sobota, 29 grudnia 2012

Valle d'Aosta. Mont Blanc, czyli z wizytą na poddaszu Europy.



W zasadzie o tej górze powinnam chyba napisać "Monte Bianco", gdyż byłam na jej zboczu leżącym po włoskiej stronie a właśnie tak ją nazywają Włosi. Jednak w Polsce na dobre przyjęła się francuska nazwa, więc pozostanę przy pierwszej, bliższej nam wersji. Chyba jestem też winna słowo wyjaśnienia odnośnie tytułu tego posta a konkretnie użytego przeze mnie słowa "poddasze". To taki żartobliwy zwrot, ponieważ w odniesieniu do Mont Blanc często używa się określenia "dach Europy"; jednak ja nie postawiłam nogi na jej szczycie ( 4807 m n.p.m.) a jedynie w miejscu zwanym "Punta Helbronner" leżącym dużo niżej, na wysokości zaledwie 3462 m, więc w najlepszym razie mogę mówić o mojej wizycie na poddaszu...

O Mont Blanc po raz pierwszy usłyszałam jako małe dziecko i swoim zwyczajem zaczęłam się domagać większej ilości szczegółów. Mama powiedziała mi, iż to najwyższa góra w Europie, tak ogromna, że jej szczyt ginie w chmurach. Dowiedziałam się też, że ta nazwa oznacza "Białą Górę" ponieważ na jej zboczach leży wieczny śnieg. Byłam wtedy kilkuletnim brzdącem a moja znikoma znajomość świata miała swoje źródło w książeczkach dla dzieci, więc natychmiast wyobraziłam sobie coś na kształt szklanej góry z bajki o śpiącej królewnie. Co więcej, to bajkowe wyobrażenie przetrwało w mojej świadomości w zasadzie do niedawna, do chwili, kiedy kilka lat temu, już podczas pobytu we Włoszech, po raz pierwszy zobaczyłam ją w całej okazałości na zdjęciu zrobionym "z lotu ptaka" i przekonałam się, że jej kształt jest dość przysadzisty i w niczym nie przypomina np. wyniosłego, szpiczastego szczytu Matterhornu.
Kiedy byłam w szkole średniej, omawialiśmy "Kordiana" oraz scenę, w której główny bohater wygłasza swój pamiętny monolog na szczycie Mont Blanc. Sądziłam wtedy, iż jest jest to po prostu romantyczna "licentia poetica" która kazała poecie umieścić swego bohatera właśnie w tym miejscu. Oczywiście, niejednokrotnie słyszałam o alpinistach wspinających się na nią z narażeniem życia,  widziałam też jakieś zdjęcia z takich wypraw, lecz to jedynie potwierdzało moje domniemania o jej niedosiężności. Dlatego też bardzo mnie zdziwił i zaskoczył rozziew między jej rzeczywistym kształtem i tym w  mojej imaginacji, kiedy zobaczyłam zdjęcie tego ogromnego masywu, nie mającego nic wspólnego z bajkowym szczytem. Wtedy zrodził się w mojej głowie pomysł, aby na własne oczy zobaczyć tę górę, tym bardziej, że pomiędzy Mediolanem i leżącym u jej podnóża Courmayeur jest bezpośrednia komunikacja autobusowa. Co prawda, było to dość problematyczne ze względów logistycznych, gdyż musiałam jechać pierwszym rannym pociągiem do Mediolanu, następnie czekała mnie jeszcze jazda metrem na dworzec Lampugnano skąd odchodził autobus a wszystkie połączenia były "na styk". Niestety, pierwsza wyprawa spaliła na panewce z tych właśnie powodów, więc po upływie kilku tygodni ponowiłam próbę. Tym razem wszystko poszło po mojej myśli i jeszcze przed wschodem słońca wyjechałam z Mediolanu w stronę Aosty. Dwu i półgodzinna jazda przysporzyła mi wiele wrażeń, ponieważ jechaliśmy drogą wśród coraz wyższych wzniesień. W pewnej chwili, pomiędzy ich zielonymi zboczami, na tle błękitnego nieba zobaczyłam wielki, kopulasty szczyt, pokryty śniegiem. Tak mnie to ucieszyło, że chwyciłam telefon komórkowy i natychmiast zadzwoniłam do Marty, żeby się z nią podzielić tą radosną informacją.

Kiedy autobus dotarł na miejsce i wysiadłam na centralnym placu Courmayeur, nieco mnie zaskoczyły niewielkie rozmiary tego miasteczka, będącego jednym z renomowanych ośrodków narciarskich, w którym przewija się mnóstwo ludzi. W zasadzie turyści przybywają przez cały rok, gdyż oprócz tras zjazdowych w okolicy są też liczne  ścieżki trekkingowe oraz możliwość uprawiania wspinaczki, lecz oczywistą koleją rzeczy, szczyt sezonu przypada właśnie na miesiące zimowe. W istocie, mimo niewielkiego centrum Courmayeur zajmuje znaczny obszar, jednak zabudowania są dość luźno rozrzucone, więc nasze mocno zagęszczone Zakopane w porównaniu z nim to prawdziwa metropolia. Jeszcze bardziej byłam zaskoczona tym, że Masyw Mont Blanc jest z miasteczka mało widoczny, gdyż częściowo przesłania go Mont Chetif, spore wzniesienie, leżące w centrum miejscowości. Po przyjeździe pierwsze kroki skierowałam do Biura Informacji Turystycznej, żeby się dowiedzieć, w jaki sposób mogę zrealizować swoje zamierzenie. Tam mi powiedziano, że jest to okres, kiedy kolejka linowa w Courmayeur jest w konserwacji (był  przełom września i października) natomiast w sąsiedniej miejscowości La Palud znajdę czynną kolejkę, którą nie tylko można wjechać na stoki góry, lecz również przemieścić się na francuską stronę, do Chamonix. W związku z tym, wsiadłam do lokalnego autobusu  i po kilku minutach byłam u celu. Nie miałam najmniejszego problemu ze znalezieniem stacji kolejki, gdyż jej budynek góruje wysokością nad miasteczkiem a do tego na jego dachu umieszczono wielkie, czerwone litery, składające się na napis "Funivie Monte Bianco". Co prawda, cena przejazdu w wersji "tam i z powrotem" nie należy do niskich, ale doszłam do wniosku, że nie jest to sytuacja, kiedy należało by oszczędzać, w obliczu bądź co bądź, jedynej w swoim rodzaju okazji pójścia w ślady Kordiana...Natomiast ominął mnie problem z oparciem się chęci wykupienia dość drogiego biletu do Chamonix. Jak się okazało, kursy kolejki na francuską stronę zostały zawieszone ze względu na warunki pogodowe (chodziło chyba o oblodzenie trakcji) i najdalszym punktem, do którego można dojechać jest ostatnia stacja po stronie włoskiej, Punta Helbronner. Nie będę ukrywać, że perspektywa wjazdu kolejką linową na taką wysokość była dla mnie naprawdę ekscytująca, mimo iż wcześniej wielokrotnie korzystałam z tego środka lokomocji i raczej nie budzi on we mnie lęku. Do kabiny wsiadam w dość licznym, międzynarodowym towarzystwie; mimo tłoku udało mi się zająć miejsce przy oknie, dogodne do fotografowania. Kolejka w stronę szczytu jedzie etapami, w związku z tym, trzeba się dwukrotnie przesiadać - po raz pierwszy na stacji Pavillon du Mont Frety i ponownie, na wysokości schroniska Torino. Widoki, które mogłam oglądać w czasie wznoszenia się kabiny były wprost trudne do opisania. Nie wiedziałam, czy patrzeć na panoramę doliny, którą właśnie pozostawiliśmy za sobą i otaczające ją łańcuchy gór, czy na niemal pionowe stoki po prawej stronie, gdzie po zboczach spływały w dół liczne, nitkowate potoczki o spienionej wodzie, czy też na lewo, gdzie pośród skalnych grani widać było ogromny jęzor lodowca Brenva. Dwa pierwsze etapy jazdy kolejką trwają 10 i 8 minut, natomiast trzeci jedynie 2, lecz cała ta 20 minutowa podróż niesie wprost niezapomniane przeżycia. Kiedy się patrzy na ogromne, poszarpane skały wyłaniające się z wiecznych śniegów, czy prawie pionowe stoki, do których przyczepione są pylony kolejki, sprawiające wrażenie stojących nie pionowo lecz ukośnie, nie sposób nie podziwiać zarówno kunsztu inżynierskiego, jak i fizycznego wysiłku ludzi, którzy zrealizowali ów projekt.





Kiedy wagonik kolejki przybył do celu, wyszliśmy na rozległy, drewniany taras widokowy, skąd można popatrzeć na okolicę. Przez chwilę czułam ucisk w skroniach i mrowienie w całym ciele; po chwili te objawy ustąpiły, jednak przez cały czas pobytu na górze z powodu znacznej wysokości towarzyszyło mi uczucie lekkiego oszołomienia. Panowało dość przenikliwe zimno, więc ciepła kurtka, którą miałam w plecaku, okazała się bardzo przydatna, tym bardziej, że nadciągnęła wielka chmura i szczelnie otuliła cały wierzchołek. Zredukowało to widoczność do minimum, więc aby nie tracić czasu poszłam obejrzeć nieduże, lecz bardzo interesujące muzeum minerałów. Można tam zobaczyć wielkie kryształy kamieni szlachetnych i półszlachetnych, jakie spotyka się w tym rejonie. Kiedy na zewnątrz ponownie nieco się przejaśniło wyszłam na taras, ale o ile po prawej stronie widać było niebieskie niebo, to z lewej, w okolicy szczytu, w dalszym ciągu utrzymywały się chmury. Na szczęście pomiędzy nimi co jakiś czas ukazywał się dość odległy, biały wierzchołek, po którego widoku tak wiele sobie obiecywałam. Byłam nieco zawiedziona, gdyż spodziewałam się, że będę mogła przyjrzeć mu się z bliska bez większych przeszkód, ale jak mi powiedział operator kolejki, pogoda w tym rejonie często płata podobne figle. Mimo to, miałam co podziwiać, gdyż jest tam wspaniały widok na szpiczastą, pojedynczą skałę zwaną Zębem Giganta i Lodowiec Giganta leżący w niecce poniżej tarasu. Bardzo mnie zaskoczył widok dużych, czarnych ptaków, które podczas jazdy kolejką widziałam w locie, natomiast tu zobaczyłam je ponownie, chodzące po śniegu. Były to wieszczki, wiedziałam, że można je spotkać w górach ale nie sądziłam, że bywają na tak znacznej wysokości, i tak niesprzyjającym środowisku...Szczerze mówiąc, żałowałam, że nie mogę jechać na francuską stronę, co pozwoliłoby mi na podziwianie Lodowca Giganta w całej okazałości. Operator powiedział mi, że w tym (bardzo trudnym konstrukcyjnie) fragmencie trakcji zastosowano specyficzne rozwiązania techniczne, które jednak niosą pewne ograniczenia, więc ze względu na bezpieczeństwo podróżnych zawiesza się kursy, jeśli warunki nie są wystarczająco dobre. Na Chamonix mogłam jedynie popatrzeć z daleka, gdyż chwilami, w miarę jak wiatr przemieszczał chmury, widać je było w dole, okryte mglistym oparem. Pomimo to, byłam ogromnie usatysfakcjonowana  wycieczką, gdyż sam fakt, że dane mi było znaleźć się w tym miejscu, sprawił mi nieopisaną frajdę. Pobyt na górze nie jest w żaden sposób ograniczony,  można tam spędzić dowolną ilość czasu, lecz ponieważ miałam zamiar obejrzeć rezerwat roślinności alpejskiej, znajdujący się na wysokości stacji Pavillon uznałam, że nadszedł moment, aby udać się w podróż powrotną.

Podczas jazdy w dół skupiłam się na widoku doliny i otaczających ją wzniesień. Był on po prostu nieziemski, gdyż lekkie zachmurzenie sprawiało, że słońce niczym sceniczny reflektor oświetlało jedynie niektóre fragmenty pejzażu,. Górskie łańcuchy przybrały już płową, jesienną barwę i zajmowały całą przestrzeń, ciągnąc się aż po horyzont. Wprost trudno było uwierzyć, że jednak gdzieś się kończą a dalej jest równina Padu i zielono - błękitna Lombardia, gdzie nadal jest niemal letnia pogoda ...U stóp Mont Blanc widać było dolinę Val Veny i strumień Dora a nieco bliżej Val Ferret z nitką drogi i maleńkimi punkcikami, pod którymi można było jedynie domyślać się ludzkich siedzib. Ten majestatyczny widok, oszałamiający swoim ogromem sprawił, że pomyślałam o wszystkich ludziach jacy wspinali się na te strome zbocza używając jedynie siły własnych mięśni a także o budowniczych kolejki, dzięki którym te widoki mogą podziwiać również inni, nie mogący marzyć o takim wyczynie.
Tak jak zamierzałam, wysiadłam na pierwszej stacyjce, aby pochodzić po stoku i obejrzeć ogród botaniczny z alpejskimi roślinami rosnącymi w swoim naturalnym środowisku. Co prawda, z racji pory roku większość z nich przeszła już w stan uśpienia, ale te, które pozostały, nadrabiały wspaniałymi kolorami, we wszystkich odcieniach żółci, brązu i czerwieni. Zauważyłam wiele poprzewracanych tabliczek z nazwami roślin i właśnie się zastanawiałam kim są wandale, którzy dokonali tego dzieła zniszczenia, kiedy zorientowałam się po "pozostałościach przemiany materii " że prawdopodobnie ci niszczyciele to stworzenia nie dwu- ale czteronożne, bez żadnych względów dla ludzkich wysiłków przychodzące tam, aby żerować. Wśród skał znalazłam malutki staw o białawej wodzie, gdzie niczym w lustrze odbijały się poszarpane skały. Dość długo spacerowałam wąskimi ścieżynkami, bo trudno mi było rozstać się z tym bajecznym pejzażem, jaki rozciągał się przede mną. Trochę żałowałam, że kupiłam bilet powrotny na całą trasę a przede wszystkim, że nie wzięłam ze sobą mojego kijka z którym zwykle chodziłam w góry, gdyż mogłabym zejść na piechotę do La Palud, korzystając z jednej z trzech ścieżek wiodących w dół. Jednak o ile mogłabym się pogodzić z niepotrzebnym wydatkiem na niewykorzystany bilet, to schodzenie bez kijka, w pojedynkę, po wąskich, kamienistych i dość stromych ścieżkach, nie wydawało mi się rozsądne, więc ponownie wsiadłam do wagonika, aby zjechać do wioski. W miarę jak pokonywaliśmy kolejne metry trasy wiodącej w dół, ogarniał mnie coraz większy żal, że opuszczam to miejsce, tak odmienne od wszystkiego, co widziałam dotychczas. Jednak mimo tego żalu, moja wysokogórska przygoda skończyła się nieodwołalnie, więc musiałam zjechać do La Palud a następnie pomaszerować do Courmayeur.

Po drodze zwróciłam uwagę na przepiękne kwiaty, zdobiące przydomowe ogródki i miejskie kwietniki. Nie tylko uwodziły oczy swoimi kolorami, ale zadziwiały niezwykle bujną wegetacją, zaskakującą w tym dość ostrym klimacie, gdzie wieczory i noce są bardzo chłodne.
Resztę czasu, jaki mi pozostał do odjazdu, spędziłam na zwiedzaniu miasteczka. Co prawda, mówienie o zwiedzaniu w tym wypadku jest mocno na wyrost, gdyż ścisłe centrum to  zaledwie kilka niewielkich uliczek a jedyne bardziej okazałe budowle (oprócz klockowatych hoteli) to kościół i piękny, stylowy budynek Stowarzyszenia Przewodników Alpejskich. Stoją one przy niewielkim placyku z ławkami i kwietnikami, pełniącym też rolę tarasu widokowego, gdyż leży on nieco wyżej niż centralny plac miasteczka i daje możliwość podziwiania okolicznych gór. Na placyku znajduje się piękny pomnik, poświęcony ludziom  zmarłym w górach a w szczególności przewodnikom alpejskim, którzy stracili życie podczas niesienia pomocy potrzebującym. Jest on niezmiernie wymowny, ma formę nagrobka z krzyżem, na nim leży porzucona peleryna, czekan oraz drabina a przy nich spoczywa wierny pies, który już się nie doczeka powrotu swego pana... Późnym popołudniem, kiedy wsiadałam do powrotnego autobusu jadącego w stronę Mediolanu, miałam wrażenie, że minęło o wiele więcej czasu od chwili, gdy rankiem stałam w tym samym miejscu.
Chociaż w Courmayeur spędziłam zaledwie jeden dzień, tyle się wydarzyło w ciągu tych kilkunastu godzin, zobaczyłam tyle niezwykłych rzeczy, że wrażeń wystarczyło by mi na o wiele dłuższy pobyt. Kiedy autobus ruszył, przesiadłam się na  tylne siedzenie, żeby po raz ostatni  popatrzeć na ośnieżony szczyt najwyższej góry w Europie...



Więcej zdjęć z wycieczki do Courmayeur i na Mont Blanc można zobaczyć w albumie>


sobota, 22 grudnia 2012

Trzy wigilie.


Zawsze miałam zadziwiająco dużo wspomnień z wczesnego dzieciństwa... 



Czasem zastanawiam się, jak to jest możliwe, że tak dobrze pamiętam pierwsze lata mojego życia, ponieważ poza przeprowadzką z okolic Warszawy na Mazury, nie wydarzyło się w nim nic nadzwyczajnego. Oczywiście, taka zmiana w mojej trzyletniej egzystencji była ogromną rewolucją, gdyż musiałam się rozstać z ukochaną babcią i jej domkiem z ogrodem, który dotąd był dla mnie całym światem. Z wielkim bólem adaptowałam się do nowej rzeczywistości i niejednokrotnie próbowałam płaczem wymusić powrót do miejsc, które uważałam za swoje. Jednak jedno z moich najpiękniejszych wspomnień z dzieciństwa wiąże się z pierwszymi świętami Bożego Narodzenia w nowym domu. Pamiętam, jak mój tata przyniósł do domu choinkę a mama przystroiła ją nowymi bombkami oraz własnoręcznie zrobionymi ozdobami ze słomki, krepiny, kolorowego, błyszczącego papieru i wydmuszek. Wszystkie te ozdoby i wielobarwne, papierowe łańcuchy, kleiłyśmy podczas długich, listopadowych wieczorów (prawdę mówiąc, mój udział w ich wykonaniu był raczej znikomy). Były one dość pracochłonne, ale moja mama zawsze miała nadzwyczaj zręczne palce i oprócz łańcuchów potrafiła wyczarować zabawki zrobione metodą origami oraz tęczowe "pawie oczka". Natomiast wydmuszki jajek po doklejeniu elementów z kolorowego papieru, zamieniały się w prześliczne koszyczki, koguty, głowy świętego Mikołaja z długą białą brodą z kłaczka waty, czy pajaca w szpiczastej czapce. Również gwiazda, umieszczona na czubku choinki została wykonana przez mamę z kartonu i srebrnej cynfolii od czekolady. Pamiętam wspaniały zapach świerku zmieszany z zapachem pieczonego ciasta, gdyż mama postanowiła upiec tort, który później przyozdobiła białym maślanym kremem i małymi, kolorowymi cukierkami w kształcie fasolek. Teraz myślę sobie, że chyba były to święta dość skromne, cały tamten okres pierwszego, powojennego dziesięciolecia nie obfitował w zbytki a do tego byliśmy przecież rodziną na dorobku. Jednak  na naszym stole nie zabrakło żadnej z tradycyjnych potraw, jakie zawsze musiały być na nim podczas wigilijnej kolacji. Pamiętam, że była smażona ryba, śledź w śmietanie i ziemniaki, aromatyczne suszone grzyby, na których najpierw gotował się barszcz a później mama oprószyła je mąką i usmażyła na oleju, kompot z suszonych owoców oraz moja ulubiona potrawa, czyli kluski z makiem. Kluski  w zasadzie były makaronem domowej roboty (moja mama robi go po mistrzowsku) polane swego rodzaju słodkim sosem przyrządzonym z maku utartego z cukrem. Do dzisiejszego dnia pamiętam, jak mama ucierała ten mak w makutrze i recytowała mi wierszyk, którego nauczyła się jeszcze jako mała dziewczynka w drugiej klasie szkoły podstawowej.
         
              Siedzi skrzacik za kominem w czerwonym kożuszku,
              zerka okiem, węszy nosem, gładzi się po brzuszku.
              Dziś wigilia, tak coś pachnie, że aż idzie ślinka,
              może znajdzie się dla skrzatka chociaż okruszynka?
              Wyszedł skrzacik zza komina, zdjął z głowy kołpaczek,
              gospodyni, znasz mnie przecież, jam skrzat nieboraczek!
              Dostał skrzacik miskę klusek, wyjadł ją do czysta,
              wlazł za komin, gębę wydął, niczym organista
              i kolędy jął zawodzić przebieraną nutką,
              czasem grubo, czasem cienko, głośno lub cichutko.
              Śpiewał, śpiewał, przez noc całą, aż mu trząsł się brzuszek,
              wreszcie usnął za kominem, zwinięty w kłębuszek.

Dziś nie wiem dlaczego ten pogodny i ciepły wierszyk bardzo mnie zasmucił i ni stąd ni zowąd rozpłakałam się z żalu nad skrzacikiem - nieboraczkiem...Mimo tych łez była to piękna wigilia, odwiedzili nas sąsiedzi - starsi państwo mieszkający w tym samym domu i długo siedzieliśmy przy choince, na której płonęły prawdziwe świeczki a mama śpiewała kolędy.

Tak wiele się zmieniło w ciągu lat, które minęły od tamtej wigilijnej wieczerzy, dziś  już nikt nie zapala na choince prawdziwych świeczek i chyba coraz rzadziej ktoś zadaje sobie trud, aby własnoręcznie wykonywać staroświeckie, choinkowe ozdoby. Odchodzą w przeszłość razem z zimami, kiedy to na Boże Narodzenie wokół domów zawsze były zaspy po kolana, mróz malował wzory na szybach a najmilszym sprzętem w domu był ciepły, kaflowy piec. Brakuje mi tej atmosfery i niejednokrotnie myślałam o tym, żeby wyprowadzić się na wieś i choć w części odzyskać ten utracony raj moich szczenięcych lat, gdzie rytm życia wyznaczają pory roku a natura determinuje ludzkie poczynania.
Choć życie napisało dla mnie zupełnie inny, zaskakujący scenariusz, zawsze starałam się ocalić przynajmniej część tej atmosfery mojego dzieciństwa...
Kiedy przyszedł czas, że sama zostałam matką i gospodynią w moim własnym domu, podczas pierwszych świąt próbowałam wskrzesić tamte chwile, tym razem nie tylko dla mnie samej, ale również dla mojej rodziny. Dziś nie mam pojęcia, jak mi się udało przygotować wszystkie potrawy, nie tylko wigilijne, ale również te przeznaczone na pozostałe świąteczne dni, mając do dyspozycji małą, dwupalnikową kuchenkę, prodiż zamiast piekarnika i dwoje dzieci - niespełna trzyletniego Kubę i kilkumiesięczną  Martę. Po tym wszystkim starczyło mi energii, żeby zrobić makijaż i usiąść do stołu w wizytowej sukience...Byłam dumna z siebie, bo stanęłam na wysokości zadania i miałam ogromną nadzieję, że czeka nas jeszcze wiele świąt w atmosferze wspólnej radości. Jednak już wtedy jakiś podstępny robak wgryzał się w moje serce, sprawiając, że na ten sielski obrazek padał cień z powodu braku rzeczywistej harmonii, jaką w rodzinie daje prawdziwa wspólnota wzajemnych dobrych chęci i oczekiwań. Później była zmiana mieszkania na większe, wygodniejsze, bardziej przestronne oraz wiele wigilii, kiedy rozczarowanie całoroczną rzeczywistością i fizyczne zmęczenie podczas godzin spędzonych w kuchni, brało górę nad podniosłym nastrojem...

Minęło wiele lat i nadszedł czas, kiedy przyszło mi spędzać pierwsze święta w moim życiu z dala od domu i rodziny, na obcej ziemi. Było to w Bari, gdzie znalazłam się na początku grudnia. Pamiętam, jak po przyjeździe na miejsce wysiadłam z autobusu; mimo późnego wieczoru owiała mnie fala ciepłego, niemal wiosennego powietrza. Po kilku dniach zauważyłam, że miasto przygotowuje się do świąt. Palmy na centralnej via Sparano owinięto sznurami kolorowych światełek, w oknach domów widać było wielkie, bogato przystrojone choinki a przed wejściami do sklepów i hoteli umieszczono dekoracje z jedliny i kolorowych bombek z lampkami w kształcie grubych, czerwonych świec. Kiedy patrzyłam na te wszystkie przygotowania, ogarniał mnie bezbrzeżny smutek, nie wyobrażałam sobie
co pocznę w święta, w tym obcym mieście, gdzie nie miałam nikogo bliskiego. Co prawda, zostałam zaproszona na kolację do pewnego włoskiego domu, ale szczerze mówiąc, nie miałam najmniejszej ochoty na to doświadczenie, które zresztą okazało się kompletnym niewypałem. Nie tylko byłam skrępowana z powodu słabej znajomości języka, na domiar wszystkiego panowała tam atmosfera kompletnie odmienna od tej, jaką się kultywuje w polskich domach. Wigilijne menu składało się z kilku gatunków pizzy, ciasta, solonych orzeszków i szampana. Po wymianie prezentów z ogromną ulgą opuściłam ów dom a później długo chodziłam  po ulicach, samotnie, z uczuciem pustki i dojmującego smutku. To pierwsze, tak niemiłe doświadczenie, spowodowało, że od tej pory jak ognia unikałam podobnych sytuacji i jeśli  w grudniu nie jechałam do domu na urlop, prosiłam o jak najwięcej dyżurów w okresie Świąt. W domach opieki, gdzie pracowałam, miałam o wiele większe poczucie wspólnoty, nie tylko z koleżankami i kolegami, którzy byli w tej samej sytuacji; sądzę, że podobnie czuli się nasi pensjonariusze, ludzie starsi, niekiedy zupełnie samotni, albo z różnych powodów odstawieni przez swoje rodziny na boczny tor. Tworzyliśmy wspólnie małą społeczność, gdzie uśmiech, dobre słowo, czy ciepły uścisk, sprawiały, że było nam łatwiej przetrwać te dni.
Lata spędzone na emigracji spowodowały, że w moim życiu nic już nie jest takie samo, jak kiedyś. Teraz innymi oczami patrzę na przedświąteczną gorączkę, szał zakupów i obfitość potraw. Jedyna rzecz, której gorąco pragnę to spokój i poczucie, że to co robię, ma głębszy wymiar i jest w zgodzie z moimi pragnieniami. Jednak mimo wszystko, również podczas tych lat oddalenia od mojego domu i rodziny, spotkało mnie wiele miłych niespodzianek i gestów, które nie sposób zapomnieć. Takim moment miał miejsce, kiedy kilka lat temu otrzymałam od Patrycji dwa gwiazdkowe witrażyki do przyklejania na oknie. Patrycja własnoręcznie namalowała je przy pomocy Ilenii i wręczyła  mi, kiedy jechałam na Boże Narodzenie do Polski. Co roku umieszczam je na szybach i choć czas je nieco skonsumował, mimo to, są dla mnie jedną z najmilszych pamiątek, swego rodzaju łącznikiem między moim obecnym życiem i czasem spędzonym na emigracji. Był to trudny czas, ale mimo wszystko cieszę się, że dane mi było przeżyć to doświadczenie, gdyż wiele straciłam, wiele mnie ominęło, ale też dużo otrzymałam w zamian...


Z okazji nadchodzących
       Świąt Bożego Narodzenia
życzę wszystkim zaprzyjaźnionym 
      blogerom i czytelnikom
aby minęły one w serdecznej i ciepłej 
        atmosferze.
A  Nowy Rok niech Wam przyniesie 
wiele pięknych chwil i wspaniałych podróży,
 nowych przyjaźni, i dużo, dużo szczęścia !!!

piątek, 14 grudnia 2012

Lombardia. Milano - ancora!

To dźwięczne włoskie słowo zamieszczone przeze mnie w tytule, ma podwójne znaczenie. Pierwsze to "jeszcze" lub "ponownie" a drugie, to po prostu "kotwica". Tu użyłam go ze względu na jego podwójny sens, po pierwsze - ponieważ  ponownie piszę o tym mieście, po drugie - z powodu opisywanych miejsc, które przez wiele lat emigracji były dla mnie swego rodzaju kotwicą emocjonalną. 

Na ogół unikałam środków komunikacji publicznej, gdyż lubiłam snuć się  po Mediolanie na piechotę, czasem z mapą w ręku w poszukiwaniu jakiegoś interesującego miejsca lub zabytku a innym razem szłam bez celu z nadzieją, że przez przypadek trafię na coś ciekawego. W ten sposób nie tylko lepiej poznawałam miasto, lecz także znajdowałam różne urokliwe miejsca, do których później chętnie wracałam. Jednym z nich była dzielnica Brera ze swoimi wąskimi, malowniczymi uliczkami. Tu, w imponującym budynku o arkadowym dziedzińcu, znajduje się sławna Akademia Sztuk Pięknych oraz muzeum ze wspaniałymi zbiorami. Zwiedzając je, mogłam na własne oczy zobaczyć wiele obrazów, które wcześniej znałam jedynie z reprodukcji i zdjęć.

Pewnego razu, zdarzyło mi się tam coś, co mnie kompletnie wytrąciło z równowagi... Wychodziłam właśnie z jednej z sal, kiedy  w głębi, w następnym pomieszczeniu, ujrzałam przed sobą „Martwego Chrystusa” Andrei Mantegni. Znałam ten obraz z reprodukcji, czytałam też o tym, jaki jest niezwykły, że malarz złamał w nim obowiązujące kanony, ponieważ nie tylko namalował Jezusa w postaci spracowanego wieśniaka, lecz przede wszystkim ze względu na perspektywę, jakiej użył, umieszczając na pierwszym planie jego wielkie stopy z ranami od gwoździ. Wiedziałam to wszystko, lecz ta wiedza nie obroniła mnie przed piorunującym wrażeniem, którego wtedy  doznałam. Jako pielęgniarka z długim, szpitalnym stażem, ze śmiercią  miałam do czynienia w zasadzie na co dzień i to od wielu lat; jednak wtedy, w tym sponiewieranym nie boskim, lecz ludzkim ciele, zobaczyłam nie tylko jej majestat, lecz także ogromne cierpienie umierania, opuszczenie, ból i samotność tych, którzy zostają. Nawet nie wiem, jak to się stało, że wszystkie moje lęki i emocje, pod wpływem tego obrazu znalazły jedyne możliwe ujście i zupełnie nieoczekiwanie dla mnie samej z oczu polały mi się łzy... Było to silniejsze ode mnie, było mi też zupełnie obojętne, że jestem wśród ludzi, że może ktoś na mnie patrzy i ocenia moje zachowanie. Właściwie nie wiem - czy płakałam nad zmarłym Jezusem, który na tym obrazie uosabia każdego z nas? Czy nad tymi, których odprowadzałam na drugi brzeg a może nad tymi, których nikt nie opłakał i nawet nie wiadomo gdzie są ich groby? Może też trochę sama nad sobą?

Na skraju dzielnicy Brera, niedaleko Castello Sforzesco, znajduje się mały, śliczny kościółek Santa Maria del Carmine. Przed nim, na niewielkim placu noszącym tę samą nazwę, z przyjemnością mogłam obejrzeć jedną z rzeźb naszego rodaka, Igora Mitoraja. Według mnie, pomysł, aby ją tam umieścić był prowokacyjny sam w sobie, lecz bądź co bądź jest to polski akcent, co w miły sposób pogłaskało moją narodową dumę.
Idąc ulicą Brera w stronę północy, dochodziłam do via Solferino i dalej, do via Moscova, gdzie mniej więcej w jej połowie, jest nieduży plac San Angelo z pięknym, barokowym kościołem. Tam swego czasu można było obejrzeć wspaniałą wystawę kilkudziesięciu prawosławnych ikon o ogromnej wartości artystycznej  i materialnej. Ikony przyjechały z Rosji a wystawę pokazano w pomieszczeniach klasztornych, do których zwykle nie ma dostępu, gdyż są objęte klauzurą. Przepiękne, bogato złocone obrazy, z których większość liczyła sobie kilkaset lat, cieszyły się wielkim zainteresowaniem mieszkańców Mediolanu. Dodatkowym walorem tego przedsięwzięcia było to, że w nawie kościelnej wystawiono ich fotogramy, zapewne zarówno dla zachęcenia potencjalnych odwiedzających, jak i celem dania okazji zaznajomienia się z nimi osobom mniej zamożnym (bilet kosztował sporo, jak na owe czasy). Zaimponował mi również fakt, że wystawa nie miała miejsca w muzeum przystosowanym do tego celu, więc organizatorzy musieli zadać sobie ogromny trud, aby zapewnić jej należyty poziom bezpieczeństwa. Jednak najpiękniejsza była idea tego przedsięwzięcia, bowiem na tyłach klasztoru mieści się powiązane z nim Centrum Caritas, gdzie codziennie można  spotkać wielu obywateli byłego Z.S.R.R. oczekujących na pomoc w znalezieniu pracy lub na darmowy posiłek, który można zjeść w stołówce fundacji. 

Myślę, że dzięki tej wystawie niektórzy Włosi mogli na własne oczy zobaczyć, że nawet ci, co emigrują
 "za chlebem" mają za sobą wielowiekową, wspaniałą kulturę, która przynosi zaszczyt całej Europie.
Ten placyk ma jeszcze jeden szczególny urok - fontannę świętego Franciszka. Jest on patronem Włoch
i z tego względu nadal cieszy się tu wielkim poważaniem a podczas moich wędrówek napotkałam wiele przejawów jego kultu. Fontanna jest prosta, lecz bardzo piękna i wymowna. Ma formę dużej studni; przy niej stoi pochylony Franciszek wygłaszający kazanie do ptaków siedzących na cembrowinie. Obok fontanny, na placu pod drzewami, odbywa się targ kwiatowy, gdy się kończy, mediolańskie kwiaciarki część swego pachnącego towaru zostawiają, jako dar dla świętego. W Mediolanie najbardziej podobało mi się to, że niespodziewanie odkrywa się tam różne urocze zakątki,  jakiś romantyczny wirydarz z fontanną, ukryty za ciężką bramą, którą ktoś właśnie otworzył na chwilę albo śliczne podwórko tuż obok wielkomiejskiej arterii.

Miałam takie ulubione podwóreczko przy Corso Buenos Aires. Jest to długa ulica o charakterze handlowym, świetne miejsce na zakupy, jeśli  kogoś nie stać na markowe butiki przy via Montenapoleone lub via San Andrea (Chanel, Versace, Armani, etc.). Na jednym z dziedzińców mieści się biblioteka ”Libreria del Corso”. Lubiłam ten zakątek, gdyż to bajkowe podwórko z kolorowym neonem w bramie, kojarzyło mi się zawsze z ilustracjami z książeczki dla dzieci.  Innym miejscem mającym swoisty urok i wielką magię, jest obecna siedziba uniwersytetu zwana Ca’ Granda, czyli Wielki Dom. Budynek ten powstał dzięki Francesco, władcy Mediolanu z panującego rodu Sforzów a w dobie renesansu był jednym z najpiękniejszych i najlepiej wyposażonych szpitali w Europie. Ma wspaniałą fasadę z czerwonej cegły, bardzo bogato zdobioną o długości prawie trzystu metrów. Główny dziedziniec jest ogromny i równie wielkiej urody. 

Wzdłuż biegną portyki o szerokich arkadach z reliefami i popiersiami, których piękno i rozmaitość można chyba porównać z "głowami wawelskimi" a całość, w przeciwieństwie do fasady, ma nie ceglasty, lecz delikatny różowo - biały kolor. Po drugiej stronie ulicy znajduje się ogród Guastalla, obecnie niezbyt duży, ale bardzo ładny park, założony w połowie XVI stulecia na życzenie pewnej hrabiny, której nazwisko nosi do dziś. Pośrodku ogrodu jest nieckowate obniżenie gruntu z uroczą sadzawką otoczoną balustradą. Całość skojarzyła mi się z Dolinką Szwajcarską w przedwojennej Warszawie, którą w jej dawnym kształcie można dziś zobaczyć jedynie na starych pocztówkach. Również ogród Guastalla zmienił się od czasu swego powstania, ale mimo to, nadal jest miłą enklawą zieleni, gdzie pośród drzew stoją białe posągi i ławki, na których chętnie przysiadają studenci oraz ich wykładowcy po zakończeniu zajęć na uniwersytecie

W przeszłości Mediolan posiadał dużą sieć kanałów zwanych "navigli". Ich budowę rozpoczęto we wczesnym średniowieczu, miały wtedy zadanie obronne a także służyły do odwadniania terenu. Pełniły również funkcję popularnej drogi wodnej, którą spełniały, aż do początku w XX stulecia, kiedy ta rola znacznie zmalała z racji rozwoju transportu kolejowego. W związku z tym, podjęto decyzję, aby większość kanałów znajdujących się na terenie zwartej miejskiej zabudowy przykryć nawierzchnią ulic. Wtedy to Mediolan przestał być "wodnym miastem" jak go nazywano przez wiele stuleci i kompletnie zmienił swoje oblicze. Co prawda, jakiś czas temu powstał projekt ich częściowego odsłonięcia, lecz zarzucono go ze względu na wysokie koszty. Pozostałe zewnętrzne kanały istnieją do dziś i sukcesywnie są włączane do listy atrakcji turystycznych. Można po nich pływać łódkami i kajakami a od kilku lat organizowane są krótkie wycieczki statkiem. Dzięki tej sieci kanałów połączonych z rzekami Pad, Ticino i Adda Mediolan nadal ma bezpośrednią  komunikację z jeziorami Como i Maggiore a także wybrzeżem adriatyckim.
Między innymi, tą właśnie drogą z kamieniołomów znajdujących się nad Lago Maggiore nieopodal miejscowości Candoglia, transportowano biało-różowy marmur, użyty do budowy mediolańskiego Duomo.



Niegdyś główną rolę odgrywały przede wszystkim duże zewnętrzne kanały: Naviglio Grande, Pavese, Martesana, Paderno i Bereguardo, lecz oprócz nich istniała duża sieć pomniejszych kanałów na terenie miasta. To sprawiało, że można było spławiać barki z towarami produkowanymi w Lombardii, aż do portów leżących u ujścia Padu a następnie transportować dalej, przy użyciu statków pełnomorskich. Była to wspaniała idea i majstersztyk wiedzy inżynieryjnej, gdyż oprócz kanałów sensu stricto musiano zbudować liczne śluzy, darseny oraz mosty. Przy ich budowie i utrzymaniu pracowało wielu wybitnych inżynierów, między innymi Leonardo da Vinci, który zmodernizował Naviglio Grande, dziś mający swój początek niemal w samym centrum miasta. Obecnie ulice w pobliżu tego kanału są malowniczym miejscem z mnóstwem sympatycznych barów i kawiarenek a także dzielnicą artystów, którzy chętnie sytuują  swe pracownie w tej okolicy. Nieopodal Darseny, wielkiego basenu w którym kiedyś cumowano barki i gdzie zaczyna się ów kanał, można zobaczyć pochylony i powykrzywiany daszek wsparty na drewnianych krokwiach, pod którym znajduje się coś na kształt szerokiej rynny z bieżącą wodą. Jest to zabytkowe "lavatoio" czyli miejsce, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat temu mieszkanki okolicznych domów przychodziły, aby zrobić pranie. 

Tuż obok, w kompleksie budynków z typowym ,,cortile’’ czyli wewnętrznym podwórkiem, skąd wchodzi się do poszczególnych mieszkań, mieści się kilkanaście pracowni artystycznych. Można tam wejść, porozmawiać z malarzem, pooglądać jego prace a także kupić jedną z nich, jeśli coś się nam szczególnie spodoba. Nieopodal Darseny zaczyna się Corso di Porta Ticinese, długa ulica o jedynym w swoim rodzaju, niepowtarzalnym charakterze. Swą nazwę zawdzięcza klasycystycznej bramie miejskiej - Porta Ticinese, która ją zamyka od południa, zaś na jej północnym krańcu można podziwiać jeden z najważniejszych zabytków Mediolanu - Colonne San Lorenzo, czyli Kolumny Świętego Wawrzyńca. Jest to szesnaście korynckich kolumn, datowanych na II-III w n.e. Zamykają one plac, przy którym znajduje się Bazylika San Lorenzo, jeden z najwspanialszych kościołów Mediolanu. Jej najstarsza część pochodzi z pierwszych wieków chrześcijaństwa, można tam zobaczyć min. kaplicę San Aquilino a w niej cenne romańskie mozaiki. 

Od dawna jest to ulubiona dzielnica młodzieży należącej do tzw. "alternatywy" a w okolicy znajdziemy liczne butiki z odlotową odzieżą, gdzie można kupić ubrania vintage są również sklepy dla zwolenników stylu punk i  metal oraz inne, oferujące torebki, biżuterię, różne niepowtarzalne, ręcznie robione akcesoria, wymyślne buty a także płyty i sprzęt muzyczny. W okolicy chętnie spotykają się przedstawiciele młodzieżowych subkultur, co niestety nie zawsze dobrze się kończy, tym bardziej, że podobno jest to miejsce, gdzie kwitnie handel narkotykami. Sama kilkakrotnie wśród osób siedzących na schodach przed kościołem i pod kolumnami widziałam takie, których stan jednoznacznie wskazywał na znaczny stopień odurzenia. Mimo to, lubiłam tę dzielnicę z jej kolorowymi wystawami i zaskakującymi  graffiti, chociaż nie da się ukryć, że nie wszyscy zostawiający tam swój ślad mają coś istotnego do powiedzenia w materii street- artu. 

Starsi mieszkańcy tej dzielnicy nieustannie narzekają na hałasy trwające długo w noc, walające się śmieci oraz szkło z potłuczonych butelek i brak poczucia bezpieczeństwa. To wszystko sprawiło, że apartamenty leżące w tej okolicy, niegdyś bardzo prestiżowe, zaczęli opuszczać ich dotychczasowi mieszkańcy a ci, którzy pozostali, wciąż ponawiają desperackie apele o zdyscyplinowanie młodzieży środkami policyjnymi. W związku z tym, wydano wiele zakazów - nie wolno siadać pod kolumnami, pić alkoholu poza barami, śmiecić, itd. co w pewnym stopniu poprawiło sytuację i ograniczyło aspołeczne zachowania. Raz w roku, w dniu 1 maja rusza stąd kolorowy pochód organizowany przez centra socjalne, związki zawodowe oraz grupy młodzieżowej kontrkultury. Jest to bardzo ciekawe zjawisko, o którym szerzej piszę w poście>


Natomiast jeśli ktoś ma ochotę na więcej zdjęć Mediolanu, może zobaczyć je tutaj>

wtorek, 11 grudnia 2012

Mediolan, muzyka uliczna.

 

Mediolan jest pełen muzyki. Pisząc to, nie mam na myśli ani sławnej La Scali, ani znanych klubów w rodzaju "Blu Note", czy sal koncertowych. Na ulicach, zwłaszcza w centrum miasta, targowiskach, stacjach i wagonach metra, spotyka się wielu mniej lub bardziej wprawnych muzyków, którzy grają i zbierają datki, aby w ten sposób zarobić na życie. Ich produkcje na ogół cieszą się dużym zainteresowaniem, wiele osób przystaje, żeby posłuchać, więc nierzadko zbiera się przy nich dość spora gromadka przechodniów. Ludzie chętnie dają muzykom pieniądze i z zapałem biją brawo. Czasem ktoś ze starszych słuchaczy puszcza się w tany szczególnie, gdy zabrzmią tradycyjne, włoskie utwory. 

Uliczni muzycy to towarzystwo międzynarodowe; oprócz Włochów można spotkać przede wszystkim Rumunów, przybyszów z dawnego Związku Radzieckiego oraz Cyganów. Część muzykujących robi to nielegalnie (na takie występy potrzebne jest zezwolenie wydawane przez kwesturę) lecz liczni są również tacy, którzy oficjalnie wykonują wolny zawód ulicznego artysty -muzyka. Oprócz tego, są też w mieście wydzielone miejsca, gdzie każdy może dokonać prezentacji swoich umiejętności bez żadnej rejestracji. Jednak może się zdarzyć, że policja zechce kogoś takiego wylegitymować a nie wszyscy posiadają niezbędne wizy, wymagane od obywateli spoza UE. Dlatego też niektórzy z muzyków milkną i chowają instrumenty, gdy na horyzoncie pojawiają się karabinierzy zaś inni spokojnie przygotowują swoje stanowisko, rozstawiają mikrofony oraz wzmacniacze i dają prawdziwe koncerty. 


Czasami są to osoby, które w okresie swojej świetności cieszyły się sporą popularnością, śpiewały w salach do tańca, nagrywały płyty. Bardzo polubiłam tę uliczną muzykę, taką miłą i lekką, dodającą miastu wdzięku i szczególnego kolorytu. Jednym z uprzywilejowanych miejsc dla takich występów jest via Dante, bardzo piękna, szeroka ulica, wiodąca od Placu Duomo, aż do Castello Sforzesco. Ze względu na ograniczony ruch samochodowy służy ona za deptak; nawet w dzień powszedni przemieszcza się tam mnóstwo ludzi, więc podobnie jak w innych, popularnych miejscach, można tu spotkać wielu ulicznych artystów liczących na znaczący zarobek. Pamiętam, jak niedługo po przyjeździe z Polski, spotkałam tam po raz pierwszy rumuńskiego akordeonistę, który zwykle siadał po zacienionej stronie ulicy i grał motywy z „Ojca  chrzestnego”. Robił to pięknie i z polotem a dźwięki jego instrumentu słyszało się z daleka. 


Słodka, sentymentalna melodia wypełniała przestrzeń, miało się wrażenie, że ludziom nagle poprawiły się humory a w powietrzu zaczynała krążyć pozytywna energia wywołująca uśmiech na twarzach przechodniów...  Rumun przez kilka kolejnych lat grał w tym miejscu, w zależności od pory dnia zmieniając stronę ulicy w poszukiwaniu cienia. Pewnego razu, przechodziłam obok niego, kiedy odpoczywał, więc przystanęłam, żeby porozmawiać. Przy tej okazji powiedział mi, że w Rumunii był nauczycielem muzyki, lecz powszechna bieda w rodzimym kraju skłoniła go do emigracji. Powiedziałam mu, że również jestem cudzoziemką i że bardzo lubię słuchać jak gra. Gawędziliśmy przez chwilę a na koniec zapytał jaką piosenkę chciałabym usłyszeć. Poprosiłam o stary, włoski utwór „Le ragazze di Trieste”. Chyba mnie zapamiętał, bo później niejednokrotnie, kiedy przechodziłam ulicą obok niego, uśmiechał się do mnie a po chwili słyszałam jak gra tę melodię.


Miałam też innych grających i śpiewających ulubieńców. W wagonach metra często spotykałam pewną koncertującą parę; mężczyzna grał na skrzypcach a jego towarzyszka śpiewała. W przeciwieństwie do innych osób muzykujących (a raczej żebrzących pod tym pretekstem) które robią to raczej „na odczepnego” (chyba wychodząc z założenia, że hałas i tak zagłusza wszystko) wkładali w swoje występy wiele zapału. Obydwoje byli bardzo biednie ubrani, ich twarze miały dziwny, niezdrowy koloryt, lecz zawsze uśmiechali się sympatycznie w niewymuszony sposób. Bez wątpienia znali się na muzyce a dziewczyna miała naprawdę piękny, niski głos. Odrzucała głowę do tyłu i śpiewała pełną piersią, w jakimś nierozpoznawalnym dla mnie języku. Nigdy nie miałam okazji, aby z nimi porozmawiać, więc nie dowiedziałam się z jakiego kraju pochodzą, jednak patrząc na rysy ich twarzy, odniosłam wrażenie, że mogli być Albańczykami albo obywatelami jednego z państw wchodzących w skład dawnej Jugosławii.

Niewątpliwie najbardziej egzotyczną muzykę proponowali Indianie z obu Ameryk. Wykonywali utwory typowe dla swojej kultury, na ogół ubrani w narodowe lub plemienne stroje, tradycyjne kapelusze, poncha w kolorowe pasy lub zdobione koralikami skóry i pióropusze. Dobrze przygotowani, sprzedawali swoje płyty a oprócz tego różne piszczałki oraz grzechotki wykonane z łupin orzechów. W ciągu tych lat, jakie spędziłam we Włoszech, spotkałam jeszcze wielu innych muzyków zasługujących na uwagę. Saksofonistę, grającego klasyczne, jazzowe evergreeny, sobowtóra Michaela Jacksona w długiej, białej szacie z jakimś egzotycznym, przypominającym gęśle instrumentem, skrzypków, trębaczy i gitarzystów. Wiele nacji, wiele gatunków muzyki... Jedno z tych spotkań szczególnie zapadło mi w pamięć. Było to w tunelu pod Placem Dumo, gdzie krzyżują się dwie linie metra. Aby się przesiąść z linii „czerwonej” na „żółtą” trzeba pokonać długi, podziemny korytarz. Szłam tym tunelem w tłumie ludzi, gdy nagle dobiegł mnie dźwięk muzyki. Początkowo był stłumiony, słyszało się jedynie wyrwane z całości nuty. W miarę jak posuwałam się do przodu, ten dźwięk narastał, aż po chwili, kiedy pokonałam kolejny zakręt korytarza, ogłuszył mnie i porwał, niczym fala przypływu. 

W tunelu muzykowało trzech Cyganów. Byli bardzo młodzi, wyglądali, jakby jeszcze nie przekroczyli dwudziestu lat życia; jeden z nich grał na akordeonie a dwaj pozostali na skrzypcach. Wykonywali allegro z 3 Koncertu Brandenburskiego Bacha z taką maestrią i brawurą, że mógłby im pozazdrościć sam Paganini. 
Miałam wrażenie, iż muzyka spada na mnie niczym jastrząb na zająca, dźwięki zwielokrotnione ścianami tunelu otaczały mnie, wywołując zimne dreszcze na plecach i łzy w oczach. Efekt był tak niesamowity, że trudno było uwierzyć, iż to niezwykłe zjawisko nie ma miejsca w sali koncertowej a wykonawcy to obdarci, cygańscy chłopcy. Przez jakiś czas spotykałam ich w tym miejscu i za każdym razem słysząc, jak grają, nie mogłam wyjść z podziwu. Wszyscy zapewne znają historyjki o cudownej wirtuozerii cygańskich skrzypków z dawnych rosyjskich szantanów, ja sama miałam okazję słyszeć ich niezrównaną grę podczas pobytu na Węgrzech. Jednak w tym wypadku najbardziej zaskakujący był młody wiek muzyków i nadzwyczajne zgranie tego trio. Po pewnym czasie chłopcy zniknęli z podziemia, sądziłam, że zmienili miejsce lub wyjechali do innego miasta. Niestety, prawda okazała się bardziej brutalna... Kiedyś, przez przypadek, usłyszałam w lokalnej telewizji końcówkę wywiadu, który przeprowadziła z nimi młoda, niezależna reporterka. Z rozmowy wynikało, iż padli ofiarą prawa pozwalającego policji skonfiskować instrument, jeśli służy on do nielegalnego zarobkowania. Zostali więc pozbawieni możliwości gry, ponieważ nie stać ich było na kupno nowych skrzypiec (akordeon ocalał).


Dziewczyna przygotowująca reportaż wyraziła nadzieję, że być może znajdzie się jakiś wielkoduszny sponsor, który ich wesprze w zakupie nowych instrumentów i zalegalizowaniu działalności. Przez dłuższy czas nic o nich nie słyszałam, jednak niejednokrotnie myślałam o tym, co się z nimi dzieje i czy ten program oglądał ktoś, kto zechciał im pomóc. Dlatego poczułam ogromną radość i satysfakcję, kiedy po upływie kilku lat, w okresie  poprzedzającym Boże Narodzenie, niespodziewanie spotkałam ich ponownie w Como a kilka dni później w Mediolanie. Dawny tercet stał się kwartetem, teraz ich zespół składał się z trojga skrzypiec i akordeonu. Wszyscy nieco wyrośli i zmężnieli, ale ich gra była równie ekscytująca i porywająca, jak wtedy, kiedy ich usłyszałam po raz pierwszy. Bardzo mnie to ucieszyło i pomyślałam, że jednak cuda się zdarzają... Przypomniała mi się wtedy inna zadziwiająca historia, jaką słyszałam kilka lat temu, kiedy to wiele mówiono o młodziutkiej dziewczynce, bodajże Rumunce, zarabiającej na życie tańcem w podziemiach metra. Podobno jej wrodzony talent zwrócił uwagę nauczycielki ze szkoły baletowej przy Operze, która pomogła jej w zdobyciu stypendium do tejże szkoły. Dziewczynka podjęła naukę a jej nauczyciele uważają, że rokuje wielkie nadzieje.

więcej zdjęć>



poniedziałek, 3 grudnia 2012

Mediolan, tancerze uliczni.

Mediolan jest miastem, gdzie taniec ma poczesne miejsce; przede wszystkim dlatego, że to właśnie tu znajduje się  La Scala, renomowany teatr operowy ze wspaniałym baletem. W wąskich uliczkach na jej tyłach, tam gdzie znajdują się wejścia służbowe, często można spotkać artystów przychodzących na próby. Nietrudno wśród nich rozpoznać członków baletu, gdyż wyróżniają się wzrostem oraz sprężystymi, eleganckimi sylwetkami. Do nich należą sceniczne deski i aplauz wyrafinowanej publiczności, jednak również mediolańska ulica ma swoich tancerzy.

W samym centrum miasta, za katedrą, znajduje się znany mediolański deptak - Corso Wiktora Emanuela II z galerią Pasarella. Po obu stronach ulicy ciągną się tu długie portyki, chroniące przechodniów przed deszczem lub nadmiarem słońca. Jest to bardzo uczęszczane miejsce, pełne  markowych sklepów, stylowych barów i lodziarni z przepysznymi lodami. Zawsze można tu spotkać mnóstwo ludzi, z tej racji jest to także świetne miejsce na wszelkiego rodzaju występy uliczne. Pewnej wiosny, wiele lat temu, pojawił się tam pewien Hiszpan tańczący flamenco. Nie pierwszej młodości, szczupły, muskularny z włosami do połowy pleców, które czasem związywał w "koński ogon" tańczył na ulicy, wystukując rytm kastanietami i podkutymi butami. Nie zauważyłam, aby jego popisy cieszyły się szczególnym zainteresowaniem, sprawiał przy tym wrażenie, że nie zależy mu na poklasku widowni, jakby  tańczył jedynie dla własnej satysfakcji. Jego spuszczone oczy nie szukały kontaktu z otoczeniem a ponura twarz o orlich rysach, raczej nie budziła sympatii wśród na ogół wesołych i otwartych Włochów. Kiedyś widziałam, jak kłócił się z kobietą siedzącą w ulicznej kawiarence, tuż obok miejsca, gdzie tańczył. Kobiecie zatopionej w pogawędce z przyjaciółką zapewne przeszkadzał stukot jego kastanietów, bo bez ogródek powiedziała mu, żeby zmienił miejsce swych występów. Hiszpan zrobił pod jej adresem parę kąśliwych uwag, lecz po chwili przeniósł się na drugą stronę ulicy. Mimo wszystko te pokazy chyba przynosiły mu jakiś profit, bowiem tańczył tam przez kilka letnich sezonów. Czasem wydawało mi się, że jest w tym miejscu od zawsze, niemal zrośnięty z ulicznym pejzażem, niczym posągi na pobliskim Duomo. Jednak coś się zmieniło na przestrzeni tych lat - hiszpański tancerz najpierw obciął swe długie włosy a nieco później podkute, brązowe buty zmienił na białe...

Nieopodal, w galerii Pasarella, zagnieździli się na stałe młodzi przedstawiciele kultury hip-hopu. Jest tam atrium z zewnętrznymi, kręconymi schodami, gdzie bardzo często można spotkać tancerzy  break-dance. Stylowo ubrani, z nieodłącznym boomboxem, przysiadali na schodach niczym ptaki, które przed odlotem przycupnęły na gałęzi. Posadzka galerii, wykonana z polerowanego kamienia i gładka niczym szkło, stanowi wprost wymarzone miejsce do tańca, toteż nie trzeba było długo czekać, aby pierwszy odważny zaczął swoje ewolucje. Oglądałam tę scenę wielokrotnie, zresztą z reguły szybko gromadziła się tam spora grupka widzów. Zatrzymywała się przede wszystkim młodzież, lecz zdarzali się też widzowie dużo starsi, czasem wręcz w podeszłym wieku. Tancerze byli raczej początkujący, do rzadkości należało, by czyjeś ewolucje trwały dłużej niż dwie, trzy, minuty. Jednak żaden z nich się nie poddawał, ani nie zrażał niepowodzeniem. Bez żenady i skrępowania z powodu otaczających ich gapiów, powtarzali kolejno swe heroiczne próby. Widzowie oddawali im sprawiedliwość; z pełnym szacunkiem dla ich ambitnych wysiłków nagradzali kolejne podejścia gromkimi brawami.

Nierzadko wśród obserwatorów znalazł się jakiś tata lub dziadek z małym chłopcem, zdarzało się też, że maluch zafascynowany tymi popisami z mizernym skutkiem próbował naśladować starszych tancerzy. Ja również często przystawałam, żeby na nich popatrzeć; pewnego razu, ponownie zobaczyłam tam "Ikara", chłopaka, którego kiedyś widziałam na via Moscova i zapamiętałam, choć od tego przelotnego spotkania minęło trochę czasu.
Było to wczesną wiosną, chyba z końcem marca, pamiętam, że wiał przenikliwy, zimny wiatr. Właśnie wraz z moją przyjaciółką Renatą wyszłyśmy z podziemi metra, przejął nas chłód, więc pośpiesznie pozapinałyśmy guziki płaszczy i ciaśniej zawiązałyśmy szaliki. Nagle wyrósł przed nami wysoki chłopak, przyodziany w spodnie do kolan i wyblakłą, różową podkoszulkę. W pierwszej chwili pomyślałam, że chyba oszalał wychodząc w taką pieską pogodę w stroju, który byłby odpowiedni raczej w środku lata. Oświecił mnie widok boomboxa, przypomniałam też sobie, że niedaleko wyjścia z metra jest mała galeria, gdzie w zacisznym kącie można tańczyć break-dance. Przez moment szliśmy w tym samym kierunku, po czym my zatrzymałyśmy się przy jednej z wystaw a on poszedł dalej, w stronę pasażu. Nie widziałam jego twarzy, tylko szerokie, proste plecy i tlenione włosy blond.

Po chwili zobaczyłyśmy go po ponownie, zziębnięty dreptał pod kolumnadą, niespokojnie przebierając nogami, niczym młody kogut biorący w posiadanie swój kawałek podwórka. Rozglądał się trochę bezradnie, wyraźnie czekając na kogoś a może na odpowiedni moment? Obserwowałam go przez chwilę, w nadziei, że zacznie tańczyć. Chłopak chyba nie bardzo wiedział co ma ze sobą zrobić, wyglądało na to, że kumple go zawiedli lub spóźniają się na spotkanie. Sprawiał wrażenie trochę zagubionego a  jego opuszczone barki świadczyły o tym, że nie czuje się zbyt pewnie. Przyszła mi wtedy do głowy myśl, że jest niczym młody Ikar zanim ojciec przypiął mu skrzydła do ramion; jeszcze trochę stropiony, lecz już ze świadomością, że poleci, jeżeli naprawdę tego zechce... Patrzyłam na niego i myślałam o tym, że jest w jego postaci cała kwintesencja młodości, oczekiwanie, szerokie ramiona, na których może się wesprzeć cały świat i ręce, jeszcze opuszczone, lecz mimo, to świadome swej siły.   

Wtedy nie widziałam  jego tańca, gdyż poszłyśmy wraz z Renatą w swoją stronę.
Po jakimś czasie zobaczyłam go ponownie, w grupce przesiadującej w galerii Pasarella. Zatrzymałam się, żeby popatrzeć jak tańczy. Nie było to maksimum ludzkich możliwości, jednak widać było, że nie tracił czasu. Zastanawiałam się, ile upadków zaliczył on i jego koledzy, ile razy boleśnie poobijali sobie kolana i łokcie? Wraz z innymi klaskałam, kiedy któremuś z nich ładnie wyszła ewolucja lub tańczył nieco dłużej niż pozostali chłopcy. Lubiłam na nich patrzeć, na tę bandę młodych mieszczuchów, uparcie walczących  z prawami grawitacji. Oni wiedzieli, że nie jest ważne ile razy „zaliczą glebę”, lecz ich upór w pokonywaniu siły ziemskiego przyciągania, choć jedyną nagrodą za ten wysiłek będzie moment wzlotu, być może krótki, niczym mrugnięcie powieką i oklaski przygodnych widzów... 

Więcej zdjęć>

sobota, 24 listopada 2012

Liguria. Rezerwat Przyrody, czyli na piechotę z Capodimonte do Portofino.


Obejrzenie Opactwa San Fruttuoso (patrz poprzedni post) i krótki odpoczynek zajęły mi około dwóch godzin. Przy tej okazji na straganie z pamiątkami dokonałam zakupu, który przyniósł mi dużo radości, mimo swoich niewielkich rozmiarów i niewygórowanej ceny. Sprawiłam sobie bowiem kolejną, pamiątkową kuchenną ściereczkę z kolorowym nadrukiem. Takie ściereczki są we Włoszech bardzo popularne a nadruki to z reguły fragment mapy regionu z obrazkami przedstawiającymi lokalne atrakcje, specjały gastronomiczne i ludowe kostiumy. Są one bardzo kolorowe i okrutnie kiczowate, ale ja mam do nich ogromny sentyment... Stylistyka wygląda na dość odległą w czasie i przypomina nieco drukowane makatki, które często widziało się w polskich kuchniach za czasów mojego dzieciństwa. W ciągu kilku lat stworzyłam sobie małą kolekcję takich ściereczek, nieco później wzbogaciła ją Marta, przywożąc z wycieczki do Londynu dwie następne, z mapą londyńskiego metra i sylwetkami londyńskich kościołów. Ta, którą zakupiłam tym razem, przedstawiła oczywiście Ligurię i  jej  atrakcje, w tym opactwo San Fruttuoso.

Poniżej  zamieszczam mapę turystyczną półwyspu Portofino, gdzie widać, jak liczne są piesze szlaki w tej malowniczej okolicy. W rzeczywistości  jest  ich jeszcze więcej, gdyż są tam jeszcze różne "dzikie" ścieżki, których nie ma na mapie.


Ponieważ powrót do domu planowałam na późne popołudnie, musiałam podjąć decyzję, co zrobić z resztą czasu. Już przed wyjazdem myślałam o tym, że mogłabym przejść na piechotę do leżącego niedaleko Portofino. Portofino i Capodimonte leżą w niewielkich zatoczkach malowniczego, górzystego półwyspu, który porasta tzw. macchia mediterranea, dość niska i wiecznie zielona roślinność. Przed wyjazdem nieco poczytałam w internecie na temat szlaków w tej okolicy i obejrzałam mapkę. Wynikało z niej, iż cały teren pomiędzy Portofino, Camogli, Santa Margerita Ligure i Capodimonte jest pokryty gęstą siatką ścieżek. Niestety, nie znalazłam żadnego opisu, który dawałby pojęcie o ich charakterystyce, lecz miałam nadzieję, że przynajmniej jedna z nich przypomina dobrze mi znane, alpejskie mulatiery. Ponieważ przyplątało mi się jakieś przewlekłe zapalenie ścięgien w lewej stopie, nie nastawiałam się na bardziej forsowne marsze, pomyślałam jednak, że gdyby na miejscu okazało się, iż istotnie znajdę szlak nie zapowiadający większych problemów, to z przejściem kilku kilometrów powinnam sobie poradzić. Rozpaskudzona lombardzkim porządkiem, nie wpadłam na pomysł, aby przed wyjazdem wydrukować mapkę z internetu. Spodziewałam się, że na miejscu będzie pod dostatkiem wyczerpujących informacji, gdyż bądź co bądź jest to bardzo uczęszczane miejsce, gdzie przewija się mnóstwo turystów. Niestety, w opactwie żadnej mapy nie zauważyłam, nie mówiąc o braku ulotek z mapką okolicy, jakie w Lombardii spotyka się  w większości obiektów tego typu. Doszłam do wniosku, że zapewne znajdę jakąś wskazówkę w miejscu, gdzie zaczyna się szlak. Ścieżkę prowadzącą z opactwa na okoliczne wzgórza znalazłam bez trudu, kierując się wskazówkami jednej z mieszkanek Capodimonte. Dowiedziałam się, że drogi do Portofino są dwie: jedna z nich początkowo biegnie dość nisko, na wysokości mniej więcej 100 m n.p.m. i druga, prowadząca na szczyt wzniesienia, która nieco później schodzi w dół, gdzie obydwie łączą się i wspólnie tworzą szlak docierający do Portofino. Powiem szczerze, że była to jedna z najbardziej mozolnych wędrówek w moim życiu...

Początkowy odcinek był dokładnie taki, jak się spodziewałam. Dobrze ubita ścieżka biegła zakosami w górę, niestety, tu też nigdzie nie było mapy, były jednak strzałki i napisy wykonane czerwoną farbą, co wskazywało, że jest  to właściwa droga. Ze względu na nie najlepszą kondycję postanowiłam wybrać łatwiejszą z nich, tę wiodącą niżej, jednak choć rozglądałam się uważnie, przeoczyłam rozwidlenie, gdzie powinnam skręcić w prawo i poszłam  w górę, aż ścieżka doprowadziła mnie do niewielkiej, agroturystycznej restauracji. Postanowiłam, że tu zasięgnę języka i podejmę decyzję co do dalszej drogi. Przede mną było spore wzgórze ( około 500 m n.p.m.) oddzielające opactwo od Portofino. Szczerze mówiąc, mimo mojego zamiłowania do włóczęgi, nie miałam najmniejszej ochoty, aby się tam wdrapywać.

Po pierwsze - mój poziom energii po kilkumiesięcznym maratonie nocnych dyżurów był równy zeru a po drugie -  było bardzo ciepło co w połączeniu z morskim powietrzem, po lombardzkim zimnie i wilgoci było dla mnie prawdziwym szokiem, nie licząc problemów ze ścięgnami, które  dawały o sobie znać ostrym bólem przy bardziej forsownym chodzeniu. Obok restauracji znalazłam mapę, niestety, ząb czasu lub jakiś wandal spowodował w niej dość sporo ubytków, więc poprosiłam jej właścicielkę o niezbędne wskazówki. Kobieta stwierdziła, że powinnam kierować się oznaczeniem w postaci jednej lub dwóch czerwonych kropek, gdyż obydwa  szlaki zaprowadzą mnie do celu. Nie bardzo mi się chciało schodzić ponownie w dół, aby wrócić statkiem do Camogli, więc mimo wszystkich wątpliwości postanowiłam kontynuować wędrówkę. Poszłam jeszcze kawałek w górę, aż do rozwidlenia ścieżek.

Spotkałam tam jakiegoś piechura, który doradził mi, abym poszła w górę szlakiem z jedną kropką. Powiedział też, że jeśli z tego miejsca zejdę w dół, to co prawda dotrę do drogi prowadzącej niżej, lecz i tak (choć nieco później) nie uniknę wdrapywania się na wzgórze. Ponieważ odniosłam wrażenie, że ów pan dobrze zna te strony, poszłam za jego radą i powędrowałam szlakiem czerwonej kropki. Powiem szczerze, że była to jedna z najbardziej mozolnych wędrówek w moim życiu... Byłam już  niedaleko szczytu, kiedy ścieżka
do tej pory dość wygodna, stała się błotnista i stroma. Przecinały ją jakieś wyrwy, było też mnóstwo połamanych gałęzi, pamiątek po zimowych ulewach. Ponieważ wyjeżdżając nie nastawiałam się na bardziej forsowne przechadzki, nie wzięłam ze sobą kijka, ani butów do trekkingu. Gdyby nie zapewnienia moich informatorek, że ścieżka jest wygodna a moje trzewiki na dość grubym protektorze w zupełności odpowiadają warunkom, nigdy bym się nie porwała na ten spacer. Na szczęście udało mi się przebyć bez szwanku także ten odcinek i znalazłam się na szczycie wzgórza. Tu humor zdecydowanie mi się poprawił, gdyż miałam przed sobą częściowo otwartą przestrzeń, więc mogłam wreszcie popatrzeć na otaczający mnie pejzaż. A pejzaż wybrzeża liguryjskiego jest naprawdę przepiękny! Spokojna tafla morza widziana z góry, w blasku wysoko stojącego słońca wyglądała niczym srebrno - niebieskie lustro. Zadziwiły mnie różne kwiatki, niektóre zupełnie mi nieznane, kwitnące mimo (teoretycznie) panującej zimy. Wokół mnie ciągnęły się zielone pasma skalistych wzgórz, porośnięte dość niską roślinnością z wystrzelającymi gdzieniegdzie wysokimi piniami. Miałam okazję oddać się jednemu z moich ulubionych zajęć, jakim jest zbieranie piniowych szyszek. Zawsze uwielbiałam  szyszki, kasztany i żołędzie za ich kształty i kolory we wszystkich odcieniach brązu. Tę  pasję zaszczepiła mi moja mama; pamiętam z pierwszych lat mego życia, jak je wspólnie zbierałyśmy, aby robić z nich śmieszne ludziki... Pamiętam też, że na  łące obok domu zrywałyśmy kwitnące trawy i polne kwiaty do wazonu. Chyba właśnie te piękne wspomnienia z dzieciństwa spowodowały moje zamiłowanie do suszonych bukietów i wiklinowych koszy pełnych szyszek... Kiedy wracałam z Włoch do domu w Polsce, w bagażu prawie zawsze miałam jakieś pudło z tymi małymi cudami natury, zebranymi w trakcie moich wędrówek. Także  i tym razem nie mogłam się oprzeć pragnieniu podniesienia kilku dorodnych szyszek pinii. Niestety, te najpiękniejsze były poza moim zasięgiem, leżały bowiem na zboczu z dala od ścieżki, więc musiałam się zadowolić nieco mniejszymi okazami. Na tym etapie drogi natknęłam się na dziwny obiekt niemal metrowej długości, mający kształt tablicy o zaokrąglonym szczycie, którego przeznaczenia nie potrafiłam odgadnąć. 
 
Choć przyjrzałam mu się dość dokładnie, nie wiedziałam - czy został  wykuty w jakimś miękkim kamieniu, czy też wylano tu coś, co przypominało beton, jednak z całą pewnością nim nie było. Po pierwsze, miało jasny, kremowo-beżowy kolor a po drugie, wyglądem przypominało raczej piaskowiec lub gips. Do tego na jego powierzchni ktoś wyrył dziwne znaki, które mi się kojarzyły z czymś, co już kiedyś widziałam, ale ani rusz nie mogłam sobie przypomnieć, w jakich to było okolicznościach...
Było to bardzo intrygujące, gdyby znajdowało się bliżej ludzkich siedzib pomyślałabym, że to jakaś mistyfikacja zrobiona dla żartu, ale do najbliższej osady był jeszcze spory kawałek drogi wąskimi, górskimi ścieżkami, więc trudno było przypuszczać, że komuś chciałoby się aż tak fatygować. Cały czas kołatała mi się po głowie myśl, że coś takiego widziałam już kiedyś na rysunku lub zdjęciu w jakiejś książce, ale do dziś nie przypomniałam sobie gdzie i kiedy...Ścieżka znów zrobiła się dość szeroka i wygodna, więc raźno maszerowałam przed siebie. 




Na tym etapie prowadziła po grani wzgórza, więc po lewej ręce miałam urwisty jar schodzący do morza a po jego drugiej stronie na zboczu, widziałam domki porozrzucane wśród gajów oliwnych i ogrodów. Z mapy pamiętałam, że to Prato i Olmi, osady należące do Gminy Portofino. Sądziłam, iż ten etap drogi nie nastręczy mi szczególnych problemów, niestety, okazało się, że byłam w grubym błędzie! Doszłam bowiem do prawdziwej plątaniny ścieżek i wybetonowanych alejek, na domiar złego, nigdzie nie widziałam kropkowych oznaczeń a jedynie nazwy ulic, choć te przełazy w żadnym razie nie zasługiwały na miano "ulica". Tu znowu dał mi się we znaki brak mapy. Kilkakrotnie wchodziłam w uliczkę, sądząc, że to ta właściwa, lecz za każdym razem urywała się ona na jednej z posesji, albo ni stąd ni zowąd zamykała ją furtka lub brama. Co gorsza, nie  widziałam żywego ducha, więc nie było mowy o zasięgnięciu języka. Wreszcie, po dłuższym błądzeniu przy jednej z furtek zobaczyłam dwóch turystów. 


Od nich dowiedziałam się, że mimo tych zapór są to w dalszym ciągu drogi publiczne, więc można bez obawy z nich korzystać. Ponieważ straciłam mnóstwo czasu i energii na krążenie po okolicy, ogarnęła mnie w tym momencie prawdziwa wściekłość. Nie miałam pojęcia o co w tym wszystkim chodzi, czy to jakieś dziwne lokalne prawo własności i co właściwie kryje się za tym obyczajem zagradzania drogi? Po raz pierwszy znalazłam się w takiej sytuacji, gdyż choć w Lombardii i Piemoncie ścieżki, tzw. mulatiery często przecinają prywatne tereny a właściciel po obu stronach ogradza swoją ziemię murem lub płotem (czasem przerzuca ponad dróżką mostek czy  kładkę dla swojej wygody) ale droga jest otwarta i każdy ma do niej swobodny dostęp. Idąc w dół ścieżką wskazaną mi  przez moich wybawicieli, znów doszłam do bramy, którą musiałam sforsować, aby iść dalej, co dopełniło miary mojego wzburzenia. Brama, zbita z drewnianych bali i uzupełniona siatką, nie dość, że wyglądała na wyjątkowo ciężką, to na dodatek nie trzymała się na zawiasach, lecz na jednym kawałku niedbale zawiązanego drutu. Zastanawiałam się, jak tędy przeszli panowie, których  przed chwilą spotkałam. Doszłam do wniosku, że prawdopodobnie jeden ją podtrzymywał a drugi otwierał (opcja niewykonalna w pojedynkę). Na dodatek, tuż za tym nieszczęsnym urządzeniem, było znaczne obniżenie terenu, coś na kształt stopnia. Nie miałam pojęcia, jak  sforsować tę przeszkodę bez skręcania karku lub nogi, więc postanowiłam, że będę trzymać się słupka i spróbuję odchylić nieco bramę, na tyle, abym mogła się przecisnąć pomiędzy nimi. Kiedy próbowałam wykonać ten manewr, ledwie przytwierdzona brama urwała się i padła z hukiem. Nawet nie myślałam o próbie jej podnoszenia i stawiania na miejsce, bo i tak przerastało to moje możliwości. Mściwie pomyślałam sobie, że to słuszna kara dla pozbawionego wyobraźni osobnika, który ją skonstruował i postawił. W tej chwili moja pierwsza droga z Santa Margerita Ligure do Portofino, która jak mi się wtedy wydawało nie miała końca, wydała mi się przysłowiową "kaszką z mlekiem"...

Kiedy dotarłam do placyku w Portofino, nad zatoką kładły się już długie cienie. Słońce zaczynało się chować za zachodni półwysep, sprawiając, że wzniesiony tam kościół San Giorgio i Castello Brown tonęły w jego pomarańczowym blasku. Pełne słońca były jeszcze wyższe partie wschodniego półwyspu, lecz port i stojące wokół domki pociemniały i zszarzały. Miasteczko wyglądało zupełnie inaczej niż podczas letniego dnia, kiedy byłam tam po raz pierwszy. Większość barów i restauracji była zamknięta; w części domów z pokojami do wynajęcia trwały prace remontowe, lecz mimo to, po nabrzeżu przechadzało się sporo osób. Myślę, że podobnie jak ja, przybyły tam, aby w ciszy i spokoju nacieszyć się urodą miasteczka, rzecz zupełnie niemożliwa w pełni wiosenno - letniego sezonu.

Miałam wielką ochotę popatrzeć na Portofino z wysokości zamkowego wzgórza, ale brakowało mi siły na dalsze spacery. Postanowiłam, że zanim zacznie się inwazja turystów przyjadę tu ponownie, aby odetchnąć jego atmosferą. Mimo iż były to pierwsze dni lutego, w Ligurii pachniało wiosną, w donicach i na kwietnikach widać było zimozielone krzewy i kwiaty odporne na niespodziewane, nocne przymrozki a w jednym z ogrodów zobaczyłam kwitnącą mimozę. Po zimowej aurze Lombardii był to zupełnie inny świat!

P.S. Zupełnie niedawno, już podczas pobytu w Polsce, dowiedziałam się, że bariery i furtki na ścieżkach mają stanowić zaporę dla dzikiej zwierzyny a zawłaszcza dzików. Szkoda jedynie, że w tak popularnym regionie wypoczynkowym nikomu nie przyszło do głowy, aby zadbać o jakąkolwiek informację na ten temat a owe bramy skonstruować w sposób pozwalający pojedynczej osobie na ich sforsowanie. Sądzę też, zważywszy iż jest to rejon wybitnie turystyczny i prowadzą tamtędy szlaki piesze, należałoby porządnie oznaczyć drogę zejścia do Portofino i zadbać o możliwość przemieszczania się bez popadania w tarapaty.

Więcej zdjęć z półwyspu >


Chciałam tu dodać pewną uwagę dla osób oglądających  zdjęcia morza, które robią wrażenie wykonanych wieczorem. W rzeczywistości było to wczesne popołudnie, fotografowałam je pod słońce stojące jeszcze bardzo wysoko i zupełnie niechcący udało mi się uzyskać efekt, który o ile się nie mylę, w kinematografii nosi nazwę "nocy amerykańskiej".