Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Boże Narodzenie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Boże Narodzenie. Pokaż wszystkie posty

środa, 25 grudnia 2024

Choinka do góry nogami, czyli jak spędzić Boże Narodzenie z kotkami i nie zwariować.

Zaprzyjaźnieni blogerzy, którzy zaglądają tu od jakiegoś czasu, zapewne wiedzą, że nasza rodzina nie jest zbyt liczna. Z moich dwojga dzieci Jakub wraz z żoną i córką Mają mieszka w Gdyni, natomiast Marta i ja żyjemy dość spokojnie w naszym przytulnym lokum na klimatycznym poddaszu stuletniej kamienicy w towarzystwie trójki czworonożnych współlokatorów. Są to trzy koty, mądralińska choć mikroskopijnej postaci czarna koteczka Buffy, na co dzień zwana Misią, melancholijny czarny kocurek Baribal, uwielbiający wszelkie torby i pudełka oraz uroczy i przytulaśny (choć nieco postrzelony) rudzielec Furianusz. Cała trójka to znajdki, trafiły do nas zupełnym przypadkiem albo jak mówią kociarze w ramach centralnego systemu dystrybucji kotów, czyli na zasadzie losowego zdarzenia, które na na drodze kota stawia odpowiedniego człowieka. Ja myślę że równie dobrze może za tym stać święty Franciszek (jak wiadomo jest on opiekunem wszystkich czworonożnych stworzeń) ale niezależnie od tego jak to się dzieje że dochodzi do takich spotkań, faktem jest, iż koty bezbłędnie wyczuwają potencjalnego opiekuna i potrafią koło niego zakręcić się odpowiednio. Jakub ma w tym względzie jeszcze więcej szczęścia, ponieważ w jego przypadku system zadziałał aż pięć razy! 

Bywa to dość kłopotliwe, ponieważ bez znalezienia zaufanego opiekuna wszelkie wspólne wyjazdy stają się niemożliwe a koegzystencja z kilkoma zwierzaczkami czasem jest sprawą trudną i wymagającą wielkiej cierpliwości, jednak to, co otrzymuje się w zamian jest warte każdej ceny. Nasze kotki są trochę rozpuszczone, nie tylko z tej przyczyny, że bardzo je kochamy lecz przede wszystkim dlatego, że w czasie kiedy obydwie z Martą byłyśmy w pracy, pozostawione same przez wiele godzin, organizowały sobie różne dzikie zabawy i rozrywki, co czasem kończyło się zdemolowaniem jakiegoś pomieszczenia. Żeby uniknąć niekomfortowych sytuacji musiałyśmy zrezygnować z pewnych przyzwyczajeń i zagospodarować mieszkanie w taki sposób, żeby było bezpieczne dla kociaków a nas nie narażało na przykrości z powodu zniszczenia ulubionych lub użytecznych przedmiotów. Najdłużej trwało nasze rozstanie z bożonarodzeniową choinką, bez której nie wyobrażałyśmy sobie świąt. Większość kotków interesuje się pięknie przybranym drzewkiem z błyszczącymi bombkami a nasza trójka nie odbiega w tym względzie od normy, więc w okresie świątecznym każdej nocy budziły nas odgłosy zabawy tym, co kotkom udało się zdjąć z gałązek.

 

Z tego powodu w kolejnych latach na dole choinki zaczęłyśmy wieszać bombki plastikowe a szklane, będące pamiątkami mojego wczesnego dzieciństwa, na jej wyższych partiach. Niestety z roku na rok koty udoskonaliły swoje umiejętności i każdego ranka coraz więcej bombek znajdowałyśmy w kątach i pod meblami. Z tego powodu parę lat temu postanowiłam, że jedyną ozdobą choinki będą gwiazdki z papierowej wikliny, orzechy i szyszki pomalowane złotą i srebrną farbą oraz dużo kolorowych światełek. Oczywiście szyszki i orzechy też były zdejmowane, ale nie przywiązywałyśmy do tego wielkiej wagi. Jednak miarka się przebrała trzy lata temu, kiedy pewnej nocy obudził nas głośny hałas przewracanego drzewka. To było istne pobojowisko, powyginane gałęzie, połamany stojak, splątane lampki a w tym wszystkim trzy koty zdziwione efektem swoich poczynań. Była to bardzo skuteczna lekcja, więc w ubiegłym roku z bólem serca rozstałyśmy się z tradycyjną choinką na rzecz girland ozdobionych bombkami i czegoś w rodzaju staropolskiej podłaźniczki, czyli choinki do góry nogami.

Jeśli chodzi o inne świąteczne dekoracje nie ma też mowy o żywych poinsecjach, które dla kotów są trujące, więc człowiek musi poprzestać na sztucznych (którymi w duchu gardzi, ale w czasie świąt jakoś się bronią). Co prawda te także trzeba mieć na oku a na noc przestawiać poza zasięg kocich łapek, podobnie jak inne, mniejsze stroiki. Osobną historią jest bożonarodzeniowa szopka - ta raczej nie może zawisnąć pod sufitem, dlatego poprzestałyśmy na uroczym, staroświeckim egzemplarzu zastępczym wykonanym z kartonu, który poruszony sam się składa na płasko, co sprawia, że koty szybko przestają się nim interesować. Co prawda pewnego razu Furianuszkowi udało się w niej położyć (wiadomo, że żadna szopka nie może obejść się bez kota) ale na szczęście nie doszło do zniszczeń. Wypada jeszcze wspomnieć o konieczności  pilnowania stołu nakrytego do wigilii, ponieważ kogoś mógłby zainteresować zwisający obrus i zechciałby sprawdzić co się stanie jeśli się za niego pociągnie, co dla człowieka jest wizją raczej dramatyczną.

W tej sytuacji ktoś mógłby zapytać po co człowiekowi kot, nie mówiąc o trzech lub więcej? No cóż, na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi, zna ją tylko ten, komu kot patrzy głęboko w oczy hipnotyzującym wzrokiem i wskakuje na kolana, żeby ułożyć się do smacznej drzemki z najpiękniejszą na świecie kołysanką - mruczanką...


Życzenia świąteczne.

 

Wesołych Świąt!

Drodzy zaprzyjaźnieni blogerzy i czytelnicy, niech to popularne życzenie ziści się w Waszych domach a te piękne Święta  przyniosą Wam wiele radości w rodzinnym gronie oraz samych dobrych myśli i uczuć. Życzę wszystkim wiele zdrowia i sił a także satysfakcji ze wszystkich poczynań zawodowych i prywatnych, pogody ducha w każdym dniu a także mnóstwa inspirujących doznań! 

              Elżbieta 

albo jak kto woli - sukienka w kropki

poniedziałek, 2 grudnia 2013

Lombardia. Prezenty, prezenty, czyli Mediolan w przededniu Bożego Narodzenia.



W okolicy Święta Zmarłych w Mediolanie zaczęły się pojawiać pierwsze dekoracje zwiastujące Gwiazdkę. Pod koniec listopada na placu przed Katedrą ustawiono wysoką choinkę, a w ciągu kilku następnych dni podobne dekoracje i przedświąteczna gorączka zapanowały niepodzielnie. Wszędzie widzi się światełka, bombki, stroiki i szopki we wszystkich rozmiarach; powszechnie pada też podstawowe pytanie- jakie prezenty ? Dla kogo ? I za ile ? Ten temat zdominował życie publiczne, prawie na równi z votum zaufania dla rządu Berlusconiego.

W większości dzienników co i rusz zamieszcza się sondy uliczne na ten temat. Wiele osób z zażenowanym uśmiechem wyznaje, że tego roku może być problem z zakupem podarków, bo ich portfel nie jest tak zasobny, jak jeszcze kilka lat temu. Więc może jedynie prezenty dla dzieci? Część śmiało wyznaje, że uprawia "recykling" czyli obdarowuje innych prezentami otrzymanymi w poprzednim roku. Ale tak, czy inaczej, świąteczne podarki pozostają  w centrum zainteresowania. Nie udało mi się usłyszeć ani słowa na temat powodu całej tej gorączki, ani słowa o tradycji świątecznej, nie mówiąc już o duchowym wymiarze Świąt... Prezent stał się głównym punktem odniesienia. W sklepach i centrach handlowych spocone, oszołomione tłumy ludzi szukają czegoś na swoją kieszeń. Zastanawiałam się, jaki film na ten temat stworzyłby Fellini, gdyby nadal żył ?
W epoce narastającego  konsumizmu Ferreri nakręcił "Wielkie żarcie" do jakich metafor musiałby się posunąć dzisiaj, aby oddać ducha epoki ? Szczerze mówiąc, czuję się zniesmaczona tą dewaluacją Bożego Narodzenia. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że również dla mnie te Święta nie są tym, czym były dla moich rodziców i dziadków a moje dzieci i wnuki patrzą na to z innej perspektywy niż ja...

Jednak mimo wszystko, budzi się we mnie głęboki opór przeciwko tak przedmiotowemu traktowaniu tego wydarzenia. Ani słowa o Nowo Narodzonym, o odnowie i pojednaniu. Jezus stał się Jezuskiem z szopki, czymś na kształt staroświeckiej lalki. Mam nieodparte wrażenie, że mało kto zastanawia się nad duchowym sensem tych Świąt, zaś miejsce idei zajęły świąteczne dekoracje. A może po prostu nie wypada w dzisiejszych czasach mówić o czymś tak intymnym jak wiara ?
Tak, czy inaczej, dekoracji mamy w tym roku pod dostatkiem. Galerię Wiktora Emanuela odświętnie przystrojono; chyba już nie tysiącami, lecz dziesiątkami tysięcy światełek. Cała ogromna kopuła nad centralną częścią budynku została nimi dokładnie pokryta od wewnątrz. Kilka dni temu, wisiały tam jeszcze dodatkowo dekoracje, będące reklamą firmy Swarowski pokryte sławetnymi kryształami. Niestety, jedna z nich, w kształcie wielkiego serca, urwała się i spadła na głowę przechodzącej pod nimi kobiety, raniąc ją poważnie. Po tym przykrym wypadku reklamę natychmiast usunięto, lecz przykre wrażenie pozostało. Świetlne dekoracje spotyka się na każdym kroku. Oświetlono co ciekawsze budynki, pomniki, fontanny i bezlistne drzewka. Oprócz maleńkich lampek zainstalowano również punktowe reflektory o światłach zmieniających kolory a po mieście jeździ zabytkowy tramwaj, którego całą powierzchnię pokrywają niezliczone, małe lampki. Aby uprzedzić ewentualne ataki i posądzenie o rozrzutność, Zarząd Miasta nie omieszkał zaznaczyć, że te wszystkie światełka konsumują niewiele energii elektrycznej ponieważ do oświetlenia użyto żarówek typu LED.


Z okazji Świąt sprawiono mieszkańcom jeszcze jedną, miłą niespodziankę, związaną z Duomo, tak ukochanym przez wszystkich mediolańczyków. Szczyci się ono (i słusznie !) swoimi imponującymi witrażami. Przewodniki mówią, że ich powierzchnia wynosi 1700 metrów kwadratowych i przedstawia 3600 postaci ze Starego i Nowego Testamentu. Niestety, rzadko można obejrzeć je w całej krasie, ponieważ okna są bardzo wysokie; do tego niedostateczna ilość wpadającego tam światła dziennego, siłą rzeczy pozwala je obejrzeć jedynie częściowo i tylko od wewnątrz. W tym roku jednak przedsiębiorstwo odpowiedzialne za oświetlenie miasta zainstalowało na własny koszt dodatkowe oświetlenie, które pozwala również z zewnątrz podziwiać ich całe piękno.


Dowiedziałam się o tym z lokalnego dziennika telewizyjnego, więc postanowiłam wziąć udział w tym nadzwyczajnym zdarzeniu. Rzeczywiście, spektakl zasługiwał aby go nie przeoczyć. Po zapadnięciu ciemności  punktualne o godzinie 19:00 zgasły latarnie na placu w pobliżu Katedry a jej okna rozbłysły wszystkimi barwami tęczy. Był to istotnie wspaniały widok, gdyż witraże są ogromne, przepiękne, o nasyconych kolorach. Setki małych fragmentów przestawiają sceny ze Starego i Nowego Testamentu, a ich szczyty wieńczą imponujące rozety. Bardzo się cieszyłam, że miałam niepowtarzalną okazję aby to zobaczyć, co w pewnej części umniejszyło moje wcześniejsze rozgoryczenie spowodowane świąteczną atmosferą Mediolanu.


Oprócz tego spotkało mnie jeszcze inne, miłe zaskoczenie. Pod arkadami "Rinascente" natknęłam się na muzykujących Cyganów, których gra kiedyś wywołała na mnie piorunujące wrażenie, gdy po raz pierwszy usłyszałam ich w podziemiach metra. (Dla zainteresowanych: jeden ze starszych wpisów > "Muzyka"). Teraz zobaczyłam ich ponownie, grali we czterech gdyż pojawił się jeszcze jeden skrzypek, pozostali też nieco się zmienili na przestrzeni tych kilku lat, lecz grają nadal ten sam repertuar z tym samym co kiedyś zapałem.

Postanowiłam, że czas zakończyć to popołudnie, bez żalu zsiadłam do metra i pojechałam na dworzec.
Kiedy siedziałam w zatłoczonym pociągu, pośród ludzi ściskających na kolanach papierowe torby z zakupami, znowu ogarnęło mnie poczucie, że wbrew mojej woli znalazłam się na karuzeli, która kręci się, jak oszalała. W ciągu mojego  pobytu we Włoszech, kilkakrotnie musiałam spędzić Boże Narodzenie z dala od domu i mojej rodziny. W takiej sytuacji świąteczne dyżury nie były dla mnie żadnym dopustem, wolałam pracować jak najwięcej, gdyż wtedy miałam mniej czasu na rozważania. Dotychczas broniłam się przed wspominaniem moich pierwszych Świąt we Włoszech, może nawet więcej, chyba chciałam je wymazać z pamięci... Dzisiaj, kiedy tu jestem (jak to się potocznie mówi) jedną nogą i właściwie z wolnego wyboru, mogę sobie pozwolić na ten luksus i spojrzeć wstecz bez obawy, jakie uczucia wywoła we mnie to wspomnienie.

Po raz pierwszy przyjechałam do Włoch na początku grudnia. Pamiętam moją podróż autobusem z Rzymu do Bari; po lewej stronie autostrady mogłam podziwiać zielone Apeniny, które powoli czerniały na tle różowej zorzy zachodzącego słońca. Na ich zboczach widniały ogromne, świetlne napisy: "Auguri", "Buon Natale" oraz świąteczne motywy - gwiazdy, dzwonki, choinki...Autobus połykał kolejne kilometry drogi a ja patrzyłam przez okno na odległe miejscowości, gdzie zapalały się światełka w oknach ciepłych, ludzkich siedzib, podczas gdy ja jechałam w nieznane, do nowego życia. Kiedy późnym wieczorem przybyłam na miejsce i wysiadłam z autobusu, uderzyła mnie fala ciepłego, prawie letniego powietrza i zapach laurowych drzewek z pobliskiego parku. Nieco później, bliżej Świąt, te drzewka i palmy na deptaku ozdobiono choinkowymi lampkami. Pamiętam, jakim smutkiem napawał mnie ten widok, tak odmienny od tych, które dotychczas widywałam w Polsce. Były to pierwsze Święta w moim życiu spędzone poza domem. Kiedy podchodziłam do okna w moim ówczesnym  mieszkaniu, w budynku naprzeciwko widziałam jasno oświetlone mieszkania a w nich pięknie przybrane choinki. Nieco dalej był luksusowy hotel, gdzie wejście przystrojono zielonymi  gałęziami jedliny i czerwonymi świecami.
Pamiętam też, że na ten widok nie mogłam powstrzymać łez.
Później była Wigilia przy przypadkowym, włoskim stole, gdzie zaproszonym gościom podano cztery rodzaje pizzy, orzeszki, słodycze i kawę, a na koniec po kieliszku szampana. Po spełnieniu toastu wymknęłam się po angielsku i przez parę godzin samotnie włóczyłam się po mieście.
 
Czułam się wtedy niczym postać ze smutnej bajki Andersena. Dziś, gdy to wspominam i patrzę na przebytą drogę, na zmiany, jakie nastąpiły w moim życiu i we mnie samej, mam wrażenie, że to wszystko było udziałem innej osoby lub złym snem, z którego się budzimy, lecz na cały dzień pozostaje w nas osad smutku... Te wspomnienia, obecnie tak odległe, a których kiedyś tak się obawiałam, nadal śpią gdzieś na dnie mojego umysłu. To chyba z nich bierze się uczucie niedosytu, gdy widzę tłumy kłębiące się w pogoni za prezentami, które obdarowany za chwilę odłoży znudzony albo przeznaczy do okolicznościowego "recyklingu"...


Więcej zdjęć z przedświątecznego Mediolanu w albumie 

sobota, 22 grudnia 2012

Trzy wigilie.


Zawsze miałam zadziwiająco dużo wspomnień z wczesnego dzieciństwa... 
Czasem zastanawiam się, jak to jest możliwe, że tak dobrze pamiętam pierwsze lata mojego życia, ponieważ poza przeprowadzką z okolic Warszawy na Mazury, nie wydarzyło się w nim nic nadzwyczajnego. Oczywiście, taka zmiana w mojej trzyletniej egzystencji była ogromną rewolucją, gdyż musiałam się rozstać z ukochaną babcią i jej domkiem z ogrodem, który dotąd był dla mnie całym światem. Z wielkim bólem adaptowałam się do nowej rzeczywistości i niejednokrotnie próbowałam płaczem wymusić powrót do miejsc, które uważałam za swoje. Jednak jedno z moich najpiękniejszych wspomnień z dzieciństwa wiąże się z pierwszymi świętami Bożego Narodzenia w nowym domu. Pamiętam, jak mój tata przyniósł do domu choinkę a mama przystroiła ją nowymi bombkami oraz własnoręcznie zrobionymi ozdobami ze słomki, krepiny, kolorowego, błyszczącego papieru i wydmuszek. Wszystkie te ozdoby i wielobarwne, papierowe łańcuchy, kleiłyśmy podczas długich, listopadowych wieczorów (prawdę mówiąc, mój udział w ich wykonaniu był raczej znikomy). Były one dość pracochłonne, ale moja mama zawsze miała nadzwyczaj zręczne palce i oprócz łańcuchów potrafiła wyczarować zabawki zrobione metodą origami oraz tęczowe "pawie oczka". Natomiast wydmuszki jajek po doklejeniu elementów z kolorowego papieru, zamieniały się w prześliczne koszyczki, koguty, głowy świętego Mikołaja z długą białą brodą z kłaczka waty, czy pajaca w szpiczastej czapce. Również gwiazda, umieszczona na czubku choinki została wykonana przez mamę z kartonu i srebrnej cynfolii od czekolady. Pamiętam wspaniały zapach świerku zmieszany z zapachem pieczonego ciasta, gdyż mama postanowiła upiec tort, który później przyozdobiła białym maślanym kremem i małymi, kolorowymi cukierkami w kształcie fasolek. Teraz myślę sobie, że chyba były to święta dość skromne, cały tamten okres pierwszego, powojennego dziesięciolecia nie obfitował w zbytki a do tego byliśmy przecież rodziną na dorobku. Jednak  na naszym stole nie zabrakło żadnej z tradycyjnych potraw, jakie zawsze musiały być na nim podczas wigilijnej kolacji. Pamiętam, że była smażona ryba, śledź w śmietanie i ziemniaki, aromatyczne suszone grzyby, na których najpierw gotował się barszcz a później mama oprószyła je mąką i usmażyła na oleju, kompot z suszonych owoców oraz moja ulubiona potrawa, czyli kluski z makiem. Kluski  w zasadzie były makaronem domowej roboty (moja mama robi go po mistrzowsku) polane swego rodzaju słodkim sosem przyrządzonym z maku utartego z cukrem. Do dzisiejszego dnia pamiętam, jak mama ucierała ten mak w makutrze i recytowała mi wierszyk, którego nauczyła się jeszcze jako mała dziewczynka w drugiej klasie szkoły podstawowej.
         
              Siedzi skrzacik za kominem w czerwonym kożuszku,
              zerka okiem, węszy nosem, gładzi się po brzuszku.
              Dziś wigilia, tak coś pachnie, że aż idzie ślinka,
              może znajdzie się dla skrzatka chociaż okruszynka?
              Wyszedł skrzacik zza komina, zdjął z głowy kołpaczek,
              gospodyni, znasz mnie przecież, jam skrzat nieboraczek!
              Dostał skrzacik miskę klusek, wyjadł ją do czysta,
              wlazł za komin, gębę wydął, niczym organista
              i kolędy jął zawodzić przebieraną nutką,
              czasem grubo, czasem cienko, głośno lub cichutko.
              Śpiewał, śpiewał, przez noc całą, aż mu trząsł się brzuszek,
              wreszcie usnął za kominem, zwinięty w kłębuszek.

Dziś nie wiem dlaczego ten pogodny i ciepły wierszyk bardzo mnie zasmucił i ni stąd ni zowąd rozpłakałam się z żalu nad skrzacikiem - nieboraczkiem...Mimo tych łez była to piękna wigilia, odwiedzili nas sąsiedzi - starsi państwo mieszkający w tym samym domu i długo siedzieliśmy przy choince, na której płonęły prawdziwe świeczki a mama śpiewała kolędy.

Tak wiele się zmieniło w ciągu lat, które minęły od tamtej wigilijnej wieczerzy, dziś już nikt nie zapala na choince prawdziwych świeczek i chyba coraz rzadziej ktoś zadaje sobie trud, aby własnoręcznie wykonywać staroświeckie, choinkowe ozdoby. Odchodzą w przeszłość razem z zimami, kiedy to na Boże Narodzenie wokół domów zawsze były zaspy po kolana, mróz malował wzory na szybach a najmilszym sprzętem w domu był ciepły, kaflowy piec. Brakuje mi tej atmosfery i niejednokrotnie myślałam o tym, żeby wyprowadzić się na wieś i choć w części odzyskać ten utracony raj moich szczenięcych lat, gdzie rytm życia wyznaczają pory roku a natura determinuje ludzkie poczynania.
Choć życie napisało dla mnie zupełnie inny, zaskakujący scenariusz, zawsze starałam się ocalić przynajmniej część tej atmosfery mojego dzieciństwa...
Kiedy przyszedł czas, że sama zostałam matką i gospodynią w moim własnym domu, podczas pierwszych świąt próbowałam wskrzesić tamte chwile, tym razem nie tylko dla mnie samej, ale również dla mojej rodziny. Dziś nie mam pojęcia, jak mi się udało przygotować wszystkie potrawy, nie tylko wigilijne, ale również te przeznaczone na pozostałe świąteczne dni, mając do dyspozycji małą, dwupalnikową kuchenkę, prodiż zamiast piekarnika i dwoje dzieci - niespełna trzyletniego Kubę i kilkumiesięczną  Martę. Po tym wszystkim starczyło mi energii, żeby zrobić makijaż i usiąść do stołu w wizytowej sukience...Byłam dumna z siebie, bo stanęłam na wysokości zadania i miałam ogromną nadzieję, że czeka nas jeszcze wiele świąt w atmosferze wspólnej radości. Jednak już wtedy jakiś podstępny robak wgryzał się w moje serce, sprawiając, że na ten sielski obrazek padał cień z powodu braku rzeczywistej harmonii, jaką w rodzinie daje prawdziwa wspólnota wzajemnych dobrych chęci i oczekiwań. Później była zmiana mieszkania na większe, wygodniejsze, bardziej przestronne oraz wiele wigilii, kiedy rozczarowanie całoroczną rzeczywistością i fizyczne zmęczenie podczas godzin spędzonych w kuchni, brało górę nad podniosłym nastrojem...

Minęło wiele lat i nadszedł czas, kiedy przyszło mi spędzać pierwsze święta w moim życiu z dala od domu i rodziny, na obcej ziemi. Było to w Bari, gdzie znalazłam się na początku grudnia. Pamiętam, jak po przyjeździe na miejsce wysiadłam z autobusu; mimo późnego wieczoru owiała mnie fala ciepłego, niemal wiosennego powietrza. Po kilku dniach zauważyłam, że miasto przygotowuje się do świąt. Palmy na centralnej via Sparano owinięto sznurami kolorowych światełek, w oknach domów widać było wielkie, bogato przystrojone choinki a przed wejściami do sklepów i hoteli umieszczono dekoracje z jedliny i kolorowych bombek z lampkami w kształcie grubych, czerwonych świec. Kiedy patrzyłam na te wszystkie przygotowania, ogarniał mnie bezbrzeżny smutek, nie wyobrażałam sobie
co pocznę w święta, w tym obcym mieście, gdzie nie miałam nikogo bliskiego. Co prawda, zostałam zaproszona na kolację do pewnego włoskiego domu, ale szczerze mówiąc, nie miałam najmniejszej ochoty na to doświadczenie, które zresztą okazało się kompletnym niewypałem. Nie tylko byłam skrępowana z powodu słabej znajomości języka, na domiar wszystkiego panowała tam atmosfera kompletnie odmienna od tej, jaką się kultywuje w polskich domach. Wigilijne menu składało się z kilku gatunków pizzy, ciasta, solonych orzeszków i szampana. Po wymianie prezentów z ogromną ulgą opuściłam ów dom a później długo chodziłam po ulicach, samotnie, z uczuciem pustki i dojmującego smutku. To pierwsze, tak niemiłe doświadczenie, spowodowało, że od tej pory jak ognia unikałam podobnych sytuacji i jeśli  w grudniu nie jechałam do domu na urlop, prosiłam o jak najwięcej dyżurów w okresie Świąt. W domach opieki, gdzie pracowałam, miałam o wiele większe poczucie wspólnoty, nie tylko z koleżankami i kolegami, którzy byli w tej samej sytuacji; sądzę, że podobnie czuli się nasi pensjonariusze, ludzie starsi, niekiedy zupełnie samotni, albo z różnych powodów odstawieni przez swoje rodziny na boczny tor. Tworzyliśmy wspólnie małą społeczność, gdzie uśmiech, dobre słowo, czy ciepły uścisk, sprawiały, że było nam łatwiej przetrwać te dni.
Lata spędzone na emigracji spowodowały, że w moim życiu nic już nie jest takie samo, jak kiedyś. Teraz innymi oczami patrzę na przedświąteczną gorączkę, szał zakupów i obfitość potraw. Jedyna rzecz, której gorąco pragnę to spokój i poczucie, że to co robię, ma głębszy wymiar i jest w zgodzie z moimi pragnieniami. Jednak mimo wszystko, również podczas tych lat oddalenia od mojego domu i rodziny, spotkało mnie wiele miłych niespodzianek i gestów, które nie sposób zapomnieć. Takim moment miał miejsce, kiedy kilka lat temu otrzymałam od Patrycji dwa gwiazdkowe witrażyki do przyklejania na oknie. Patrycja własnoręcznie namalowała je przy pomocy Ilenii i wręczyła  mi, kiedy jechałam na Boże Narodzenie do Polski. Co roku umieszczam je na szybach i choć czas je nieco skonsumował, mimo to, są dla mnie jedną z najmilszych pamiątek, swego rodzaju łącznikiem między moim obecnym życiem i czasem spędzonym na emigracji. Był to trudny czas, ale mimo wszystko cieszę się, że dane mi było przeżyć to doświadczenie, gdyż wiele straciłam, wiele mnie ominęło, ale też dużo otrzymałam w zamian...


Z okazji nadchodzących
       Świąt Bożego Narodzenia
życzę wszystkim zaprzyjaźnionym 
      blogerom i czytelnikom
aby minęły one w serdecznej i ciepłej 
        atmosferze.
A  Nowy Rok niech Wam przyniesie 
wiele pięknych chwil i wspaniałych podróży,
 nowych przyjaźni, i dużo, dużo szczęścia !!!