Pokazywanie postów oznaczonych etykietą magistri intelvesi. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą magistri intelvesi. Pokaż wszystkie posty

sobota, 28 września 2013

Szwajcaria. Z widokiem na Lago di Lugano - Monte Bre'.



Już wspominałam, że Lugano leży w dolinie otoczonej górami. Kiedy patrzymy na okolicę stojąc na brzegu jeziora, na wprost po jego drugiej stronie widzimy ciekawe w kształcie wzniesienie, zwane Monte Salvatore; natomiast po lewej  dominuje nad nim niezbyt wysoka (933m) Monte Bre'. Ta góra z racji swojego położenia i bliskości z miastem jest miejscem, gdzie wiele osób udaje się, aby odetchnąć świeżym  powietrzem a także popatrzeć na piękną panoramę, jaka się roztacza wokoło. Inni traktują ją jako punkt wypadowy, z którego można rozpocząć pieszą lub rowerową wycieczkę po górskich szlakach. Dolne partie tego wzniesienia są pokryte siecią ulic i dość gęstą zabudową; na jego szczyt można dotrzeć pieszo, samochodem (korzystając z asfaltowej drogi jezdnej) albo kolejką zębatą. Kolejka jedzie w dwóch etapach, więc w połowie drogi trzeba się przesiąść.


Z jej wagonika widać sporą część jeziora i miasta, jest to bardzo atrakcyjna podróż zapewniająca niezapomniane wrażenia, podobnie jak to się dzieje, kiedy jedziemy kolejką zębatą z Como do Brunate. Po przyjeździe na górę należy obowiązkowo odbyć spacer drogą wijącą się wokół szczytu, aby popatrzeć na przepiękne widoki, jakie oferuje to miejsce. Przy sprzyjającej pogodzie oprócz jeziora i miasta Lugano, widać stąd jak na dłoni okoliczne góry, w tym najwyższą z nich, odległą Monte Rosa o szczycie pobielonym śniegiem.


Równie wspaniale wyglądają Prealpy, kąpiące w wodach jeziora swoje zielone zbocza. Trudno się też nie zachwycić widokiem, jaki prezentuje samo Lago di Lugano, którego pokrętny przebieg sprawia, że pośród gór widać jego błękitne fragmenty, wyglądające niczym łańcuch niewielkich jezior. Na mnie ogromne wrażenie zrobiła ta jego część, którą już widziałam podczas wycieczki na Monte Generoso, (link)  gdzie widać długi most przecinający je w poprzek. Podobno wzniesiono go na wybrzuszeniu, jakie tworzy morena znajdująca się na dnie jeziora; co jest godne uwagi, nie jest to konstrukcja nam współczesna, lecz wzniesiona w połowie XIX wieku a w XX jedynie rozbudowana. Most jest ogromnie ważny dla szwajcarskiej komunikacji, gdyż oprócz drogi regionalnej, biegnie tu także autostrada i linia kolejowa.


Jednak oprócz refleksji nad oczywistą użytecznością tego przedsięwzięcia, nie sposób nie zachwycić się widokiem połyskliwych wód jeziora i gór przepięknie modelowanych przez światło i cień z głębokimi rozpadlinami biegnącymi wzdłuż stoków. Na lewym brzegu, oprócz Monte Generoso mogłam zobaczyć Valle d'Intelvi, leżącą po włoskiej stronie granicy, gdzie tak lubiłam chodzić na wiosenne wycieczki, kiedy rozwijały się pierwsze listki a zagajniki tarniny czarowały welonem swoich drobnych kwiatków o gorzkawym, odurzającym zapachu.


Z trudem oderwałam się do tego widoku, aby udać się do wioski Bre' leżącej w niewielkim obniżeniu terenu pomiędzy Monte Bre' i Monte Boglia. Wiedzie tam wygodna ścieżka, wyłożona kamiennymi płytami, podczas tego spaceru można popatrzeć w stronę północy, gdzie horyzont zamykają góry leżące na terenie Włoch, na północny wschód od Jeziora Como. Bre' to bardzo malownicza wioska, z zabytkową zabudową, jaką tworzą małe domki, wzniesione wedle dawnego, lokalnego zwyczaju z szarego kamienia i drewna. Dzięki temu, że zamieszkują ją liczni pasjonaci sztuki i tradycji, całość z biegiem lat nic nie straciła ze swego rustykalnego charakteru.

Niezbędne prace modernizacyjne  przeprowadzono tam w taki sposób, żeby nie naruszyć zabytkowej substancji, więc z przyjemnością zapuściłam się w wąskie i kręte uliczki, podziwiając urocze zaułki, gdzie czyjeś poczucie estetyki kazało posadzić krzewy, zasiać kwiaty przy schodach albo umieścić na podwórku kolekcję zabytkowych narzędzi rolniczych. Ta mała wioska gościła wielu sławnych mieszkańców, tu swoje domostwa mieli malarze Wilhelm Schmid, Josef Biro' czy Pasquale Gilardi, który urodził się w Bre' w rodzinie wyróżniającej się talentami artystycznymi (jego dwaj bracia również byli malarzami, zaś trzeci z nich został architektem). W latach 1995- 2005 w wiosce miało miejsce interesujące przedsięwzięcie artystyczne, dzięki któremu pozostało tam wiele dzieł sztuki: mozaiki, rzeźby i witraże, wyeksponowane na uliczkach i ścianach budynków. Podobne inicjatywy są bardzo popularne po obydwóch stronach granicy,  również w wielu włoskich miejscowościach, że wymienię choćby takie wioski jak Arcumeggia czy Boarezzo, (link) gdzie możemy oglądać ich efekty.

Zresztą ta okolica od niepamiętnych czasów szczyciła się tym, że wydała licznych artystów - rzemieślników, którzy swoimi dziełami ozdobili wiele kościołów we Włoszech, Francji i w Niemczech. Wywodzili się oni z okolic Como oraz Lugano i do dziś są znani miłośnikom historii sztuki. Mówi się o nich "magistri luganesi" lub "comacini" albo "intelvesi" w zależności od miejsca urodzenia a czasem "antelami" od nazwiska Benedetto Antelami, najsłynniejszego z nich, któremu zawdzięczamy przepiękne baptysterium w Parmie. Osoby, które były w Mediolanie, być może zwróciły uwagę na okazały budynek Broletto, wzniesiony z czerwonej cegły i usytuowany na potężnych arkadach, znajdujący się nieopodal Duomo na wprost Palazzo della Ragione. Tam w niszy znajdującej się na ścianie od strony dziedzińca, można zobaczyć rzeźbę, będącą jednym z symboli tego miasta. Jest to konny pomnik Oldrado da Tresseno, dzieło pochodzące ze szkoły Benedetta. Uważa się, że to właśnie jego uczniowie i następcy, wędrując po całej Europie, z jednej wielkiej budowy na drugą, stworzyli korporacje, będące zalążkiem wolnomularstwa o czym pisałam w starszych wpisach tutaj i tutaj
Jak widać, na koniec nieco odbiegłam od zasadniczego tematu tego posta, ale w moich podróżach często spotykałam różne informacje nawiązujące do tej szczytnej tradycji, więc mam nadzieję, iż nie od rzeczy jest wzmianka na ten temat, która być może zainteresuje również kogoś z czytelników.
 
Więcej zdjęć z Bre' i Monte Bre'>

niedziela, 20 maja 2012

Lombardia. Monte San Zeno.




Wycieczka na Monte San Zeno była jedną z tych, do których zbierałam się jak przysłowiowa sójka za morze, bowiem czekała ona na realizację nieomal pięć lat... Pierwszy raz zwróciłam uwagę na tę górę dość dawno, podczas rejsu statkiem po Jeziorze Como. Było późne popołudnie i właśnie wracałam do domu po jednej z moich wypraw na prealpejskie szlaki. Mając do wyboru powrót do Como autobusem lub statkiem, wybrałam ten drugi, gdyż przy okazji chciałam zrobić kilka zdjęć. Byliśmy właśnie na wysokości Argegno, kiedy niespodziewanie załamała się pogoda i zaczęło zbierać się na burzę. Tak dobrze mi znana panorama okolicznych gór, nagle nabrała zupełnie innego wymiaru. Najczęściej widziałam ją przy dobrej pogodzie lub spowitą uroczym welonem lombardzkiej mgiełki; tym razem, na tle ciemnych, burzowych chmur kontury wzniesień rysowały się wyraziście, niczym na dziewiętnastowiecznej litografii stanowiącej ilustrację w romansie grozy.



Moją uwagę przykuło jedno z nich, przypominające kształtem zalesiony stożek (lub bardziej prozaicznie - ogromną kopę zielonego siana) znajdujące się w niecce leżącej u podnóża Monte Generoso, w części Prealp, zwanej Valle d’Intelvi. Zafascynował mnie  piękny, regularny kształt tego wzniesienia, więc zaczęłam przyglądać się z uwagą widokowi, jaki miałam przed sobą. Miałam wrażenie, że na szczycie zobaczyłam coś, co przypominało kościelną wieżę. Pomyślałam wtedy, że to dość dziwne miejsce na budowę kościoła z racji sporej odległości od okolicznych wiosek, niemniej, znając włoski obyczaj umieszczania kaplic i sanktuariów na szczytach gór, doszłam do wniosku, że to prawdopodobnie jedno z tych miejsc, gdzie wierni udają się na pielgrzymkę, ofiarowując swój trud w sobie tylko wiadomej intencji...Wtedy, na widok tego fascynującego wzniesienia przyszło mi do głowy, że byłaby to z pewnością bardzo ciekawa wyprawa. Próbowałam rozpytywać znajomych, czy wiedzą coś o tej tajemniczej górze i widocznej tam budowli, lecz nikt nie miał pojęcia, o jakie miejsce mi chodzi a tym bardziej o tym, jak tam dotrzeć. Wtedy przyszło mi do głowy, że dobrym źródłem informacji mogą być kierowcy lokalnych autobusów, rekrutujący się z Como i okolicznych wiosek, którzy z racji swej pracy ustawicznie krążą po całym regionie




Okazało się, że był to pomysł genialny w swojej prostocie! Pewnego razu, jadąc do Bellagio, gdy po drugiej stronie jeziora ukazało się interesujące mnie miejsce, wskazałam górę kierowcy i zapytałam, czy może mi coś powiedzieć na jej temat. Trafiłam na wiarygodne źródło, ponieważ ów pan był członkiem Klubu Alpejskiego i osobą dobrze poinformowaną. Dowiedziałam się wtedy, że ta góra to Monte San Zeno a na szczycie znajduje się  zabytkowy kościół, który przez wiele lat stał w ruinie. Kierowca uprzedził mnie, że szlak jest raczej mało uczęszczany i w związku z tym, może być nieco zapuszczony a cały szczyt góry porasta gęsta roślinność. Nie była to dobra wiadomość i  nieco ostudziła mój zapał, lecz idea odwiedzenia tego miejsca odżyła, kiedy weszłam w posiadanie książkowego przewodnika po pieszych szlakach turystycznych w okolicy Jeziora Como. Znalazłam też  inne, niezbędne mi wskazówki, dowiedziałam się również, że kościół wzniesiono w 1215 roku lecz w latach 50 skutkiem uderzenia pioruna stracił dach i dzwonnicę. Choć nigdy mi nie brakowało planów, ani zamierzeń czekających w długiej kolejce na realizację, umieściłam projekt wycieczki na San Zeno na mojej dość długiej liście miejsc do odwiedzenia. Dziwna rzecz, ale pomimo wręcz obsesyjnej chęci, aby dotrzeć na ów szczyt, z niewyjaśnionych powodów odczuwałam jakiś dziwny lęk na myśl o samotnej wyprawie, tym dziwniejszy, że przecież z reguły wszystkie wycieczki, również i te górskie, robiłam w pojedynkę.


Chyba właśnie z tego względu zwlekałam z jej realizacją, mimo iż niejednokrotnie jadąc autobusem do San Fedele, Pelio, czy innych wiosek Valle d’Intelvi, skąd prowadzą szlaki po tej malowniczej okolicy, San Zeno nieodmiennie przyciągało mój wzrok niczym magnes. Przez kilka lat nadaremnie szukałam kogoś, kto mógłby mi dotrzymać kompanii, lecz tak się składało, że na przeszkodzie stanęły problemy ze zgraniem dni wolnych od pracy, pogodą lub obowiązkami rodzinnymi moich potencjalnych towarzyszy. Tak minęło prawie pięć lat i wreszcie przyszedł dzień, kiedy powiedziałam sobie, iż albo pójdę sama, albo będę zmuszona zrezygnować z tego pomysłu. Ponieważ rezygnacja nie leży w mojej naturze, postanowiłam, że jeśli tylko pogoda będzie w miarę sprzyjająca, najbliższy wolny dzień bez względu na okoliczności, przeznaczę na tę wyprawę. Szczerze mówiąc, od początku wszystko składało się na opak... Obudziłam się otępiała z okropnym bólem głowy i z ledwością zdążyłam na pociąg do Como. Teraz czekała mnie jazda autobusem do Argegno, przesiadka do San Fedele d’Intelvi a następnie po prawie godzinnym oczekiwaniu, jazda jeszcze jednym autobusem do wioski Casasco d’Intelvi, gdzie zaczynał się właściwy, pieszy szlak. Jak widać, wyprawa na San Zeno była prawdziwą podróżą „rzemiennym dyszlem” jak mawiali nasi przodkowie. Dla zabicia czasu pospacerowałam po niewielkim San Fedele, gdzie podobnie, jak w większości górskich, lombardzkich wiosek, znajduje się interesujący romański kościół.
 

Gorzej, bo już w chwili wyjazdu z Como pogoda nie była najlepsza, mimo dość dobrej prognozy meteo (niestety, w tym regionie bardzo często mylnej). W głębi ducha miałam jednak nadzieję, że niebo się rozjaśni i zniknie foschia co poprawi  widoczność. Niestety, kiedy dojechałam do Casasco, na niebie pojawiły się jeszcze ciemniejsze, wyraźnie deszczowe chmury. Ponieważ pierwszy odcinek szlaku przebiega asfaltową drogą, przy której od czasu do czasu spotyka się pojedyncze zabudowania i gdzie ewentualnie można szukać schronienia, postanowiłam, że jednak przejdę jeszcze kawałek drogi i zawrócę, jeśli  aura nie zmieni się na lepsze. Na szczęście, ciemne chmury gdzieś się rozpłynęły i mimo nie najlepszej widoczności pogoda stała się znośna. Po przejściu kilku kilometrów asfaltową drogą, skręciłam w lewo i weszłam na ścieżkę prowadzącą w stronę szczytu. Monte San Zeno nie jest wysoką górą, liczy  jedynie 1025 m n.p.m. natomiast wioska Casasco jest położona dość wysoko, więc aby dotrzeć na szczyt miałam do pokonania zaledwie niespełna trzysta metrów przewyższenia i odległość około 5-6 kilometrów. Szlak prowadził poprzez las w pobliżu pastwisk, gdzie pasły się stada owiec; od czasu do czasu z wiatrem dobiegało mnie ich beczenie i dźwięk dzwoneczków. Wzdłuż ścieżki napotkałam liczne, drewniane krzyże, co wskazywało na fakt, iż jest to trasa pielgrzymek, podczas których wierni wędrują na górę odmawiając poszczególne tajemnice różańca.


Na San Zeno prowadzi kilka ścieżek. Ta z Casasco choć  dość długa, jest chyba najłatwiejsza i w sumie dobrze utrzymana, wznosi się bardzo łagodnie, dopiero na  ostatnim kilometrze biegnie po stromym zboczu. Kiedy dotarłam do celu zastałam kościół  zamknięty, lecz jak się okazało, został on pieczołowicie odrestaurowany. Ślady restauracji są wyraźnie widoczne, ponieważ stara i nowa część znacznie różnią się kolorem. Kościółek to bardzo prosta budowla z niewysoką dzwonnicą, wzniesiona z lokalnego, szarego kamienia. Mimo zamkniętych drzwi do wnętrza można zajrzeć przez zakratowane okienko, co pozwala zobaczyć ołtarz z wykonanym współcześnie wizerunkiem Świętego Zenona. Obiekt ten, niezależnie  swojej wartości historycznej, przez wiele lat był kompletnie opuszczony. Tak się złożyło, że w czasie, kiedy dojrzewałam do realizacji tego pomysłu nadal trwały tam prace restauracyjne. Gdy po raz pierwszy zobaczyłam tę tajemniczą budowlę na tle ciemniejącego nieba, była ona ledwie widoczna spośród otaczającej ją roślinności, Obecnie szczyt góry oczyszczono z drzew i krzewów, co daje możliwość oglądania wspaniałej panoramy okolicy, z jeziorem Como widocznym w niecce otaczających je gór. Niestety, tym razem pogoda nie dopisała na tyle, abym mogła naprawdę cieszyć się widokiem, jaki można podziwiać w słoneczny dzień, nie mówiąc o zrobieniu przyzwoitych zdjęć. Był to niewątpliwie minus tej wycieczki, lecz nie powiem, żeby mnie to specjalnie zmartwiło. 


Abstrahując od niemiłej niespodzianki, jaką sprawiła mi pogoda, miałam ogromną satysfakcję, ponieważ osiągnęłam to, co tak długo chodziło mi po głowie i w tym momencie było to dla mnie najważniejsze. Oczywiście, byłam też bardzo zadowolona z tego, że zobaczyłam to miejsce nie w ruinie, ale doprowadzone do stanu, na jaki zasługuje, zadbane i otoczone opieką. Na niewielkiej łączce obok kościoła, zrobiłam sobie mały piknik. Nieopodal posilała się włoska rodzina z dwójką bliźniaków, która pojawiła się prawie równocześnie ze mną. Jak się okazało, przyszli oni od strony Cerano, wioski leżącej u podnóża góry, o wiele niżej niż Casasco. Od nich dowiedziałam się ciekawych szczegółów na temat rewitalizacji tego miejsca. Wymieniliśmy się także informacjami na temat ścieżek; zdecydowałam, że z powrotem pójdę drogą, którą przyszli Włosi i vice-versa, oni postanowili wracać tą, którą ja przybyłam. Ścieżka, którą poszłam w dół, była dość stroma, zapuszczona i pełna wyrw po niedawnych ulewach, lecz o wiele krótsza, więc po niedługim czasie znalazłam się w Cerano. Nie obawiałam się problemów z powrotem do San Fedele, gdyż wyruszając na wyprawę zawsze mam przy sobie książeczkę z rozkładem jazdy lokalnych autobusów, co pozwala mi na ewentualną zmianę trasy, jeśli zachodzi taka konieczność.


Po drodze zastanawiałam się, dlaczego tak długo zwlekałam z realizacją tego pomysłu i skąd się wziął ten irracjonalny lęk, który mnie powstrzymywał. Wtedy przyszła mi do głowy myśl, że być może to moja "kocia intuicja" podpowiadała mi, iż to jeszcze nie jest odpowiedni czas? Gdybym poszła tam wcześniej, zastałabym prace budowlane w toku a szczyt góry zarośnięty drzewami i krzakami, bez możliwości popatrzenia na okolicę, co przecież zawsze jest najpiękniejszym momentem, kiedy wreszcie osiąga się cel wędrówki... Było mi nieco żal straconej okazji sfotografowania jeziora z tej wysokości, ale mówi się trudno! Podobne widoki widziałam już wiele razy, więc w moich albumach nie brakowało podobnych ujęć. Na pociechę udało mi się zrobić portret fiołka alpejskiego w jego naturalnym środowisku oraz zdjęcie interesującej rzeźby, wykonanej przez anonimowego artystę w pniu, czy też korzeniu, którą zupełnie nieoczekiwanie zobaczyłam na skraju lasu.


Jak większość obiektów tego rodzaju, również kościółek na Monte San Zeno posiada swoją bardzo ciekawą historię, ściśle związaną z nieprzeciętnymi zdolnościami niegdysiejszych mieszkańców tej okolicy. Z Valle d’Intelvi wywodzili się  romańscy i średniowieczni rzeźbiarze oraz architekci, którzy przeszli do historii sztuki jako magistri antelami od nazwiska mistrza zarządzającego pracownią lub intelvesi od nazwy krainy, z której pochodzili. Najsławniejszym z nich był właśnie Benedetto Antelami, jego wspaniałe płaskorzeźby zdobią między innymi baptysterium w Parmie i Duomo w Fidenzie. Legenda związana z kościółkiem na górze nieopodal Casasco mówi, że grupa artystów - kamieniarzy,  pracujących przy wzniesieniu i dekoracji kościoła San Zeno w Veronie, podczas powrotu w rodzinne strony, została zaskoczona na jeziorze Como przez niezwykle gwałtowną burzę. Nieszczęśni podróżni zagrożeni utratą życia, żarliwie modlili się o ocalenie właśnie do św. Zenona. Na szczęście burza ucichła i zostali uratowani, więc w podzięce zbudowali tę niewielką świątynię. Przypomina o tym tablica wmurowana w lewą ścianę prezbiterium kościoła. Kiedy wyszłam z lasu na drogę prowadzącą do Cerano, jeszcze wiele razy oglądałam się za siebie, aby spojrzeć na górę i kościół na jej szczycie. Miałam trochę czasu do odjazdu, więc obejrzałam zabytkowy kościół po wezwaniem San Tomaso, który również ma bogatą historię. Jego budowę rozpoczęto we wczesnym średniowieczu, o czym przypomina tysiącletnia dzwonnica, zwana wieżą królowej Teodolindy.


Ten uroczy mostek znajduje się na ostatnim odcinku drogi, tuż przed Cerano. Na mostku wierni towarzysze moich wędrówek: plecak , kijek i kapelusz.


P.S. Jak się niedawno dowiedziałam, prace restauracyjne trwały jeszcze długo po mojej wycieczce. Po ich zakończeniu kościół konsekrowano w 2015 roku i nadano mu miano "Kościoła na trzecie tysiąclecie". 


Więcej zdjęć  z Monte San Zeno oraz Valle d'Intelvi można jak zwykle zobaczyć w albumie>


wtorek, 15 maja 2012

Lombardia. Civate, opactwo San Pietro al Monte.



Jadąc drogą z Como do Lecco, po lewej stronie mijamy ciąg zielonych wzniesień, które stanowią pierwszy łańcuch Prealp. Jest tu wiele ciekawych miejsc i interesujących pieszych szlaków turystycznych. To pasmo często jest nazywane naturalnym balkonem Lombardii, ze względu na piękne widoki, roztaczające się z górskich szczytów w większości liczących ponad 1000 m n.p.m. W pobliżu Lecco znajdują się dwa z nich: Monte Cornizzolo i Monte Rai, tu też zaczynają się liczne ścieżki, prowadzące na okoliczne wzniesienia oddzielające płaską dolinę Padu od alpejskich olbrzymów.

W pogodne dni, Lombardia widziana z góry, wygląda bardzo pięknie. Błękitno -zielona, na ogół jest spowita leciutkim oparem wilgoci, sławetną lombardzką mgiełką, zwaną "foschia", która opalizuje w słońcu i sprawia, że okoliczne wzniesienia i miejscowości wyglądają niczym urocza fatamorgana. Na stoku Monte Cornizzolo znajduje się obiekt o niezwykłej wartości z punktu widzenia historii i architektury, romańska bazylika San Pietro al Monte. O jej istnieniu dowiedziałam się przez przypadek, kiedy pewnej jesieni wybrałam się do Cantu, małego miasteczka położonego w pobliżu Como, gdzie we frakcji zwanej Galliano, znajduje się jeden z najcenniejszych zabytków Lombardii, romański kościół San Vincenzo, bardzo piękna bazylika z cennymi freskami i stojącym obok baptysterium o kształcie rotundy. Podczas rozmowy z oprowadzającym mnie wolontariuszem dowiedziałam się, że w niedalekim Civate (a właściwie na stoku pobliskiej góry Monte Cornizzolo) znajduje się prawdziwa perła romańskiego stylu, kompleks noszący nazwę San Pietro al Monte. 


Bardzo mnie zainteresowała ta wiadomość a moją ciekawość podsyciła entuzjastyczna opowieść przewodnika, ponieważ jak już pisałam, styl romański jest mi szczególnie bliski. Podczas moich wędrówek miałam okazję zobaczyć wiele pięknych, tysiącletnich kościołów, gdyż Lombardia i sąsiednie Ticino już w VI w były kolebką mistrzów, którzy na przestrzeni kilkuset lat rozsławiali lombardzki styl nie tylko we Włoszech, lecz również w wielu krajach Północnej Europy. Stąd wywodzą się artyści i rzemieślnicy znani w historii sztuki, jako "magistri comacini"  "luganesi" i "antelami". Zadziwiającym zbiegiem okoliczności jest to, iż w małych miejscowościach położonych na zielonych wzniesieniach Valle d'Intelvi oraz w okolicy Como i Lugano, urodziło się tak wielu uzdolnionych kamieniarzy i architektów. To właśnie oni, tworząc wędrowne grupy, przemieszczające się po Europie z jednej wielkiej budowy na drugą, byli zaczątkiem późniejszych organizacji masońskich. 


Na wzniesionych przez siebie budowlach zostawiali swoisty podpis - wykutą w kamieniu różę o sześciu płatkach, starożytny symbol, niekiedy nazywany też "alpejskim słońcem". Kiedy nadeszła wiosna a wraz z nią czas sprzyjający wypadom w góry, wybrałam się lokalnym autobusem do Civate. Po ponad godzinnym marszu ścieżką prowadzącą na szczyt Monte Cornizzolo, dotarłam do  opactwa, leżącego na wysokości ponad 662 m n.p.m. Istotnie, mój informator miał stuprocentową rację zachęcając mnie do odwiedzenia tego miejsca. San Pietro al Monte to rzeczywiście przepiękny, imponujący zespół budynków, wykonanych z szarego, lokalnego kamienia. Z jego powstaniem wiąże się interesujący przekaz na pograniczu historii i legendy. Mówi on, iż w tym miejscu w roku 772 Adelchi (Adalgiso) syn Dezyderiusza, ostatniego króla Longobardów, w trakcie polowania został zraniony przez rozsierdzonego dzika.

Rany były na tyle poważne, że strapiony ojciec ślubował zbudować kaplicę w intencji ocalenia potomka. Adelchi istotnie wyzdrowiał, podobno za sprawą wody z miejscowego źródła, którą obmywano jego rany. Inna wersja legendy mówi, iż ścigany dzik wpadł do maleńkiej, górskiej kaplicy, którą opiekował się pewien mnich. Zwierzę schroniło się przy ołtarzu a ścigający je królewicz w tym momencie stracił wzrok, lecz podobno odzyskał go dzięki wodzie z cudownego źródła i modlitwie zakonnika. Po uzdrowieniu syna król Dezyderiusz przyjął wiarę chrześcijańską, dotrzymał też ślubowania i z jego rozkazu na stoku góry zbudowano kaplicę wotywną. W drugiej połowie IX wieku, na jej miejscu powstało obecne opactwo, które na przestrzeni następnych dwóch stuleci znacznie rozbudowano. Niestety, w XII wieku mnisi weszli w układy z wrogiem Mediolanu, Fryderykiem Barbarossą, co po zwycięstwie nad cesarzem stało się przyczyną ich wygnania. W kwitnącym niegdyś klasztorze zostało zaledwie kilku braci - pustelników a w XVI wieku opactwo przejął zakon oliwetanów. 

Kiedy Napoleon utworzył w Lombardii Republikę Cisalpińską, opustoszało ono definitywnie, jednak na szczęście nie popadło w kompletną ruinę a obecnie jest pod dobrą opieką. 
W okresie, kiedy  się tam wybrałam, wewnątrz świątyni trwały prace renowacyjne. Zważywszy na jej tysiącletnią, burzliwą historię i długie okresy opuszczenia, jest ona naprawdę bardzo dobrze zachowana. W znacznym stopniu odzyskała też swój pierwotny splendor, dzięki pracom konserwatorskim podjętym w 1927 roku i trwającym do dziś. Kompleks składa się z właściwego kościoła, przylegającego do niego budynku klasztornego i niewielkiego oratorium, pod wezwaniem San Benedetto. Interesujący jest fakt, iż budowli tak skonstruowanych we Włoszech praktycznie się nie spotyka, choć podobne opactwa można zobaczyć we Francji. Ma ono niezwykły, nietypowy kształt - kościół posiada tylko jedną nawę (w przeciwieństwie do większości  romańskich bazylik z reguły trójnawowych) i swego rodzaju atrium z monumentalnymi schodami. Wnętrze zdobią piękne, dobrze zachowane freski i wspaniałe cyborium, pod którym mieści się ołtarz. 


Z nawy kościelnej można zejść do podziemnej krypty, najstarszej części świątyni. Byłam pod ogromnym wrażeniem tej niezwykłej architektury, jak i wspaniale ozdobionego wnętrza. Wprost nie mogłam oderwać oczu od  fresku przedstawiającego Apokalipsę, na którym zasęp aniołów włóczniami spycha w otchłań Szatana, mającego postać ogromnego smoka. W jego centralnej części wyobrażono Chrystusa siedzącego na tronie, lecz z niewiadomych przyczyn czyjaś ręka usunęła część malowidła i w miejscu jego głowy widzimy jedynie szarą plamę tynku. O dziwo, podobny brak ma miejsce na fresku w oratorium, którego jednak nie widziałam, gdyż w czasie mojej wizyty było zamknięte z powodu toczących się prac. Mimo upływu czasu freski są bardzo dobrze zachowane, ich rysunek nadal jest wyraźny a kolory żywe.   

W okolicy Como, mimo obecności Longobardów, dość długo utrzymywały się wpływy Cesarstwa Wschodniego, co prawdopodobnie spowodowało stylistyczne podobieństwa pomiędzy mozaikami bizantyjskimi  i lombardzkimi freskami. Widzimy tu podobne hieratyczne pozy, postacie stojące ciasno jedna przy drugiej oraz ręce z otwartymi dłońmi wzniesione w  geście błogosławieństwa. W świątyni możemy też podziwiać wspaniałe kolumny pokryte stiukiem i ozdobione motywami roślinnymi, zadziwiające swoją delikatnością a także dwa wyobrażenia ze świata mitycznego: chimerę i gryfa. Umieszczono je na  płytach po obu stronach niewielkiego korytarzyka, prowadzącego do krypty. Stanowią one niezwykły kontrast z surowym, kamiennym wnętrzem kościoła, zarówno ze względu na subtelny rysunek przywodzący na myśl wschodnie arabeski, jak i delikatny kolor terakoty, w której je wykonano. Mimo swego odosobnionego położenia, San Pietro al Monte to miejsce nadal żywe i uczęszczane; ludzie przybywają tu zarówno od strony Civate, jak i drogą prowadzącą ze szczytu Monte Cornizzolo.



Obok kościoła jest rozległa łąka, gdzie można odpocząć podziwiając ten przepiękny kompleks, na tle skalistego grzbietu Monte Rai i soczystej zieleni lasu, porastającego dolne partie zbocza. Zabytek od 1975 roku ma swoją grupę wolontariuszy, która zajmuje się obsługą logistyczną, oprowadzaniem turystów, pomocą w pozyskiwaniu funduszy na prace konserwatorskie oraz opracowaniem i wydawaniem materiałów wizualnych.

Do wioski schodziłam w towarzystwie jednego z tych niezwykłych ludzi. Nawiązaliśmy bardzo sympatyczną rozmowę a przy tej okazji ów pan opowiedział mi historię powstania  koła "Przyjaciół San Pietro al Monte". Usłyszałam wtedy zdanie, które chyba zapamiętam na zawsze.

"Proszę pani, ten kościół stoi tysiąc lat, dlatego my musimy zrobić wszystko, żeby stał nadal".


Niestety, ostatni rok przyniósł realne zagrożenie, nie tylko dla środowiska naturalnego Monte Cornizzolo, lecz także dla samego opactwa. Otóż międzynarodowa spółka "Holcim" mająca jeden ze swych zakładów w niedalekim Merate, snuje projekty pozyskiwania surowca do produkcji cementu w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Planuje się stworzenie tunelu i wydobywanie kruszywa z wnętrza góry w odległości ok 400 metrów od tego zabytku! Ten pomysł spotkał się z dużym sprzeciwem lokalnych władz i mieszkańców okolicy, co pozwala mieć nadzieję, że tym razem rozsądek, szacunek dla historii oraz dorobku kulturalnego Lombardii, przeważą nad żądzą pieniądza.

P.S. Jak pisałam, ta sprawa bardzo mi leżała na sercu, więc nawet po powrocie do Polski, co jakiś czas śledziłam doniesienia na ten temat, zamieszczane we włoskim internecie. Obecnie wszystko wskazuje na to, że opór społeczny, który przerodził się w wieloletnią batalię na argumenty, przeważył szalę i spółka Holcim ostatecznie zrezygnowała ze swego pomysłu.

Więcej zdjęć  w albumie >