świetności.
Opactwo przez wiele stuleci było siedzibą zakonu benedyktynów i spełniało swą posługę prawie do końca XIX wieku. Mnisi nie tylko dawali schronienie podróżnym, zajmowali się również osuszaniem mokradeł w okolicy jezior Ganna i Ghirla oraz uprawą ziemi. Ta podwójna rola znalazła odbicie w architekturze opactwa, gdzie jest wyraźnie wyodrębniona część z zabudowaniami gospodarczymi, będąca niegdyś klasztorem, od tej, która służyła pielgrzymom. Choć w przeszłości wielokrotnie podejmowano tu prace konserwatorskie, z biegiem czasu opactwo zaczęło podupadać. Od 2000 roku jego właścicielem jest Prowincja Varese i w związku z tym, część  pomieszczeń  przeznaczono na cele świeckie i muzealne. Odbywają się tu wystawy, koncerty oraz przedstawienia teatralne w czym bardzo aktywnie uczestniczy miejscowe Koło Przyjaciół Opactwa Ganna. Jego członkowie nie żałują czasu i trudu, aby wypromować swoją miejscowość, pokazać to, co jest interesujące w jej przeszłości a także realizują nowe pomysły. Natomiast świątynia w dalszym ciągu spełnia swą funkcję religijną, jako kościół parafialny.

Oprócz tego wspaniałego zabytku Ganna ma także inne powody do dumy. W tej niewielkiej miejscowości, w połowie XIX stulecia urodzili się dwaj uznani artyści - Odoardo Tabacchi, zdolny rzeźbiarz, absolwent mediolańskiej Akademii Brera, twórca wielu pomników oraz Giuseppe Grandi, rzeźbiarz, malarz i rytownik. Nazwiska tych artystów upamiętnia inicjatywa podjęta w pobliskim Boarezzo, nosząca nazwę  "Villaggio Artistico G. Grandi, O. Tabacchi" o którym napiszę w następnym poście. W najstarszej części Ganny, zwanej Campobello, odkryłam kilka naprawdę ślicznych zakątków, w tym malutki placyk z pięknym, barokowym kościółkiem. Niestety, był on zamknięty, lecz  mogłam zajrzeć do wnętrza przez zakratowane okienko. Zaskoczył mnie widok fresków zdobiących jego ściany, gdyż widać było, że wyszły spod pędzla malarza o niepoślednim talencie. Nieco później, szperając w internecie, dowiedziałam się, że moja ocena była trafna, gdyż stworzył je Antonio Busca, którego prace można oglądać w kościele San Marco w Mediolanie oraz w kaplicach na Sacro Monte w Varese i  Orcie (link). W swoim czasie cieszył się on sporym uznaniem, jednak z powodu wola będącego skutkiem choroby tarczycy, musiał zrezygnować z uprawiania malarstwa naściennego.

Na małym placyku koło kościoła znalazłam dom, w którym urodził się Giuseppe Grandi. Na budynku umieszczono pamiątkową tablicę, a nieopodal stoi jego pomnik. Niestety, podczas pobytu w Gannie zabrakło mi czasu, aby poszukać także śladów Odoardo Tabacchi, który miał tu swą willę i gdzie podobno można zobaczyć gipsowe modele jego rzeźb. Zresztą całe miasteczko sprawiało wrażenie wymarłego a w wąskich uliczkach nie spotkałam nikogo, kto mógłby mi udzielić informacji na ten temat...
Niejednokrotnie myślałam o tym, że warto byłoby ponownie udać się w te strony, tym bardziej, że jest tu kilka pięknych szlaków wycieczkowych. Jednak zawsze stawałam w obliczu trudnych wyborów, jakie mi się nasuwały w związku z ogromnym bogactwem podobnych, małych miejscowości, niespodziewanie odkrywających przed turystą swoje skarby. Tak się złożyło, że mimo chęci nigdy już nie wróciłam do Ganny, ani nie zobaczyłam jeszcze wielu innych miejsc, które  umieściłam na mojej liście. Ale cóż, życie niesie nam różne niespodzianki, więc może, kiedyś...


Więcej zdjęć z Ganny można zobaczyć pod linkiem>

czwartek, 15 listopada 2012

Liguria. Opactwo San Fruttuoso w Capodimonte.



Pewnego razu, rozmawiając z moimi włoskimi znajomymi o ewentualnej wyprawie do Portofino usłyszałam, że w jego pobliżu znajduje się jeszcze jeden obiekt zasługujący na to, aby odwiedził go szanujący się turysta zwiedzający te strony. Chodziło Capodimonte i opactwo San Fruttuoso, położone na rozległym górzystym i zalesionym półwyspie pomiędzy Camogli i Portofino w maleńkiej zatoczce u podnóża góry. Ponieważ dostęp do tego miejsca jest możliwy jedynie na piechotę, można do tego celu wybrać jedną ze ścieżek prowadzących z okolicznych miejscowości. Szlaków jest dość dużo i mają one różny stopień trudności. Wszystkie są możliwe do przebycia dla osoby o przeciętnej sprawności fizycznej, jednak najszybciej i najłatwiej można tam dotrzeć statkiem z niedalekiego Camogli. Ma to tę zaletę, że dzięki temu można zobaczyć opactwo w całej jego okazałości od strony morza. Pomyślałam wtedy, że byłoby dobrze zrobić mały wypad w strony cieplejsze, niż zimna i wilgotna Lombardia, tym bardziej, że zima 2011 roku wyjątkowo dała mi się we znaki. Stało się tak nie tylko z powodu pracy w nocy, co kompletnie przestawiło mój zegar biologiczny, ale również z powodu fatalnej pogody, która spowodowała narastanie warstwy trującego smogu nad całą Równiną Padańską. Krótkie dni, śliskie i niebezpieczne o tej porze roku alpejskie ścieżki, nie pozwalały na wycieczki w góry. W związku z tym, wyjazd do Ligurii stanowił dla mnie bardzo nęcącą szansę na oderwanie się przynajmniej na kilka godzin od szaro - burej lombardzkiej rzeczywistości. Dłuższa jazda pociągiem nie jest dla mnie żadną karą, dopóki mogę patrzeć przez okno i oglądać zmieniający się pejzaż. Również fakt, że muszę wstać o 4:30 i nastawić na ponad trzygodzinną jazdę w jedną stronę, nie wydało mi się ceną nie do przyjęcia za dzień spędzony w słonecznej aurze.

Kiedy przyjechałam do Camogli (będzie o nim odrębny wpis, bo to naprawdę urzekająca miejscowość) przywitała mnie śliczna, przedwiosenna pogoda, więc po pobieżnym obejrzeniu miasteczka z przyjemnością wsiadłam na niewielki stateczek, płynący w stronę opactwa. Szlak wodny prowadził nas wzdłuż skalistego, górzystego brzegu, porośniętego zimozieloną śródziemnomorską roślinnością. Rejs nie trwał zbyt długo i po niecałych 30 minutach stateczek zwrócił swój dziób w stronę lądu, gdzie wśród skał można było dostrzec ciasne i wąskie wejście do zatoki. W głębi widać było wieżę kościoła i dachy opactwa wynurzające się z bujnej zieleni. Kiedy statek jeszcze bardziej zbliżył się do brzegu i zaczął wpływać do maleńkiej przystani, mogłam zobaczyć panoramę tego miejsca w całej krasie. Kościół oraz klasztor zbudowano z szarego, lokalnego kamienia a przed nim znajduje się niewielka, również szara i kamienista plaża. W sąsiedztwie jest też kilka niewielkich domostw zamieszkałych przez rybaków, zaś nad całością góruje potężna wieża obronna, zbudowana na planie kwadratu. Na jej frontowej ścianie widoczny jest herb Doriów, przedstawiający cesarskiego orła. To właśnie do tej sławnej genueńskiej rodziny przez wieki należał klasztor i przyległe tereny a wielu jej członków pełniło tu funkcję opatów. Kiedy przybyłam do Capodimonte, podobnie jak w niedalekim Camogli przywitała mnie ciepła, słoneczna pogoda, choć kalendarz jasno mówił, że mamy dopiero piąty dzień lutego i teoretycznie nadal trwała zima. Na niewielkiej plaży grupka osób odpoczywała po trekkingu, o czym świadczył ich strój, kijki i stojące obok buty. Słońce i zatoczka zachęcały do odpoczynku, lecz ja postanowiłam w pierwszym rzędzie dokładnie zwiedzić kościół i klasztor.



Aby wejść do opactwa należało przejść pod niskim, arkadowym portykiem, gdzie suszyły się rybackie sieci. Wstęp do kościoła jest wolny, natomiast żeby zwiedzić opactwo należy wykupić bilet, również fotografowanie wymaga dodatkowej opłaty. Świątynia jest skromnie wyposażona, na jej białych ścianach widać jedynie niewielkie fragmenty ornamentów w żywych kolorach, jakie niegdyś ją zdobiły. W głównym ołtarzu przechowywane są relikwie San Fruttuoso i jego towarzyszy, męczenników Augurio i Eulogio. Jest też kilka mniejszych ołtarzy bocznych oraz kaplica poświęcona pamięci ludzi morza, gdzie umieszczono posąg Jezusa ze wzniesionymi rękami (jest to kopia Chrystusa Morskiej Otchłani, o którym będzie dalszy akapit). W tym bardzo surowym wnętrzu, niezbyt mi pasowały do całości żyrandole ozdobione kolorowymi kryształkami, lecz pomyślałam, że przy zapalonym świetle może to wyglądać bardzo pięknie. Całe opactwo w ciągu swego istnienia przeszło wiele zmian. Po latach rozkwitu straciło na znaczeniu, później przez wiele lat stało opuszczone, wreszcie padło ofiarą straszliwej powodzi, która je zrujnowała w znacznym stopniu.



W 1983 roku dotychczasowi właściciele, Frank i Orietta Pogson Doria Pamphilj aktem darowizny przekazali je wraz z trzydziestoma hektarami terenu na rzecz FAI, prężnej fundacji, od lat zajmującej się ratowaniem zabytków. Tę darowiznę upamiętnia napis na tablicy z białego marmuru, umieszczonej na ścianie domu stojącego na wprost kościoła. Sam klasztor ma kilka kondygnacji, w części dolnej znajdują się między innymi bardzo skromne krypty, będące miejscem pochówku zakonników oraz oddzielna, obszerna i reprezentacyjna część, gdzie znajdują się groby członków rodziny Doria. Poszczególne nagrobki powstały na przełomie XII i XIV wieku i kryją szczątki wielu członków rodziny. Mają one kształt niewielkich kapliczek, zbudowanych w typowy dla Ligurii sposób z białego marmuru i ciemnego kamienia, co tworzy charakterystyczne, poprzeczne pasy. W pozostałej części podziemnej znajduje się pomieszczenie, gdzie można prześledzić zarówno historię tego miejsca, jak i poszczególne etapy przebudowy a przede wszystkim długoletnich i bardzo kosztownych prac restauratorskich, przeprowadzonych przez FAI. Nie ukrywam, że byłam po prostu wstrząśnięta, gdy zobaczyłam, w jakim stanie był ten obecnie tak zadbany obiekt. FAI rzeczywiście dokonało cudu, doprowadzając opactwo do obecnego wyglądu (prace trwały pięć lat) i przywracając mu jego urodę. W byłych pomieszczeniach klasztornych znajdujących się na wyższym poziomie, urządzono sale wystawowe, gdzie można zobaczyć odrestaurowaną ceramikę, odnalezioną podczas prac archeologicznych.



Historia powstania opactwa jest równie fascynująca, jak jego wygląd. San Fruttuoso za życia był biskupem Tarragony i w czasie prześladowania chrześcijan w 259 roku wraz ze swoimi diakonami Augurio i Eulogio został skazany na śmierć przez spalenie na stosie. Wyrok wykonano a po ich śmierci wierni zgasili żar ognia winem i zebrali prochy oraz kości męczenników. Relikwiami opiekowali się zakonnicy, aż do chwili, kiedy w Hiszpanii zaczęła się inwazja Saracenów. Powstał wtedy problem, jak te czcigodne szczątki uchronić przed zbezczeszczeniem. Jednemu z mnichów ukazał się we śnie zmarły biskup i powiedział, że należy je przewieźć do pewnego miejsca na wybrzeżu liguryjskim. Jego znakami rozpoznawczymi miały być źródło, jaskinia i smok. Legenda mówi, że mnisi znaleźli te znaki, kiedy przybyli do zatoczki dziś zwanej Capodimonte. Żyjący tu smok został zwyciężony przez anioła, więc nic nie stało na przeszkodzie, aby mnisi osiedlili się w tym miejscu.( Legenda o smoku podobno była ongiś rozpowszechniana przez miejscową ludność, aby odstraszać tych, którzy chcieliby zapanować nad dostępem do źródła). 



W połowie X wieku powstał tu prymitywny klasztor, założony przez kilku mnichów z Grecji; jego pierwszą benefaktorką była cesarzowa Adelajda, żona cesarza Ottona I zwanego Wielkim (odegrali oni również istotną rolę w historii Orty i wyspy San Giulio, o których niedawno pisałam tutaj ). Dzięki cesarzowej dokonano rozbudowy klasztoru na przełomie X i XI wieku a następnie powierzono go zakonowi benedyktynów. Były to lata świetności opactwa, które pomyślnie się rozwijało dzięki protekcji rodziny Doria. Niestety, częste napady piratów berberyjskich spowodowały, że zostało częściowo opuszczone. Dopiero w XVI wieku decyzja admirała Andrei Doria, aby zbudować potężną wieżę obronną sprawiła, że rozkwitło na nowo. W zamian za to, papież Giulio III wydał bullę, dzięki której rodzina Doria objęła swoim protektoratem kościół i klasztor oraz otrzymała przywilej obsadzania stanowiska opata swoimi synami.



Szczególne zasługi położył tu opat Camillo Doria, pełniący swe obowiązki od 1730 roku. Dzięki niemu przeprowadzono tu wiele prac w zakresie renowacji i przebudowy. W czasach Napoleona klasztor ponownie podupadł, większość mnichów go opuściła a ówczesny opat przymusowo przebywał we Francji. Po jego powrocie znowu dokonano niezbędnych prac, między innymi naprawy dachu, lecz czasy dawnej świetności już nie wróciły. Następnym wydarzeniem, które o mało nie doprowadziło do całkowitego zniszczenia San Fruttuoso, była straszliwa powódź połączona z obsunięciem terenu i upadkiem wielu ogromnych drzew, co spowodowało, iż stało się ono ruiną. Miało to miejsce 25.09.1915 roku, nieszczęśni mieszkańcy tego miejsca ocaleli dzięki temu, że schronili się w potężnej i stojącej nieco wyżej wieży Doria. W 1933 roku przeprowadzono pewne działania mające na celu zabezpieczenie budynków przed dalszym niszczeniem, jednak dopiero przejęcie go przez FAI oraz rozpoczęcie prac archeologicznych i restauratorskich na szerszą skalę, ocaliło ten piękny obiekt. Prace trwały od 1985 do 1990 roku, dziś dzięki zgromadzonej dokumentacji możemy prześledzić zmiany, jakie tu się dokonały.  


W sąsiedztwie klasztoru nadal mieszkają nieliczni rybacy trudniący się połowem, są też dwie niewielkie restauracje i stoisko, gdzie sprzedaje się pamiątki. W kasie biletowej prowadzonej przez FAI można nabyć publikacje na temat klasztoru i najbliższej okolicy a także dokonać wpłaty na fundusz dalszych prac. FAI prowadzi też ciekawą akcję mającą na celu doposażenie obiektów, którymi zarządza. W niewielkim ogródku znalazłam cztery ładne, stylowe ławki dla znużonych przybyszów, będące darem osób prywatnych, które w zamian za to mogły na ich oparciach umieścić pamiątkową, mosiężną tabliczkę. Można też "adoptować" drzewo - polega to na pokrywaniu kosztów jego pielęgnacji. Pod dorodną palmą obok opactwa, znalazłam piękną sentencję, umieszczoną tam przez opiekujących się nią małżonków - "adopcja" palmy była darem dla opactwa a jednocześnie miała upamiętnić ich wieloletni związek. 


Chrystus Morskiej Otchłani (Christo degli Abissi).


W morskich głębinach niedaleko opactwa znajduje się posąg Chrystusa ze wzniesionymi rękami, który umieszczono tam w 1954 roku. Pomysłodawcą był włoski nurek Duilio Marcanti, w ten sposób chciał on upamiętnić śmierć swego przyjaciela, który zginął podczas nurkowania, jak również tych wszystkich, którzy kiedykolwiek pracowali na morzu lub znaleźli śmierć w jego odmętach.


Potężna baza posągu jest zakotwiczona do dna morskiego na głębokości 18 m. Sam posąg wykonano z brązu, postać Chrystusa ma 2,5 metra wysokości a jego ręce znajdują się na głębokości 12 m pod taflą wody. Figurę odlano z mosiężnych części statków, dzwonów i medali z brązu, ofiarowanych przez ludzi morza. Mimo iż umieszczono go na dość znacznej głębokości, posąg może zobaczyć również ktoś, kto nie jest na tyle sprawny, aby zejść pod wodę, gdyż w sezonie turystycznym kursuje tu łódka ze specjalnym peryskopem, pozwalającym go dostrzec w morskich odmętach. W Capodimonte, corocznie pod koniec sierpnia po zapadnięciu zmroku ma miejsce niezwykłe święto, poświęcone pamięci ludzi morza. Na niewielkiej plaży jest odprawiana uroczysta msza, połączona z procesją przy blasku pochodni; w miejscu, gdzie znajduje się posąg schodzą pod wodę nurkowie z wieńcem laurowym, aby złożyć go u stóp Chrystusa. Jeśli pogoda nie sprzyja, uroczystość złożenia wieńca ma miejsce w świątyni opactwa, gdzie 13 sierpnia 1974 roku umieszczono kopię posągu, o której pisałam powyżej.(Podobno od pewnego czasu święto obchodzi się właśnie ze względu na pogodę w ostatnią sobotę lipca. Sądzę, że nie tyle chodzi o padające deszcze, bo te są chyba raczej rzadkie, co o stan morza, mogący zagrozić nurkom. Piszę to na wszelki wypadek, gdyby ktoś się tam wybierał, lepiej sprawdzić tę informację w Biurze Obsługi Turystycznej)



Z tym miejscem związana jest też inna historia, jaką należy przytoczyć, aby oddać należną cześć osobom, które nie wahały się narazić swego życia w imię ludzkiej solidarności. Zdarzenie to miało miejsce 24 kwietnia 1855 roku. Przy opactwie mieszkała wówczas zaledwie garstka rodzin zajmujących się rybołówstwem i rolnictwem oraz pracami leśnymi, jednak w tym dniu ich spokojną egzystencję zmącił tragiczny wypadek. Nieopodal zatoki przepływał angielski parowiec "Croesus" mający na swym pokładzie 270 żołnierzy i 37 oficerów pochodzących z Sardynii. Holował on następny statek "Pedestrian" wypełniony amunicją, który to transport był przeznaczony dla wojska angielskiego, biorącego udział w wojnie krymskiej. Podczas gdy parowiec przepływał na wysokości San Fruttuoso, na jego pokładzie wybuchł pożar. Płonący statek skierował się w stronę zatoki i osiadł na mieliźnie. Wszyscy sprawni mężczyźni z Capodimonte oraz dwie kobiety, siostry Maria i Caterina Avegno (obydwie były świetnymi pływaczkami) na łódkach i wpław, pospieszyli na ratunek. Uratowano życie wielu żołnierzom, lecz Maria, matka ośmiorga dzieci, poświęciła swoje, próbując mimo utraty sił dotrzeć do ludzi, którzy jeszcze oczekiwali na pomoc. Jej ciało spoczywa w krypcie grobowej Doriów a całe zdarzenie upamiętnia tablica na budynku, gdzie kiedyś mieszkały te niezwykłe kobiety.


Zatoczka, gdzie mieści się opactwo San Fruttuoso jest położona nieopodal Zatoki Portofino; te dwa urocze miejsca rozdziela skaliste wzgórze o wysokości ok. 500 m n.p.m. Cały półwysep jest pokryty siecią ścieżek, dzięki którym można wybrać się na pieszą wycieczkę i odwiedzić wiele ciekawych miejsc oraz popatrzeć na Morze Śródziemne z wysokiego, urwistego brzegu. Jeden ze szlaków wiedzie z opactwa do miasteczka Portofino a o moich przygodach związanych z jego przejściem, napiszę w następnym poście.


Więcej zdjęć z Opactwa San Fruttuoso w Google + >


https://photos.google.com/album/AF1QipMiPCjAVpQT7bOu6Ru3nDrGHCtRvTdpa1BMiJAa?hl=pl




wtorek, 15 maja 2012

Lombardia. Civate, opactwo San Pietro al Monte.



Jadąc drogą z Como do Lecco, po lewej stronie mijamy ciąg zielonych wzniesień, które stanowią pierwszy łańcuch Prealp. Jest tu wiele ciekawych miejsc i interesujących pieszych szlaków turystycznych. To pasmo często jest nazywane naturalnym balkonem Lombardii, ze względu na piękne widoki, roztaczające się z górskich szczytów w większości liczących ponad 1000 m n.p.m. W pobliżu Lecco znajdują się dwa z nich: Monte Cornizzolo i Monte Rai, tu też zaczynają się liczne ścieżki, prowadzące na okoliczne wzniesienia oddzielające płaską dolinę Padu od alpejskich olbrzymów.

W pogodne dni, Lombardia widziana z góry, wygląda bardzo pięknie. Błękitno -zielona, na ogół jest spowita leciutkim oparem wilgoci, sławetną lombardzką mgiełką, zwaną "foschia", która opalizuje w słońcu i sprawia, że okoliczne wzniesienia i miejscowości wyglądają niczym urocza fatamorgana. Na stoku Monte Cornizzolo znajduje się obiekt o niezwykłej wartości z punktu widzenia historii i architektury, romańska bazylika San Pietro al Monte. O jej istnieniu dowiedziałam się przez przypadek, kiedy pewnej jesieni wybrałam się do Cantu, małego miasteczka położonego w pobliżu Como, gdzie we frakcji zwanej Galliano, znajduje się jeden z najcenniejszych zabytków Lombardii, romański kościół San Vincenzo, bardzo piękna bazylika z cennymi freskami i stojącym obok baptysterium o kształcie rotundy. Podczas rozmowy z oprowadzającym mnie wolontariuszem dowiedziałam się, że w niedalekim Civate (a właściwie na stoku pobliskiej góry Monte Cornizzolo) znajduje się prawdziwa perła romańskiego stylu, kompleks noszący nazwę San Pietro al Monte. 


Bardzo mnie zainteresowała ta wiadomość a moją ciekawość podsyciła entuzjastyczna opowieść przewodnika, ponieważ jak już pisałam, styl romański jest mi szczególnie bliski. Podczas moich wędrówek miałam okazję zobaczyć wiele pięknych, tysiącletnich kościołów, gdyż Lombardia i sąsiednie Ticino już w VI w były kolebką mistrzów, którzy na przestrzeni kilkuset lat rozsławiali lombardzki styl nie tylko we Włoszech, lecz również w wielu krajach Północnej Europy. Stąd wywodzą się artyści i rzemieślnicy znani w historii sztuki, jako "magistri comacini"  "luganesi" i "antelami". Zadziwiającym zbiegiem okoliczności jest to, iż w małych miejscowościach położonych na zielonych wzniesieniach Valle d'Intelvi oraz w okolicy Como i Lugano, urodziło się tak wielu uzdolnionych kamieniarzy i architektów. To właśnie oni, tworząc wędrowne grupy, przemieszczające się po Europie z jednej wielkiej budowy na drugą, byli zaczątkiem późniejszych organizacji masońskich. 


Na wzniesionych przez siebie budowlach zostawiali swoisty podpis - wykutą w kamieniu różę o sześciu płatkach, starożytny symbol, niekiedy nazywany też "alpejskim słońcem". Kiedy nadeszła wiosna a wraz z nią czas sprzyjający wypadom w góry, wybrałam się lokalnym autobusem do Civate. Po ponad godzinnym marszu ścieżką prowadzącą na szczyt Monte Cornizzolo, dotarłam do  opactwa, leżącego na wysokości ponad 662 m n.p.m. Istotnie, mój informator miał stuprocentową rację zachęcając mnie do odwiedzenia tego miejsca. San Pietro al Monte to rzeczywiście przepiękny, imponujący zespół budynków, wykonanych z szarego, lokalnego kamienia. Z jego powstaniem wiąże się interesujący przekaz na pograniczu historii i legendy. Mówi on, iż w tym miejscu w roku 772 Adelchi (Adalgiso) syn Dezyderiusza, ostatniego króla Longobardów, w trakcie polowania został zraniony przez rozsierdzonego dzika.

Rany były na tyle poważne, że strapiony ojciec ślubował zbudować kaplicę w intencji ocalenia potomka. Adelchi istotnie wyzdrowiał, podobno za sprawą wody z miejscowego źródła, którą obmywano jego rany. Inna wersja legendy mówi, iż ścigany dzik wpadł do maleńkiej, górskiej kaplicy, którą opiekował się pewien mnich. Zwierzę schroniło się przy ołtarzu a ścigający je królewicz w tym momencie stracił wzrok, lecz podobno odzyskał go dzięki wodzie z cudownego źródła i modlitwie zakonnika. Po uzdrowieniu syna król Dezyderiusz przyjął wiarę chrześcijańską, dotrzymał też ślubowania i z jego rozkazu na stoku góry zbudowano kaplicę wotywną. W drugiej połowie IX wieku, na jej miejscu powstało obecne opactwo, które na przestrzeni następnych dwóch stuleci znacznie rozbudowano. Niestety, w XII wieku mnisi weszli w układy z wrogiem Mediolanu, Fryderykiem Barbarossą, co po zwycięstwie nad cesarzem stało się przyczyną ich wygnania. W kwitnącym niegdyś klasztorze zostało zaledwie kilku braci - pustelników a w XVI wieku opactwo przejął zakon oliwetanów. 

Kiedy Napoleon utworzył w Lombardii Republikę Cisalpińską, opustoszało ono definitywnie, jednak na szczęście nie popadło w kompletną ruinę a obecnie jest pod dobrą opieką. 
W okresie, kiedy  się tam wybrałam, wewnątrz świątyni trwały prace renowacyjne. Zważywszy na jej tysiącletnią, burzliwą historię i długie okresy opuszczenia, jest ona naprawdę bardzo dobrze zachowana. W znacznym stopniu odzyskała też swój pierwotny splendor, dzięki pracom konserwatorskim podjętym w 1927 roku i trwającym do dziś. Kompleks składa się z właściwego kościoła, przylegającego do niego budynku klasztornego i niewielkiego oratorium, pod wezwaniem San Benedetto. Interesujący jest fakt, iż budowli tak skonstruowanych we Włoszech praktycznie się nie spotyka, choć podobne opactwa można zobaczyć we Francji. Ma ono niezwykły, nietypowy kształt - kościół posiada tylko jedną nawę (w przeciwieństwie do większości  romańskich bazylik z reguły trójnawowych) i swego rodzaju atrium z monumentalnymi schodami. Wnętrze zdobią piękne, dobrze zachowane freski i wspaniałe cyborium, pod którym mieści się ołtarz. 


Z nawy kościelnej można zejść do podziemnej krypty, najstarszej części świątyni. Byłam pod ogromnym wrażeniem tej niezwykłej architektury, jak i wspaniale ozdobionego wnętrza. Wprost nie mogłam oderwać oczu od  fresku przedstawiającego Apokalipsę, na którym zasęp aniołów włóczniami spycha w otchłań Szatana, mającego postać ogromnego smoka. W jego centralnej części wyobrażono Chrystusa siedzącego na tronie, lecz z niewiadomych przyczyn czyjaś ręka usunęła część malowidła i w miejscu jego głowy widzimy jedynie szarą plamę tynku. O dziwo, podobny brak ma miejsce na fresku w oratorium, którego jednak nie widziałam, gdyż w czasie mojej wizyty było zamknięte z powodu toczących się prac. Mimo upływu czasu freski są bardzo dobrze zachowane, ich rysunek nadal jest wyraźny a kolory żywe.   

W okolicy Como, mimo obecności Longobardów, dość długo utrzymywały się wpływy Cesarstwa Wschodniego, co prawdopodobnie spowodowało stylistyczne podobieństwa pomiędzy mozaikami bizantyjskimi  i lombardzkimi freskami. Widzimy tu podobne hieratyczne pozy, postacie stojące ciasno jedna przy drugiej oraz ręce z otwartymi dłońmi wzniesione w  geście błogosławieństwa. W świątyni możemy też podziwiać wspaniałe kolumny pokryte stiukiem i ozdobione motywami roślinnymi, zadziwiające swoją delikatnością a także dwa wyobrażenia ze świata mitycznego: chimerę i gryfa. Umieszczono je na  płytach po obu stronach niewielkiego korytarzyka, prowadzącego do krypty. Stanowią one niezwykły kontrast z surowym, kamiennym wnętrzem kościoła, zarówno ze względu na subtelny rysunek przywodzący na myśl wschodnie arabeski, jak i delikatny kolor terakoty, w której je wykonano. Mimo swego odosobnionego położenia, San Pietro al Monte to miejsce nadal żywe i uczęszczane; ludzie przybywają tu zarówno od strony Civate, jak i drogą prowadzącą ze szczytu Monte Cornizzolo.



Obok kościoła jest rozległa łąka, gdzie można odpocząć podziwiając ten przepiękny kompleks, na tle skalistego grzbietu Monte Rai i soczystej zieleni lasu, porastającego dolne partie zbocza. Zabytek od 1975 roku ma swoją grupę wolontariuszy, która zajmuje się obsługą logistyczną, oprowadzaniem turystów, pomocą w pozyskiwaniu funduszy na prace konserwatorskie oraz opracowaniem i wydawaniem materiałów wizualnych.

Do wioski schodziłam w towarzystwie jednego z tych niezwykłych ludzi. Nawiązaliśmy bardzo sympatyczną rozmowę a przy tej okazji ów pan opowiedział mi historię powstania  koła "Przyjaciół San Pietro al Monte". Usłyszałam wtedy zdanie, które chyba zapamiętam na zawsze.

"Proszę pani, ten kościół stoi tysiąc lat, dlatego my musimy zrobić wszystko, żeby stał nadal".


Niestety, ostatni rok przyniósł realne zagrożenie, nie tylko dla środowiska naturalnego Monte Cornizzolo, lecz także dla samego opactwa. Otóż międzynarodowa spółka "Holcim" mająca jeden ze swych zakładów w niedalekim Merate, snuje projekty pozyskiwania surowca do produkcji cementu w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Planuje się stworzenie tunelu i wydobywanie kruszywa z wnętrza góry w odległości ok 400 metrów od tego zabytku! Ten pomysł spotkał się z dużym sprzeciwem lokalnych władz i mieszkańców okolicy, co pozwala mieć nadzieję, że tym razem rozsądek, szacunek dla historii oraz dorobku kulturalnego Lombardii, przeważą nad żądzą pieniądza.

P.S. Jak pisałam, ta sprawa bardzo mi leżała na sercu, więc nawet po powrocie do Polski, co jakiś czas śledziłam doniesienia na ten temat, zamieszczane we włoskim internecie. Obecnie wszystko wskazuje na to, że opór społeczny, który przerodził się w wieloletnią batalię na argumenty, przeważył szalę i spółka Holcim ostatecznie zrezygnowała ze swego pomysłu.

Więcej zdjęć  w albumie >