Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia z Włoch. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą wspomnienia z Włoch. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 5 grudnia 2013

Szklanka, telefon i moneta....

Zaprzyjaźnieni  czytelnicy tego bloga zapewne zauważyli nowe logo w prawym górnym rogu strony. Jest to zajawka  zabawy wymyślonej przez Fidrygaukę,  która zapowiada się bardzo obiecująco i już widać z zamieszczonych komentarzy, że wzbudziła spore zainteresowanie, więcej na ten temat   przeczytacie tutaj

Jeśli o mnie chodzi zachęta padła na podatny grunt i mimo notorycznego braku czasu, postanowiłam że ja także sie do niej przyłączę i opiszę to, co mi przyszło na myśl w
 związku z trzema słowami, które widnieją w tytule, gdyż owo hasło zaproponowane przez Fidrygaukę natychmiast nasunęło mi mnóstwo skojarzeń. Pierwsza rzecz, jaka mi przyszła do głowy, to szklanka stojąca na półce mojej łazienki. Trzymam w niej różne drobne a użyteczne przedmioty i dzięki temu, nigdy nie mam problemu z ich odnalezieniem. Poza tym lubię ją, ponieważ jest ładna, ma nietypowy kształt a do tego zdobi ją wizerunek pierrota z łezką w oku. Mam tę szklankę już wiele lat, bo od chwili, kiedy zamieszkałam w Lombardii. Weszłam w jej posiadanie przez użyczenie, zaś później, gdy opuszczałam gościnny dom rodziny P......, za przyzwoleniem Patrycji zabrałam ją (wraz z kilkoma innymi miłymi drobiazgami) ze sobą do Polski, aby mi przypominała czas spędzony w moim włoskim domu. Przez te wszystkie lata przywykłam do jej widoku i na co dzień raczej się nie zastanawiam nad jej istnieniem, jednak zdarza się czasem, że kiedy na nią patrzę, przypominam sobie różne momenty z mojej emigracyjnej egzystencji. Nie odkryłam tu Ameryki, bo ten mechanizm pięknie opisał Proust w swojej wspaniałej książce, gdzie smak magdalenki umoczonej w herbacie, wywołuje u bohatera całą lawinę wspomnień, one rodzą następne i tak poznajemy przepiękną historię jego dzieciństwa, na którą patrzymy niczym na warsztat tkacza, gdzie powstaje wspaniały gobelin pełen barwnych postaci. Również moja skromna szklanka, wraz z wieloma innymi przedmiotami, książkami i zdjęciami, jest dla mnie takim katalizatorem moich włoskich przeżyć i wspomnień. Ale chciałabym napisać o jeszcze jednym skojarzeniu, jakie wywołuje to słowo, myślę tu o popularnych rozważaniach na temat zagadnienia, czy szklanka jest do połowy pełna, czy do połowy pusta? Otóż, kiedy zastanawiam się nad tym pytaniem, mam wewnętrzną pewność, że moja jest po prostu wypełniona w połowie i chciałabym, aby tak było zawsze. Może to zasługa tego, że jako zodiakalna Panna, urodzona w momencie, kiedy lato osiąga swój punkt przełomowy, mam wrodzoną potrzebę wewnętrznej równowagi? Nie powiem, że przychodzi mi to łatwo lub nie daj Boże, automatycznie! Zachowanie tego błogosławionego stanu to ciężka praca i ogromny wysiłek mentalny. Jak większość istot ludzkich, przez wiele lat miotałam się pomiędzy różnymi skrajnościami, aż do chwili, kiedy los rzucił mnie na obcą ziemię. Było to bardzo bolesne doświadczenie, jednak w tym trudnym czasie nie tylko poznałam własne możliwości i siłę, jaka we mnie drzemie, ale przede wszystkim nauczyłam się robić z nich użytek. Ile pracy nad sobą mnie to kosztowało, wiem tylko ja...Jednak dzięki nim udało mi się zachować zdrowie psychiczne, odkryć uroki samotnego życia, które z biegiem czasu przestało być dla mnie ciężarem a stało się darem od losu, szansą,  jaką otrzymałam, aby wniknąć w głąb mojej jaźni, zrozumieć siebie i stworzyć mój własny system wartości. Był to czas, kiedy na powrót nauczyłam się patrzeć oczami dziecka, które odkrywa nieznany świat; czasem obcy i niezrozumiały, ale zawsze fascynujący... Oderwana od wszystkiego, co było treścią mojego życia, jako jedyny łącznik z domem i z krajem miałam telefon, z którego korzystałam często i chętnie, tym bardziej, że dzięki niemu mogłam mówić po polsku, do czego poza tym nie miałam zbyt wielu okazji. W sensie materialnym sporo mnie to kosztowało, gdyż niejednokrotnie wisiałam na nim, aż do bólu głowy, udzielając moim dzieciom niezliczonych rad i porad oraz bez końca omawiając szczegóły ich codziennej egzystencji. Nie byłam w tym nałogu odosobniona, ponieważ we Włoszech wszyscy uwielbiają swoje komórki i rozmawiają bez skrępowania w miejscach publicznych, pełnym głosem poruszając tematy, które nazwałabym jeśli nie intymnymi, to przynajmniej wymagającymi względnej dyskrecji. Widok osoby w samochodzie, poruszającej się z niedozwoloną prędkością po górskich drogach, prowadzącej jedną ręką, podczas gdy w drugiej trzyma się telefon, absolutnie nie należy do rzadkości; co gorsza, podobnie postępują niektórzy kierowcy publicznych środków transportu. Kiedy jeździłam autobusem do pracy w Muggio, moją zmorą był kierowca, który co prawda korzystał z zestawu słuchawkowego, ale za to "nadawał" bez chwili przerwy przez całą drogę. Zwykle o tej godzinie w autobusie było niewielu pasażerów, więc jego głos rozlegał się donośnie, dzięki czemu mogłam być na bieżąco z wiadomościami na temat tego, gdzie był, z kim się spotkał i co zjadł. Podobną wiedzę, tym razem na temat współpasażerów, zapewniała mi jazda lokalnym pociągiem; ta również niosła dodatkowe atrakcje, gdyż oprócz rozmów po włosku, można było wysłuchać relacji we wszystkich językach świata, co wymownie świadczyło o tym, że włoskie społeczeństwo jest naprawdę mieszanką narodowości i kultur. Co więcej, z reguły nikt nie myślał o tym, aby mówić półgłosem, wręcz przeciwnie, większość rozmówców dawała wyraz swojej pewności siebie ze swadą, nie mającą nic wspólnego z zasadami dobrego wychowania. Przy tej okazji zauważyłam, że w zasadzie jedynie języki azjatyckie i afrykańskie są dla mnie barierą nie do przebycia, gdyż francuski, portugalski, hiszpański i rumuński są zadziwiająco podobne do włoskiego, więc można pojąć ogólny sens rozmowy. Natomiast ukraiński, rosyjski i angielski choć żadnego z nich nie znam zbyt dobrze, także dawał mi możliwość przynajmniej częściowego zrozumienia w czym rzecz, nawet jeśli tak naprawdę zupełnie mi na tym nie zależało... 

Nie powiem, że ten brak dobrych manier nie działał mi na nerwy; pół biedy, jeśli taki krzykacz siedział w głębi wagonu, gorzej było, gdy miałam go w bezpośrednim sąsiedztwie. Kiedyś zdarzyło mi się, że w wieczornym pociągu z Mediolanu usiadła obok mnie jakaś pani wyglądająca na pracownicę banku, która po chwili wyciągnęła telefon i na cały głos zaczęła komuś opowiadać swoje straszne doświadczenia z miejsca pracy (nie szczędząc szczegółów pozwalających na identyfikację), gdzie podobno była prześladowana przez okrutnego szefa. Zastanawiałam się, co by to było, gdyby w zatłoczonym do granic możliwości pociągu, siedział jakiś krewny lub znajomy owego szefa...O tym, że pewne fakty należy zachować dla siebie, przekonał się również sam Berlusconi i wiele osób z jego otoczenia a to za sprawą podsłuchów telefonicznych, które jak się okazało, są powszechną (choć najczęściej nielegalną) metodą zdobywania wiadomości. Mimo zakazu takich praktyk podsłuchują wszyscy wszystkich a skala tego zjawiska jest po prostu niespotykana, co gorsza, to co może zainteresować tzw. ogół, natychmiast jest szeroko upubliczniane.
Kompletny bezwstyd, jaki temu towarzyszy, jest po prostu zatrważający, wiele osób z kręgu pożal się Boże, VIP-ów, absolutnie nie przejmuje się tym, co im się wyciąga zza pazuchy, wychodząc z założenia, że nie ważne co się mówi, byleby mówiono. Jeśli komuś się wymknie coś, czego nie powinien powiedzieć, wykręca się kota ogonem mówiąc, że to nie było powiedziane serio, albo wprost przyznając się do kłamstwa lub konfabulacji. Tak zrobiła jedna z panienek premiera, która podczas telefonicznej rozmowy (podsłuchanej i nagranej) powiedziała do swojej koleżanki, że obiecano jej kilka milionów euro za milczenie, ponieważ w chwili ich intymnych spotkań była nieletnia. Kiedy sprawa wyszła na jaw oznajmiła po prostu, że zmyślała, ponieważ chciała wzbudzić zazdrość innych dziewczyn z "haremu" a poza tym jest patologiczną kłamczuchą i lubi konstruować różne nieprawdziwe historie. Kiedyś mówiono, że nic tak nie plami kobiety jak atrament (mając oczywiście na myśli intymne wynurzenia w listach) dziś zgodnie z duchem czasu można powiedzieć, że utrata czci jest możliwa również dzięki niezbyt oględnym rozmowom telefonicznym...

Zastanawiałam się niejednokrotnie, jak to się dzieje, że telefon, który przecież powinien nam służyć za narzędzie do komunikowania się w nagłych, nie cierpiących zwłoki sprawach, wielu osobom jest nieodzowny do podtrzymywania kontaktów międzyludzkich, namiastką rodzinnych rozmów przy stole, czy przyjacielskich pogaduszek przy kawie...Nieopanowany rozwój telefonii komórkowej sprawił, że pomału odchodzą do lamusa automaty telefoniczne. Co prawda, w czasie, gdy mieszkałam we Włoszech, nadal można było je zobaczyć w różnych newralgicznych punktach miasta, przede wszystkim w metrze, gdzie służą jako telefony alarmowe, gdyż podobnie jak w innych krajach, można z nich zadzwonić gratis na Policję, do Straży Pożarnej, czy wezwać karetkę Pogotowia. Kiedy przyjechałam do Włoch, oprócz nowoczesnych telefonów publicznych na kartę magnetyczną, nadal były w użyciu starsze modele, gdzie wrzucało się drobne monety; jednak dość szybko zostały one zlikwidowane, w związku z wycofaniem narodowej waluty i przyjęciem euro. Z włoskimi lirami zetknęłam się zaledwie przez kilka tygodni i na dobrą sprawę nawet nie pamiętałabym, jak wyglądały, gdyby nie to, że  do dziś zachowałam kilka znaleźnych pieniążków... 
Dzięki mojej babci mam pewien nawyk, którego rygorystycznie przestrzegam; zawsze podnoszę nawet najmizerniejszy grosik, jeśli takowy mi upadnie, jak również monety, które ktoś inny zgubił (oczywiście tylko wtedy, gdy właściciela nie ma w zasięgu wzroku) nie tyle ze skąpstwa, co z szacunku dla pieniędzy.

Babcia zawsze mi powtarzała, że każdy znaleziony grosz przynosi nam szczęście a jeśli chcemy je zatrzymać, należy na niego chuchnąć trzy razy  następnie schować do portmonetki i w żadnym razie nie wydawać, lecz nosić przy sobie "na rozmnożenie". Można w to wierzyć lub nie, ale nadzieja na cudowny przypływ gotówki to miła rzecz...Kiedy wyjeżdżałam do Włoch i wsiadałam do autobusu na dworcu w Olsztynie, znalazłam dwuzłotową monetę; natomiast wysiadając po przyjeździe do Bari, banknot o nominale 1000 lirów, co oczywiście uznałam za nadzwyczaj dobrą wróżbę. Dwuzłotówka, jak sądzę, nadal leży w szkatułce wśród znaleźnych monet, natomiast banknot trzymam w moim starym portfelu, wraz z paszportem i włoskimi dokumentami. Gdybym miała szczerze odpowiedzieć na pytanie, czy ta wróżba się spełniła, to musiałabym powiedzieć, że tak, moja sytuacja finansowa we Włoszech była co najmniej zadowalająca, jednak stare przysłowie nie bez powodu mówi, że samo posiadanie pieniędzy nie jest gwarancją szczęścia, gdybym nie miała w sobie pasji do poznawania świata, zapewne nie raz bym gorzko opłakała każdego zarobionego centa...Tęsknota za polską i moja rodziną, która mi towarzyszyła na co dzień, dzięki tej pasji do zwiedzania i wędrówek była nieco mniej dolegliwa a całe to piękno, jakie miałam nieomal na wyciągnięcie ręki sprawiało, że wszystkie ciężary emigracyjnego żywota wydawały się znacznie łatwiejsze do udźwignięcia. Muszę powiedzieć, że było to coś, z czego nie chciałam i nie mogłam zrezygnować, bo w głębi duszy czułam, że jest to moja szansa nie tylko na poznanie nowych miejsc, że to także swego rodzaju okup od życia, jaki mi dało w zamian...To była moja "szklanka", gdzie kreska jest dokładnie pośrodku a czy ktoś ją nazwie do połowy pełną, czy do połowy pustą, to tylko kwestia interpretacji...

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Ogród włoski.



Ogród włoski to skrzyżowanie uporządkowania z nieokiełznaną naturą. Nie jest tak rozległy i pełen nieoczekiwanych perspektyw jak park angielski, ale też nie tak uporządkowany jak oparty na symetrii i geometrycznych formach ogród francuski. W ogrodzie włoskim znajdziemy tarasy, rzeźby, fontanny, dyskretne altany oraz belwedery, skąd można podziwiać szczególnie piękne widoki. Nie brak w nim malowniczo zgrupowanych drzew i strzyżonych szpalerów na wzór francuski zaś murki i balustrady zdobią wielkie wazy pełne rosnących w nich kwiatów. Trawniki zdobią kolorowe rabaty i kwitnące krzewy a wśród tych ostatnich prym wiodą kamelie i azalie. Bardzo lubię ten rodzaj ogrodu, podobnie jak park angielski, natomiast ogród francuski, niezależnie od swojej urody męczy mnie szybko, więc dłuższy spacer po jego uporządkowanych alejkach jest dla mnie swego rodzaju pokutą. Zwiedzając zabytkowe wille miałam  okazję oglądać wspaniałe ogrody willi Carlotta, Melzi i Taranto, mające różny charakter i założenie. Pięknym przykładem typowego ogrodu włoskiego jest długi i wąski ogród willi Monastero w Varennie, leżący na wschodnim brzegu jeziora Como.


Jednak tym razem nie o takich ogrodach chcę napisać, lecz o moim własnym, choć wyimaginowanym ogrodzie, którego nie ma na żadnej mapie, gdyż istnieje on jedynie w mojej pamięci i wyobraźni...


Są tam te wszystkie rośliny, które mnie zachwyciły i na które co roku czekałam z utęsknieniem aby wreszcie zakwitły... Są w nim mimozy i magnolie, hortensje o ogromnych kwiatach, miniaturowe różyczki, wspaniale kwitnące kamelie i oleandry. Kiedy nadchodziła wiosna a w przydomowych ogródkach zaczynało się zielenić, zdarzało mi się nadłożyć drogi, żeby zobaczyć co nowego rozkwita za płotem sąsiada. Gdy zima miała się ku końcowi, niespodziewanie zakwitały oczary o niepozornych kwiatach wydających delikatny zapach i żółte mimozy. Pierwsze dni wiosny należały do magnolii, zaś po nich przychodził czas na fioletowe glicynie, pokrywające kaskadami delikatnych kwiatów pergole i murki. Z dnia na dzień na ulicach robiło się różowo od migdałowców i drzewek podobnych do naszych czereśni, pokrytych wielkimi kiściami białych i różowych kwiatów.


Kiedy zazieleniło się na dobre, zaczynały kwitnąć pnące jaśminy o orientalnym, oszałamiającym zapachu a przy płotach milin amerykański bujnie rozpościerał swe gałęzie ozdobione szkarłatnymi, trąbkowymi kwiatami, wyłaniającymi się z gęstwiny ciemnozielonych liści. Często zza wysokiego muru odgradzającego prywatną posesję docierał upajający, nieznany mi zapach niewidocznych roślin a balkony oraz ogródki na dachach i tarasach przypominały ogromne kosze pełne zieleni i kwiatów w pełnym rozkwicie. Nie sposób też zapomnieć o skromnych kwiatach lawendy, tej klasycznej, niebieskiej o drobnych kwiatkach i jej bardziej imponującej odmianie o ciemno fioletowych kłoskach. I tak przez całe lato, dzień za dniem i tydzień za tygodniem, trwała ta kwiatowa zmiana warty... Pamiętam też, jak po raz pierwszy zobaczyłam kwitnące drzewko laurowe. Nie spodziewałam się, że kwitnie tak ładnie i obficie, przywabiając pszczoły swoimi drobnymi, żółtymi kwiatkami. W moim wyimaginowanym ogrodzie nie może też zabraknąć okazałych platanów, sadzonych na poboczach ulic w karnych szeregach, wyglądających niczym żołnierze ubrani w mundury o ochronnych barwach. Ich srebrnoszara kora z delikatnym odcieniem zieleni zawsze budziła mój zachwyt. Są tam również inne drzewa, okrutnie okaleczone na przedwiośniu z poobcinanymi gałęziami, z których został zaledwie pień i parę grubych konarów.


Gdy je zobaczyłam po raz pierwszy wydawało mi się to straszliwym barbarzyństwem i byłam niezmiernie zdziwiona, widząc te same drzewa w środku lata z kopułą delikatnych gałązek i mnóstwem dorodnych liści. Zrozumiałam, że takie cięcie to konieczność, kiedy po pierwszej letniej burzy, połączonej z porywistym wiatrem i ulewą, ulice pokryły się połamanymi gałęziami z drzew, których na wiosnę nie poddano tym brutalnym zabiegom. No i wreszcie pinie, o ogromnych szyszkach i koronach w kształcie parasola, których charakterystyczny kształt jest tak jednoznacznie związany ze śródziemnomorskim pejzażem. W ogrodzie mojej pamięci rosną też ogromne araukarie, drzewa figowe z palczastymi liśćmi i drzewo, którego nazwy długo nie znałam a które wprawiło mnie w zachwyt kwiatami o upojnym zapachu, nieco podobnymi do kwiatów naszego kasztanowca, lecz dużo większymi i w delikatnym kolorze lila. Dopiero podczas wizyty w ogrodzie botanicznym willi Taranto, dowiedziałam się, że nosi ono nazwę paulownia... I wreszcie są też drzewa kasztanowe, pokrywające swą bujną zielenią stoki gór z jadalnymi owocami, niczym zielone jeże w kolczastych skorupkach. Kiedy opuszczałam Włochy na zawsze, zabrałam mój wyimaginowany ogród ze sobą; w mojej pamięci wciąż trwają jego wszystkie barwy i zapachy, śpiew kosów budzący mnie o poranku, to całe piękno, które przez długie lata cieszyło moje oczy i leczyło obolałą duszę...

Więcej zdjęć >

czwartek, 12 kwietnia 2012

"Pierwsze foto".


Długo się zastanawiałam, czy a przede wszystkim jak, opisać tę historię... Jest to też historia mojego ponad dziesięcioletniego pobytu we Włoszech, dojrzewania, poszukiwania tego co jest moje własne i sprawia, że jestem tym, kim jestem. Odkąd sięgam pamięcią, zawsze interesowały mnie podróże, historia i jej poznawanie poprzez życiorysy ludzi, których losy są cząstką  dziejów miejsc gdzie niegdyś żyli. Być może, gdybym urodziła się nieco później i w innej rzeczywistości, dane by mi było te zainteresowania zmienić w pasję już wcześniej; jednak moje życie miało dla mnie scenariusz o wiele bardziej banalny. Szkoła, praca w szpitalu, później małżeństwo, narodziny dwójki dzieci i zwykłe, codzienne obowiązki w socjalistycznej rzeczywistości. Mimo rozlicznych zajęć zawsze byłam pasjonatką literatury, czytałam dużo i w każdych okolicznościach. Kiedy sięgam pamięcią wstecz, widzę siebie, kiedy jako młoda matka stoję przy kuchni i jedną ręką mieszam w garnku zupę żeby się nie przypaliła, jednocześnie czytając książkę od której nie mogę się oderwać. Lektura była moim nałogiem i drugim życiem, doskonalszym, równoległym światem, jaki miałam na wyciągnięcie ręki. Z biegiem czasu zaczęłam czytać nieco mniej, być może dlatego, że rozziew pomiędzy otaczającą mnie rzeczywistością i  tym, co znajdowałam w książkach, stał się zbyt duży i nie widziałam już żadnego związku pomiędzy nimi? A może po czasach kiedy czytałam wszystko co mi wpadło w ręce, był to po prostu przesyt a po nim przyszło rozczarowanie i znużenie?

Dziś, kiedy o tym myślę mam wrażenie, że w latach mojej wczesnej młodości gdy kształtował się mój światopogląd i charakter, zabrakło mi wsparcia ze strony osób, które powinny mi powiedzieć jak należy żyć
"w realu" i jakimi zasadami się kierować... Życia nauczyłam się z książek, ale czy dobrze na tym wyszłam? Czasem myślę, że były to "książki zbójeckie" bo dały mi fałszywy obraz rzeczywistości i w pewnym sensie zostałam przez to okaleczona. Z głową pełną wzniosłych myśli, pragnieniem świata rządzonego przez uczucia szlachetne i prawdziwe, wylądowałam na mieliźnie; sama z rozdartym sercem i poczuciem, że nic nie zależy ode mnie... Jednak, jak to zwykle bywa, to co wywołało  chorobę stało się też moim ocaleniem. Jest to pewien rodzaj "życiowej homeopatii" i w tym wypadku trucizna stała się również moim  lekiem... Kiedy przyjechałam do Włoch była wokół mnie pustka, którą musiałam czymś wypełnić aby nie popaść w duchowe rozterki, tak często  dręczące ludzi nagle oderwanych od środowiska w jakim dotychczas żyli. Wiedziałam z całą pewnością, że nie będzie to okazjonalne towarzystwo, alkohol. czy też  "miękkie" albo co gorsza "twarde" narkotyki, gdyż mój instynkt samozachowawczy kłóci się z takimi rozwiązaniami.

Podczas emigracji zawsze dużo pracowałam, nawet nie tyle z potrzeby co z konieczności, ponieważ  uprawiając wolny zawód musiałam być dyspozycyjna aby utrzymać dobrą opinię i pozycję na rynku pracy. Jednak siłą rzeczy utrudniało mi to kontakty przyjacielskie i towarzyskie a tak zwanych kontaktów męsko - damskich zwłaszcza przygodnych, nigdy tam nie szukałam. Początkowo samotność była dla mnie nieznośnym ciężarem, później do niej przywykłam a z biegiem czasu zaczęłam ją akceptować i doceniać. Zrozumiałam, że przyszedł czas abym zajrzała w głąb mojego "ja" i jest to okazja, której nie mogę zaprzepaścić...

Z trudem przyzwyczaiłam się do tego, że moje rozmowy z bliskimi odbywają się jedynie za pomocą telefonu, zaś Dario i Patrycja właściciele małego apartamentu, gdzie zamieszkałam, są dla mnie na co dzień tym wsparciem, jakie z reguły daje nam nasza własna rodzina. Zresztą dobrze trafiłam, ci wspaniali ludzie byli dla mnie zawsze niczym opoka; bliscy bez natręctwa, zawsze gotowi do pomocy zanim o to poprosiłam. Ich dwie córki - Ilenia i Federica przez te lata na moich oczach z dzieci stały się dwiema młodymi kobietami, które wciąż mają swój ciepły kącik w moim sercu.


Kiedy zaczęłam poznawać Włochy, naturalną koleją rzeczy zapragnęłam podzielić się z moją rodziną tym, co tu zobaczyłam. A nowych wrażeń miałam mnóstwo, bo niemal każdy wolny dzień przeznaczałam na zwiedzanie lub wędrówki po okolicy.. Początkowo kupowałam popularne albumy, gdzie można znaleźć krótkie informacje i zdjęcia z najciekawszych miejsc w regionie, później wpadłam na pomysł, że przecież sama również mogę fotografować. Moje pierwsze, nieśmiałe próby odbywały się za pomocą turystycznego aparatu marki Kodak, jaki niektóre biura podróży dają w prezencie uczestnikom wycieczek. Aparat ten niegdyś należał do Lawinii, matki Patrycji; niczym nasz "Druh" był bardzo prosty w obsłudze i działał na tradycyjne filmy w rolkach. Pamiętam dzień, kiedy w punkcie usługowym zrzucono mi te pierwsze zdjęcia na płytę, którą po przyjeździe do Polski z dumą odtworzyłam rodzinie.

Byłam ciekawa jaką opinię usłyszę, gdyż moje dzieci Jakub i Marta, także fotografują (mają również inne zainteresowania i zdolności artystyczne) a do tego syn w owym czasie był studentem wychowania plastycznego, gdzie fotografia jest jednym z przedmiotów nauczania. Pamiętam zachwyty mojej mamy nad pięknem włoskiego krajobrazu i słowa syna,  że co prawda mam dobre oko do fotografii, ale powinnam  mieć lepszy aparat. Lepszy aparat wkrótce się znalazł, używany, lecz w pełni sprawny cyfrowy Nikon, ofiarowany mi przez Daria. Wtedy to wraz z jego otrzymaniem narodziła się moja nowa pasja. Teraz nie wybierałam się z domu jedynie dla zabicia czasu lub żeby zobaczyć coś nowego. Utrwalanie widzianych miejsc za pomocą fotografii stało się dla mnie równorzędnym celem a nie jedynie środkiem na zachowanie ich w pamięci.

Mimo to, nigdy  nie nauczyłam się fotografować w pełnym znaczeniu tego słowa, funkcje analogowe nadal są dla mnie jedną wielką tajemnicą, zapewne też brak mi było czasu i wrodzonych zdolności technicznych aby zgłębić ich tajniki. Myślę jednak, że może kiedyś uda mi się ten brak nadrobić, gdyż chciałabym kontynuować moją pasję w innym wymiarze i na innym gruncie. Dość szybko postanowiłam zmienić Nikona na inny aparat i kupiłam sobie Canona, który ze swoimi licznymi funkcjami cyfrowymi dawał mi więcej możliwości. Tak czy inaczej, abstrahując od artystycznej i technicznej wartości moich zdjęć, mają one dla mnie osobiście ogromną  wartość sentymentalną. Dzięki nim moja pamięć zachowała to, co zapewne dawno by z niej uleciało lub stało się zaledwie cieniem wspomnienia... Zawsze też pragnęłam opisać  miejsca, jakie widziałam oraz emocje z nimi związane, więc siłą rzeczy musiałam zasiąść do komputera (kiedyś tego nie znosiłam, gdyż od patrzenia w ekran monitora starej generacji bolała mnie głowa i oczy). Laptop  stał się moim niezastąpionym towarzyszem w jego pamięci są moje zdjęcia, mogłam też na nim pisać bloga i szukać w internecie informacji niezbędnych do planowania następnych wypraw.

Teraz, gdy z perspektywy czasu patrzę na siebie widzę kobietę, której młodość co prawda minęła, ale której chyba udało się ocalić młodość ducha, zainteresowanie dla otaczającego świata, chęć aby wciąż odkrywać coś nowego i iść do przodu, mimo iż czasami zmęczone nogi odmawiają posłuszeństwa. To co miało być w moim życiu "zamiast" niepostrzeżenie stało się po prostu moim życiem. Dziś wiem, że nigdy nie dotrę do tych wszystkich miejsc, jakie chciałam zobaczyć, że wciąż zostaną pejzaże i miasta, których widok  wprawiłby mnie w zachwyt a których nigdy nie poznam... Zostawiłam to wszystko, może z lekką nutą melancholii i niedosytu, ale bez zbytniego żalu bo wiem, że mogę sama sobie dać jeszcze wiele prezentów i sprawić dużo pięknych niespodzianek. Dziś kiedy otwieram komputer i widzę mój folder niegdyś nazwany roboczo "Pierwsze foto", patrzę na te zdjęcia, niczym matka oglądająca schowane przed laty obrazki, nieudolne bazgroły dziecka, które nie wiadomo kiedy dorosło i stało się poważnym człowiekiem.

Nie wiem jak by wyglądało moje życie i kim byłabym teraz, gdybym wtedy nie wzięła do ręki żółtego Kodaka Lawinii...

To pytanie pozostanie bez odpowiedzi, gdyż nie potrafię sobie wyobrazić tych długich lat spędzonych w inny sposób. Mimo wielkiego smutku jaki mi przyniosła emigracja, to właśnie narodzinom tej pasji zawdzięczam, że udało mi się zachować równowagę psychiczną i zdrowie fizyczne. Powiem więcej, dzięki niej zrozumiałam, jaką wartość ma moje życie dla mnie samej, kim jestem i co sama sobie mam do zaoferowania...