Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cernobbio. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cernobbio. Pokaż wszystkie posty

piątek, 8 grudnia 2023

Lombardia. Orticolario, czyli Targi Ogrodnicze w Cernobbio. Silvia i jej lampy.



Cernobbio to niewielka, bardzo malownicza miejscowość, leżąca nieopodal miasta Como, na lewym brzegu jeziora o tej samej nazwie. Znajduje się tu kilka przepięknych willi, które można podziwiać podczas rejsu statkiem. Widać wtedy w całej okazałości ich wspaniałe, ozdobne frontony, zwrócone w stronę lustra wody. Kiedy po raz pierwszy wybrałam się w taki rejs moją uwagę zwróciła jedna z nich, nosząca nazwę (jak się niebawem dowiedziałam) Villa Erba, od nazwiska swych pierwszych właścicieli. Jednak dla miłośników kina i kultury ważne jest przede wszystkim to, że jednym z jej lokatorów był Luchino Visconti o czym swego czasu pisałam w poście  Lombardia. Cernobbio - willa Erba, czyli wakacje Viscontich.  Do willi należy duży park, na jego terenie znajduje się  piękny pawilon, częściowo ukryty pośród zieleni, swą architekturą nawiązujący do secesyjnych szklarni. Całość bardzo rzadko otwiera swe bramy dla szerszej publiczności, jednak pewnego razu dowiedziałam się, że właśnie odbywają się tam miejsce targi ogrodnicze. Ponieważ miałam dzień wolny, pogoda była ładna, więc  postanowiłam skorzystać z nadarzającej się okazji, żeby spędzić miły dzień w pięknym miejscu. Dlatego też bez zbędnej zwłoki udałam się do Como, skąd do Cernobbio można dojechać autobusem lub dopłynąć statkiem. Gdy okazało się, że w kasie żeglugi wraz z biletem na statek można też nabyć bilet wstępu na targi, bez namysłu skorzystałam z tej opcji, co pozwoliło mi ominąć kilometrowa kolejkę przy bramie do parku willi.






Targi zaskoczyły mnie swoim rozmachem, stoiska nie tylko wypełniały okazały pawilon wystawowy, było ich mnóstwo również w parku, przede wszystkim w tej części, która jest mniej zadrzewiona i otwiera się na jezioro. Na targach zaprezentowano niemal wszystko, czego potrzeba, aby urządzić piękny ogród; nie tylko mnóstwo roślin, ale i gustowne ogrodowe ozdoby, była również estetyczna odzież dla uroczych ogrodniczek i przystojnych ogrodników. Nie brakowało nawet ręcznie robionej biżuterii z naturalnych materiałów, słomkowych kapeluszy i pięknie wyplecionych koszyków.
Były też różne ciekawe niespodzianki - mnie szczególnie zainteresowała możliwość zwiedzania willi Erba. Odważni mogli skorzystać z krótkiego rejsu balonem na uwięzi, którym można było wzlecieć na wysokość kilkudziesięciu metrów i z góry popatrzeć na tę piękną okolicę. Bardzo ciekawą atrakcję oferowali wysportowani panowie, na co dzień zajmujący się wycinką alpinistyczną; na konarach ogromnych, wiekowych dębów umieścili mnóstwo lin wspinaczkowych, dzięki nim można było się przemieścić na wysokość korony drzewa. Ich stanowisko było oblegane przez nastolatki i starsze dzieci, te bardziej przebojowe korzystały z uprzęży do wspinaczki a te wygodnickie z krzeseł brazylijskich; po chwili jedni i drudzy kołysali się wśród gałęzi, wciągnięci na naprawdę znaczną wysokość.







Ja skupiłam się na oglądaniu wspaniałych kwiatów, ze szczególnym uwzględnieniem niezliczonych odmian prześlicznych hortensji. W Północnych  Włoszech są one bardzo popularne, widzi się je nie tylko na Równinie Padańskiej, 
te krzewy można spotkać również w wysoko położonych, górskich wioskach. Pamiętam, jak wybrałam się do alpejskiej  Doliny Gressoney, nieopodal masywu Monte Rosa. Jechałam wtedy autobusem drogą wzdłuż rzeki Lys i nagle, choć był to dopiero koniec września, zaczął padać śnieg. Niebawem zatrzymaliśmy się w jednej z wiosek, gdzie zobaczyłam kwitnące hortensje w towarzystwie sporej palmy, przyozdobione śniegowymi czapami. Bardzo mnie to zaskoczyło, więc zapamiętałam tamten widok, mówiący o tym, że są to rośliny potrafiące sobie poradzić również w surowszych warunkach.





Oczywiście, na targach prezentowano również inne rośliny, między innymi ciekawe sukulenty, pnącza, wiele odmian róż a także gotowe aranżacje ogrodowe. Moją uwagę zwróciły pawilony, gdzie oferowano kandyzowane owoce i apetyczne ciastka z rzemieślniczych wytwórni. Równie ciekawie wyglądały stoiska oferujące półprodukty do kompozycji zapachowych z mnóstwem suszonych owoców a także piękne obrazy z zasuszonych kwiatów i liści. Te produkty prezentowały się bardzo atrakcyjnie, więc było przy nich sporo kupujących. Z regionu Veneto przybyli rzemieślnicy specjalizujący się w wytwarzaniu kaczek i innych ptaków z sitowia i drewna, które zapewne świetnie wyglądają na wodach ogrodowego oczka albo przy fontannie. Zauważyłam też piękne ozdoby z weneckiego lustrzanego szkła i ceramiki, do zawieszania na gałęziach drzew lub pod dachem tarasu. 






Urzekły mnie także śliczne ogrodowe figurki, wykonane z metalu. Były to przeróżne ptaki, zwierzątka i motyle i owady, niektóre w kolorze rdzewiejącego żelaza, inne zaś pokryte barwną emalią. Były naprawdę urocze i choć ich cena nie należała do najniższych, to bardzo chętnie zaprosiłabym parę egzemplarzy do swego ogrodu. Powstrzymało minie to, że ponieważ mój ogród leżał na terenie ROD, więc nie bez podstaw obawiałam się, iż pewnego dnia mogłyby mnie opuścić bez pożegnania... 






Na koniec relacji zostawiłam zdjęcia lamp o pięknych abażurach. Wspominałam o nich w tytule a to dlatego, że po pierwsze - bardzo mi się podobały a po drugie- ponieważ miałam przyjemność zawarcia znajomości z ich twórczynią, Silvią. Była to bardzo sympatyczna młoda kobieta, której figura wskazywała, że za kilka miesięcy zostanie mamą. Zainteresowała mnie technika wykonania tych lamp, więc rozmawiałyśmy przez dłuższą chwilę i dowiedziałam się, że są zrobione z miedzianego drutu i barwionego, woskowanego papieru. Silvia bardzo chętnie opowiedziała mi o procesie ich tworzenia a ja na koniec pogratulowałam jej tego oryginalnego pomysłu i doskonałego wykonania. Wyobrażałam też sobie, jak pięknie wyglądają te wielkie, kolorowe kwiaty, lśniące w ciemnościach ogrodu albo w odpowiednio zaaranżowanym wnętrzu...
Na koniec życzyłam Silvi szczęśliwych narodzin zdrowego dzieciaczka i poprosiłam o pozwolenie dotknięcia jej brzucha. Chętnie się zgodziła, gdyż we Włoszech sporo osób uważa, że jest to gest błogosławieństwa, przynoszący szczęście zarówno matce i dziecku, jak i osobie, która jej dotyka.





Ten post, niegdyś opublikowany w innej formie, później przywróciłam do wersji roboczej, ponieważ w pewnym momencie zniknęły z niego zdjęcia. Teraz postanowiłam go  rozbudowywać i zamieścić ponownie, gdyż jak sądzę, zdjęcia kwiatów oraz widoków lata nikomu nie sprawiają przykrości, kiedy za oknem jest mróz i biało...


Osoby, które chciałyby obejrzeć więcej zdjęć zapraszam bo albumu>



piątek, 26 kwietnia 2013

Lombardia. Cernobbio - Willa Erba, czyli wakacje Viscontich.



Wielokrotnie pisałam o tym, iż jezioro Como szczyci się przepięknym pejzażem, który jest hojnym darem natury. Nie da się jednak ukryć, że mieszkańcy tych terenów od stuleci wytrwale pomnażali te uroki, wznosząc tu malownicze miasteczka i wspaniałe wille. Płynąc statkiem można bez przeszkód podziwiać fasady tych pięknych budowli, często stojących wprost nad wodą. Każda z nich ma prywatną przystań zwaną darsena, gdzie cumują łodzie, niegdyś będące niezbędnym środkiem transportu a dziś służące przede wszystkim do rekreacji.


Większość willi nadal jest własnością prywatną, zaś ich miano (oprócz imion kobiecych czy czułych przymiotników, mówiących o tym jak była bliska sercu dawnych lokatorów) niejednokrotnie stanowi  nazwisko właściciela, świetnie znane wszystkim miłośnikom historii. Również mieszkańcy niedalekiego Mediolanu będącego od wieków najpierw ważnym centrum władzy a później prężnym ośrodkiem przemysłowym, wznosili tu swoje letnie rezydencje, nie żałując na ten cel pokaźnych sum pieniędzy, gdyż nie tylko zapewniały im odpowiednią "oprawę" lecz świadczyły także o prestiżu rodziny. Kiedy po raz pierwszy płynęłam statkiem po jeziorze, nieopodal miasteczka Cernobbio zwróciła moją uwagę duża willa z obszernymi schodami prowadzącymi na skraj wody.

Domostwo otoczone rozległym parkiem pięknie się odcinało na tle zieleni drzew i błękitnego nieba. Nie pamiętam dokładnie jak to się stało, że nawiązałam rozmowę z pewną turystką, przy tej okazji dowiedziałam się, że jest to willa Erba do niedawna będąca własnością rodziny Viscontich, z której pochodził Luchino, wybitny reżyser filmowy. Później niejednokrotnie byłam w Cernobbio podczas moich wędrówek po okolicy Como; przechodziłam wtedy ulicą obok bramy prowadzącej do willi, która jednak jest zupełnie niewidoczna od strony miasta, gdyż jak wspominałam, otacza ją rozległy park angielski, pełen starych drzew i gęstych krzewów. Oczywiście, korciło mnie żeby pójść śladami twórcy "Lamparta" lecz dowiedziałam się, że jest to bardzo trudne, gdyż posiadłość obecnie jest własnością spółki, która wynajmuje ją na ekskluzywne imprezy a także zajmuje się organizacją wystaw i kongresów na jej terenie. Ponieważ nie zanosiło się na to, że wezmę udział w jednym z tych zdarzeń pogodziłam się z myślą, iż pozostanie mi oglądać willę jedynie podczas rejsu statkiem.

Co prawda nieco później dowiedziałam się, że sporadycznie willa otwiera swoje podwoje dla szerszej publiczności, lecz nigdy nie udało mi się skorzystać z żadnej z tych możliwości i niejednokrotnie z żalem myślałam o jeszcze jednej, bezpowrotnie straconej okazji. I wtedy nieoczekiwanie  ni stąd ni zowąd, zdarzył się mały cud lub może raczej nadzwyczajny zbieg okoliczności... Była sobota, właśnie spędzałam w domu jeden z niewielu wolnych wieczorów, więc postanowiłam obejrzeć lokalny dziennik telewizyjny. Jaka była moja radość, gdy dowiedziałam się, że w willi Erba właśnie trwa wystawa ogrodnicza i w związku z tym przewidziane są różne atrakcje, między innymi będzie można zwiedzać willę w niewielkich grupach, pod opieką przewodników! Uznałam, że tej szansy absolutnie nie mogę przepuścić, tym bardziej, że była piękna pogoda a niedzielę miałam praktycznie wolną aż do wieczora, kiedy to powinnam rozpocząć następny nocny dyżur. Kiedy około południa przybyłam do Cernobbio, pod bramą willi zastałam tłumy tłoczące się w kolejce po bilet wstępu na wystawę.


Ponieważ przezornie nabyłam go już wcześniej w Como ominęła mnie ta wątpliwa przyjemność, jednak mimo to, przybyłam zbyt późno. Okazało się bowiem, że do willi właśnie weszła ostatnia grupa poranna a następne wejście będzie dopiero o 15. W związku z tym, udałam się na zwiedzanie wystawy, która była zaiste imponująca. Po dokładnym zwiedzeniu wszystkich pawilonów wróciłam z powrotem do willi aby nie stracić następnej możliwości. Chętnych do zwiedzania było tak dużo, że przewodnicy podzielili nas na podgrupy, które miały wchodzić do wnętrza w kilkuminutowych odstępach czasu. Pierwszym pomieszczeniem gdzie się zatrzymaliśmy, było okazałe, kryte patio z pięknymi stiukami i krużgankiem na piętrze. Ogromne wrażenie zrobił na mnie przeszklony dach, delikatne kolory fresków na ścianach a także schody, przy których widniały dwa wielkie portrety.


Przewodniczka zatrzymała się przy nich aby opowiedzieć nam historię powstania willi. Dowiedzieliśmy się na wstępie, że portrety te przedstawiają małżonków Erba, Luigiego i jego żonę, Annę (z domu hrabiankę Brivio) jej pierwszych właścicieli i pomysłodawców. Luigi, zdolny muzyk, nauczyciel w mediolańskim konserwatorium, wydawca muzyczny i impresario w jednej osobie, był młodszym bratem Carla Erby, który założył w Mediolanie pierwsze we Włoszech przedsiębiorstwo farmaceutyczne z prawdziwego zdarzenia. Firma świetnie prosperowała i Carlo dorobił się znacznego majątku. Ponieważ zmarł bezżennie, po jego śmierci Luigi, jako wspólnik i jedyny krewny przejął całość spadku.


W 1886 roku wraz z żoną nabył częściowo zabudowany teren w Cernobbio, leżący pomiędzy jeziorem Como a stokiem Monte Bisbino, który niegdyś należał do klasztoru benedyktynek a następnie przeszedł przez ręce kilku kolejnych właścicieli. Luigi i Anna mieli jasną koncepcję przyszłej posiadłości, więc przede wszystkim nakazali zburzenie wszystkich starych budynków. Powstał rozległy, malowniczy park a w nim nowa willa w manierystycznym stylu, według projektu architektów Borsaniego i Savoldi. Wystrojem wnętrz zajęli się inni artyści - Angelo Lorenzoli i Ernesto Fontana, malarz, który stworzył freski figuratywne. Bardzo bogato zdobione są przede wszystkim pokoje na parterze, które miały funkcję reprezentacyjną. Ich obszerne wnętrza odzwierciedlają nie tylko gust właścicieli i styl panujący w owych czasach, ale również możliwości finansowe zleceniodawców.

Niczego tu nie brak - jedwabnych obić i rzeźbionych boazerii na ścianach, marmurowych kominków czy weneckich żyrandoli. Jeden z niewielkich pokoików ma przepiękne obicia z kurdybanu, czyli drogocennej, złoconej skóry, tłoczonej przez rzemieślników w hiszpańskiej Kordobie. Mimo to, całość nie sprawia wrażenia domu tworzonego na pokaz w celu olśnienia, czy zaimponowania osobom odwiedzającym te progi. Jest to dom ludzi, którzy mieli pieniądze i nie wahali się przed wydawaniem ich na stworzenie pięknego i wygodnego lokum, gdzie czuliby się dobrze. Po kilku latach od swego powstania willa w drodze spadku stała się własnością Carli, jednej z dwóch córek Luigiego i Anny. Carla Erba była wspaniałym przykładem panny z dobrego (choć mieszczańskiego) domu. Piękna, utalentowana muzycznie, była kobietą mądrą i z charakterem. W 1900 roku poślubiła księcia Giuseppe Visconti di Modrone. Rodzina Viscontich swego czasu panowała w Mediolanie i do dziś, zarówno tutaj jak i w innych miastach Lombardii, można w wielu miejscach zobaczyć ich herb zwany "biscione" ogromnego węża, pożerającego Saracena (widnieje on również w logo samochodów Alfa Romeo). 


Giuseppe Visconti, mimo swego świetnego pochodzenia, w żadnym razie nie był typem złotego młodzieńca, który oddaje się wytracaniu rodzinnego majątku. Wykształcony, o wszechstronnych zainteresowaniach, początkowo pracował na rzecz firmy teścia, komponując esencje zapachowe; następnie założył własną firmę, gdzie stworzył kilka gatunków perfum, które przez wiele lat cieszyły się dużym wzięciem. Był też członkiem zarządu Mediolańskiej La Scali i innych teatrów. Jednak dziełem jego życia pozostało przekształcenie rodzinnego zamku Grazzano i przyległych terenów w neogotyckie miasteczko, gdzie powstały nie tylko domy mieszkalne, ale również różnego rodzaju pracownie rzemieślnicze i drobny przemysł. Książę osobiście brał udział w pracach, min. malując freski na zewnętrznych ścianach niektórych domostw.


Co ciekawe, w projektowaniu tego wzorcowego miasteczka znaczny udział miał jego bardzo sławny przyjaciel, ni mniej ni więcej tylko sam Gabriele d'Annunzio. D'Annunzio bywał też w willi Erba, gdzie nie był jedynym wybitnym gościem - odwiedzał ją także Arturo Toscanini (jego córki często spędzały tu letnie dni, bawiąc się z dziećmi gospodarzy) a także Giacomo Puccini. Rzec można, że poprzez małżeństwo Carli i Giuseppe zjednoczyła się arystokracja z pochodzenia z arystokracją finansową, przy czym należy dodać, że obydwie rodziny cechowała również ogromna kultura umysłowa i duchowa, nic więc dziwnego, że owocem tego związku był jeden z najświetniejszych reżyserów w historii europejskiego i światowego kina, Luchino Visconti. 

Luchino urodził się w Mediolanie, lecz letnie miesiące wraz z całą rodziną spędzał w Cernobbio. Carla i Giuseppe mieli siedmioro dzieci: czterech synów i trzy córki. Na pierwszym piętrze willi, tam gdzie niegdyś były pokoje prywatne, można dziś obejrzeć zdjęcia z tych szczęśliwych czasów. Widzimy na nich dwoje ludzi o wybitnej urodzie wraz z gromadką udanych dzieci o wielkich, ciemnych oczach. Jedno ze zdjęć przedstawia małego chłopca w dziecięcej sukience; to właśnie Luchino, przyszły geniusz kina i wyrafinowany artysta. Można też zobaczyć jeden z jego pierwszych rysunków, na którym starał się przedstawić willę Erba. Szczerze mówiąc, trudno się tego domyślić, gdyż podobieństwo z oryginałem jest doprawdy znikome... Niestety, z atmosfery tamtych lat nie ostało się zbyt wiele. Z willi zniknęli nie tylko jej ówcześni mieszkańcy, lecz również (praktycznie cały) ruchomy dobytek.


Umeblowanie jednego z salonów możemy obejrzeć na wyeksponowanych fotografiach, natomiast na piętrze pozostał nietknięty pokój "panienek" sióstr Idy Pace i Uberty, zwanych bliźniaczkami mimo iż naprawdę była między nimi różnica jednego roku. Obok ich pokoju jest jeszcze jeden  nieduży pokoik ze ścianami obitymi szarym suknem, obecnie służący za salkę konferencyjną. Niegdyś był on sypialnią Luchina, zaś w przyległym pomieszczeniu służącym mu za garderobę z dawnego wyposażenia pozostała jedynie komoda z wbudowaną umywalką. Jest jeszcze rodzinna łazienka, bardzo luksusowa jak na owe czasy, kiedy to kanalizacja nie była rzeczą tak oczywistą jak dziś a w sypialniach powszechnie królowały "naczynia nocne".


Poczesne miejsce zajmuje tu marmurowa wanna z prysznicem, a obok niej widnieje muszla klozetowa z białej porcelany w kobaltowe wzory. Jest jeszcze seledynowa komoda, również wyposażona w umywalkę i duże lustro. Jak wspomniałam, pomieszczenia na parterze wynajmowane są na ekskluzywne przyjęcia i wesela, natomiast pierwsze piętro oprócz niewielkiej części muzealnej, którą opisałam, zajmują biura i pokoje spółki. Nie ukrywam, iż byłam nieco rozczarowana tym obrotem rzeczy, gdyż spodziewałam się, że zastanę tu więcej pamiątek z przeszłości, choćby przez pietyzm dla pamięci reżysera, który bardzo kochał ten dom; zarówno jemu a także jego rodzeństwu, nieodmiennie kojarzył się on z osobą uwielbianej matki.

Niestety, szczęśliwe życie rodziny Viscontich nie trwało długo. Drogi Carli i Giuseppe po pewnym czasie zaczęły się rozchodzić, aż doszło do ich całkowitej separacji. Visconti, który miał swoją funkcję na królewskim dworze i związane z nią obowiązki, praktycznie na stałe zamieszkał w Rzymie (krążyły też plotki o jego romansie z królową Eleną di Savoia ) natomiast dzieci wraz z matką spędzały coraz więcej czasu w ulubionej willi Erba. Zresztą obydwoje rodzice Luchina zmarli dość wcześnie, matka bowiem nie dożyła sześćdziesiątki, natomiast ojciec odszedł zaledwie ją przekroczywszy. W czasie wojny willę zajęli Niemcy, tworząc w niej swój sztab. Co ciekawe, Luchino chociaż  ubóstwiał matkę, zagorzałą zwolenniczkę Mussoliniego i jego polityki, ze swoimi antyfaszystowskimi i lewicującymi poglądami był bliższy ojcu, który mimo swego wysokiego urodzenia i książęcego tytułu, również miał podobne zapatrywania. Luchino Visconti, jako człowiek i reżyser miał dość radykalne poglądy co sprawiło, że nadano mu przydomek "czerwony książę". Nie był on czynnym komunistą, raczej zaliczał się do rzesz sympatyków, jednak z pewnością odbiegał w tym względzie od innych przedstawicieli swojej sfery.

Po śmierci rodziców i zakończeniu wojny, rodzeństwo Viscontich nadal spotykało się okazjonalnie w willi Erba, organizując bale, koncerty i wspólne przyjęcia. Brakowało na nich nie tylko rodziców, lecz i najstarszego brata Guido, zginął on bowiem w bitwie pod El Alamein wypełniając rozkaz, który wysyłał go na pewną śmierć. Zapewne była w tych spotkaniach chęć odtworzenia szczęśliwej atmosfery dzieciństwa i epoki, która bezpowrotnie minęła. Kiedy oglądam późne filmy Viscontiego (które uwielbiam) mam wrażenie, że ta atmosfera, ten zapach rodzinnego domu, pozostał w nim na zawsze i znalazł swe odzwierciedlenie nie tylko w ich bogatej scenografii, ale również tematyce i filozofii zawartej w jego dziełach. Chyba nie bez powodu kluczową frazą  z jego filmu "Lampart" jest zdanie, mówiące o konieczności pogodzenia się z przemianami, jakie niesie życie

"Wszystko musi się zmienić, żeby wszystko pozostało tak samo."

Luchino Visconti zmarł 17 marca 1976 roku. Dziesięć lat później, po stu latach od chwili, gdy Luigi i Anna powzięli zamiar zbudowania willi, rodzina podjęła decyzję o jej sprzedaży.

Oczywiście, jak zwykle z pasją oddałam się mojej manii fotograficznej i w związku z tym, można obejrzeć więcej zdjęć willi Erba w albumie > 

wtorek, 22 stycznia 2013

Lombardia. Monte Bisbino.



W zasadzie nie zaliczam się do osób, które w swoim życiu kierują się przepowiedniami i horoskopami, zdarza się, że je czytam lecz robię to raczej dla zabawy a nie po to aby szukać w nich rad na przyszłość. Mimo to, czasami mi się wydaje, że być może jednak jest w nich coś co być może tłumaczy pewne nasze irracjonalne zachowania...Wiele osób z pośród moich znajomych uważa, że jestem osobą poukładaną a nawet "kwadratową". Kiedy pracowałam we Włoszech, niejednokrotnie moje przywiązanie do zasad i procedur budziło zdziwienie wśród kolegów po fachu podchodzących do nich nieco bardziej na luzie a kiedy dowiadywali się, że jestem zodiakalną Panną z politowaniem kiwali głowami i orzekali, że charakterystyka tego znaku pasuje do mnie jak ulał. Jednak ktoś, kto mnie lepiej zna wie, że w rzeczywistości cierpię na swego rodzaju rozdwojenie jaźni... Idąc dalej tropem horoskopów, można to chyba wytłumaczyć faktem, że mój ascendent to Strzelec, którego podobno cechuje wyjątkowe zamiłowanie do swobody, otwartych przestrzeni i chodzenia, gdzie nogi poniosą. Może dlatego czasem czuję nieprzepartą ochotę, żeby zrobić coś wbrew regułom i rozsądkowi a nawet sobie samej? No bo jak inaczej można wytłumaczyć zamiłowanie do czystości z organiczną niechęcią do odkładania wszystkiego na swoje miejsce? W moim przypadku wygląda to tak, że po ciężkich bojach, kiedy zwykłe sprzątanie zamienia się w gruntowne porządki (które normalny człowiek robi najwyżej dwa razy do roku) boję się poruszać po domu, żeby nie zburzyć tak drogo okupionego ładu a mimo to, do dzisiaj nie wiem, co lubię bardziej: porządkować, czy bałaganić? Z jednej strony chciałabym mieć wszystko zorganizowane i pod kontrolą, jestem zawsze przygotowana na różne warianty sytuacji, (w tym czarny scenariusz, czego np. mój syn nie jest w stanie zrozumieć) a z drugiej nic tak mnie nie kręci, jak improwizacja i nagła zmiana planu (przynajmniej w moich wyobrażeniach - zawsze na lepszy i bardziej atrakcyjny). Pamiętam, że jako dziecko miałam swój własny światek, gdzie poczesne miejsce zajmowały nie lalki i klocki lecz fragmenty potłuczonych talerzy z pięknymi ornamentami, jakieś porcelanowe i szklane pojemniczki, buteleczki po perfumach, czy rzeźbione korki od karafek.


Najczęściej znajdowałam te cuda w pobliskich ogrodach, po wiosennym lub jesiennym kopaniu. Ta moja mała archeologia budziła powszechne zdziwienie i zażenowanie mamy, którą sąsiadki pytały dlaczego szwendam się po świeżo skopanych grządkach, zamiast bawić się z innymi dziećmi jak Bóg przykazał? Natomiast dla mnie były to rzeczy niebanalne, okruchy czegoś, co już nie istnieje, świadectwo jakiegoś minionego bytu okrytego zasłoną tajemnicy a dzięki temu w moich oczach nabierały jeszcze większej wartości... Cała ta kolekcja towarzyszyła mi bardzo długo, choć z biegiem czasu zajmowałam się nią w coraz mniejszym stopniu. Kiedy miałam czternaście lat i wyjechałam na wakacje do babci, moje skarby za sprawą mamy wylądowały w śmietniku. Było mi nieco przykro, nawet trochę protestowałam, ale w duchu wiedziałam, że ten etap życia mam za sobą i jest to naturalna kolej rzeczy... Innym psychicznym garbem jest moje zmiłowanie do chodzenia na skróty. Jeśli mam do wyboru normalną drogę, czy chodnik dla pieszych lub jakąś błotnistą ścieżkę, która za to sprawia wrażenie nieco krótszej z pewnością wybiorę ścieżkę. Na nic nie zdaje się to, że sama sobie tłumaczę, iż takie zachowanie nie licuje z rozsądkiem jaki przystoi dorosłemu człowiekowi albo że ubrudzę buty i będę wyglądała nieświeżo. Choć w głowie mam słuszne, twarde postanowienie, moje nogi żyją własnym życiem i kierują się w stronę błotnistego skrótu. Nie policzę, ileż to razy w związku z tym beształam sama siebie za moją głupotę, gdyż te pomysły naraziły mnie na przykre konsekwencje! 


Kiedy zamieszkałam we Włoszech, znowu odnalazłam tę część mojej osobowości i odpowiednie miejsce, gdzie mogła ponownie dojść do głosu. Początkowo szukałam towarzystwa innych osób do wspólnych wyjść w plener, ale tak się złożyło, że ci, których polubiłam albo nie podzielali mojego zamiłowania do włóczęgi albo nie mogli mi towarzyszyć z powodu innych godzin pracy. Trochę nad tym bolałam, gdyż początkowo nieco się obawiałam samotnych wędrówek, lecz ludzie z którymi rozmawiałam na ten temat w dużej mierze rozwiali moje lęki i dodali mi odwagi mówiąc, że przestępcy swoich ofiar szukają w mieście a nie na górskich szlakach i jedyną rzeczą, o której trzeba pamiętać jest to aby zawsze zabierać ze sobą zdrowy rozsądek i mierzyć siły na zamiary. Pomna tych przestróg zaczęłam od krótkich i prostych tras by oswoić się z terenem a później stopniowo postanowiłam zapuszczać się w coraz dalsze rejony i na trudniejsze wyprawy. Nie mam skłonności samobójczych, więc zawsze starałam się wszystko przemyśleć aby nie napytać sobie biedy i nie przysporzyć innym ludziom problemów poprzez ratowanie mnie z opresji. Czasem jednak natura Strzelca brała we mnie górę nad rozsądkiem, jak to było w wypadku wyprawy na Monte Bisbino. Jest to spora (1325 m) góra pomiędzy jeziorem Como i Lugano, przez którą przebiega granica ze Szwajcarią. Swego czasu wielka ilość drobnych szmuglerów zwanych "spalloni" wędrowała tu górskimi ścieżkami z papierosami przemycanymi w plecakach. Przemytniczy proceder skończył się w latach sześćdziesiątych a dziś te ścieżki okupują turyści. Jest to góra, gdzie na piechura czyha wiele niespodzianek, poza tym zwykle widać jej bliższą część ze szpiczastym wierzchołkiem co jest mylące, ponieważ nie jest on właściwym szczytem, który jest o wiele wyżej i dalej, więc do celu jest jeszcze spory kawał mozolnej drogi. Cały jej masyw można zobaczyć z tarasu przed dworcem Como Centrale, które zamieściłam jako pierwsze choć zrobiłam je przy innej okazji.


Biorąc pod uwagę fakt, że miałam zamiar wyruszyć z Cernobbio, które tak jak jezioro Como leży na wysokości 210 m n.p.m.  pozostawało mi do pokonania nieco ponad 1100 metrów przewyższenia i około dwunastokilometrowy marsz po zboczu tej rozległej góry. Wiedziałam że to będzie niełatwa i czasochłonna wyprawa, więc wyruszyłam z domu wcześnie rano. Jednak jak się okazało, (zresztą nie po raz pierwszy) Bella Italia zawsze ma w zanadrzu parę niespodzianek. Pociąg do Lentate (gdzie miałam się przesiąść na drugi, jadący do Como) przyjechał spóźniony i musiałam przez godzinę czekać na następny. Po przyjeździe do Como spotkała mnie inna niemiła niespodzianka - z powodu wakacji znacznie okrojono rozkład jazdy autobusów. Zaznaczam, że Como to miejscowość, gdzie w okresie letnim turystów jest mnóstwo, niemal jak przysłowiowych mrówek i korzystają oni przede wszystkim z publicznej komunikacji... W związku z tymi innowacjami miałam następny poślizg czasowy i do Cernobbio dotarłam z ponad dwugodzinnym opóźnieniem. Zaczęłam się poważnie zastanawiać nad zmianą planu, lecz jakiś wewnętrzny głos mówił mi, że jednak powinnam spróbować. Pomyślałam, że pójdę dalej i  będę kontrolować czas, aż  do chwili, kiedy bezwzględnie będę musiała zawrócić aby mieć możliwość dotarcia do domu przed północą, gdyż później ilość pociągów jest znikoma.


Jak wspominałam, na Monte Bisbino prowadzi wiele ścieżek. Najbardziej popularna jest droga południowo zachodnia, lecz ja wybrałam wariant wschodni, nieco krótszy i bardziej stromy, gdyż czytając opis tego szlaku dowiedziałam się, że jest tam niewielka kapliczka pod wezwaniem San Carlo i chciałam ją zobaczyć. W jego sąsiedztwie znajduje się też droga jezdna, gdyż na zboczach góry jest kilka gospodarstw agroturystycznych a na jej szczycie znajduje się Sanktuarium Matki Boskiej Dziewicy, restauracja i stacja meteo. Mimo tych znamion cywilizacji, dla pieszego turysty dotarcie na szczyt to coś o wiele więcej niż miły spacer. Zbocza góry przecinają liczne jary co sprawia, że trasa znacznie się wydłuża. Na samym początku drogi w wiosce Rovenna wdałam się w rozmowę z sympatycznym właścicielem sklepu, kiedy powiedziałam mu gdzie idę, zobaczyłam na jego twarzy zdziwienie pomieszane z powątpiewaniem. Nie omieszkał głośno wyrazić swoich wątpliwości, gdyż jego zdaniem było po prostu zbyt późno ( z czego sama zdawałam sobie sprawę, bo dochodziło południe) a jak mi powiedział, jest to dość czasochłonna wyprawa. Choć nie krył swojej dezaprobaty dla mojej lekkomyślności, nie czekając na pytania udzielił mi kilku użytecznych wskazówek na dalszą drogę a także ostrzegł przed możliwym pogorszeniem pogody.


Początkowo ścieżka wznosiła się łagodnymi zakosami, lecz kiedy zaliczyłam mniej więcej 1/3 zbocza, zaczęło się robić bardziej stromo i mniej wesoło. Przeszłam jeszcze spory kawałek drogi i doszłam do kapliczki San Carlo, która nawiasem mówiąc, okazała się dość zwyczajną budowlą raczej świeżej daty. Zobaczyłam wtedy to, co mnie jeszcze czekało, jeśli chciałam dotrzeć na szczyt. Okazało się, że jestem dość wysoko na zboczu mniejszego wzniesienia, przede mną była niewielka przełęcz a dalej  następne zbocze  i częściowo widoczny szczyt Monte Bisbino. Usiadłam żeby przez chwilę odpocząć i zaczęłam bić się z myślami. Rozsądek nakazywał powrót, bo minęła już godzina czternasta a był to czas, jaki sobie wyznaczyłam na chwilę powrotu. Z drugiej strony miałam jakiś wewnętrzny opór aby zrezygnować z dotarcia do celu.  


Pozornie jeszcze się wahałam, jednak w głębi duszy wiedziałam, że nie zrezygnuję i że muszę iść dalej. Było to bardzo ryzykowne, gdyż do szczytu miałam jeszcze ponad godzinę drogi, na zejście do Cernobbio musiałam przewidzieć około trzech godzin, później czekała mnie jazda autobusem do Como i powrót pociągiem do domu. Gdybym znowu natrafiła na jakieś przeszkody i uciekłby mi ostatni pociąg, byłabym w prawdziwym kłopocie, bo na znalezienie noclegu w Como, czy Cernobbio raczej nie mogłam liczyć. Na szczęście nie musiałam się martwić z powodu pracy, ponieważ nazajutrz miałam dyżur nocny, więc zaczęłam rozważać "plany spadochronowe". Pomyślałam, że skoro w okolicy jest restauracja i asfaltowa droga, to zapewne ktoś od czasu do czasu jeździ na dół, więc można poprosić o podwózkę. Można też przenocować w niedalekim schronisku, ewentualnie spróbować pójść drogą jezdną do gospodarstwa agroturystycznego i tam prosić o nocleg. Mając tak wiele możliwości, postanowiłam bez zwłoki wyruszyć w dalszą drogę. Szczerze mówiąc, była ona pełna trudu i fatygi. Byłam chyba na wysokości 900 metrów, kiedy zaczęła mi się dawać we znaki różnica wysokości oraz rosnące zmęczenie. Byłam na nogach od wczesnego ranka i szłam niemal bez przerwy od prawie trzech godzin. Po wyprawie z Carlem na Monte Jafferau nabrałam zaufania do moich sił i wiedziałam, że sobie poradzę. Jednak w porównaniu z lekkim powietrzem w wysokich górach, tu było ono ciężkie i bardzo wilgotne co sprawia, że człowiek poci się i męczy o wiele szybciej. Wydawało mi się, że to już ostatni odcinek drogi, więc "zebrałam się" wewnętrznie i zaczęłam pokonywać liczne zakosy ścieżki na coraz bardziej stromym zboczu. Sądziłam, że po ich przejściu znajdę się u celu.


Niestety! Doszłam do małego płaskowyżu, gdzie wyrastało następne, strome zbocze. Wiedziałam jednak, że jestem blisko szczytu, bo z polanki widziałam panoramę gór z  Monte Generoso leżącym na terenie Szwajcarii. Ten ostatni fragment drogi był jednym z tych, gdzie prosiłam Boga aby mi dodał sił; serce waliło mi jak szalone, jednak nie chciałam się zatrzymywać bo wiedziałam, że jeśli mi opadnie poziom adrenaliny, będzie jeszcze gorzej...Starałam się zapanować nad oddechem i z trudem pokonałam ostatnie kilkadziesiąt metrów w górę. Kiedy doszłam do następnej polanki okazało się, że jest tam niewielki parking, będący jednocześnie tarasem widokowym u podnóża właściwego szczytu, gdzie wznosiło się Sanktuarium i przytulona do niego restauracja. Prowadziły do nich kamienne schody i ścieżka biegnąca obok. Poczłapałam ścieżką, gdyż po wąskich schodach schodziła właśnie para ludzi w średnim wieku. Mijając mnie uśmiechnęli się sympatycznie, więc jako osoba wchodząca pierwsza ich pozdrowiłam jak to nakazuje dobry obyczaj. Co do tego zwyczaju witania szczerze powiem, iż na niektórych zatłoczonych szlakach, gdzie kręcą się tłumy ludzi wydaje mi się to trochę sztuczne i wymuszone, jednak gdy spotykam kogoś oko w oko na odludziu, na wąskiej ścieżce to sądzę, że uśmiech i pozdrowienie są jak najbardziej na miejscu, więc praktykuję to z przyjemnością. Zdarza się, że przy okazji można zamienić parę słów na temat szlaku lub okolicznych ciekawostek a wtedy między przypadkowymi przechodniami siłą rzeczy zawiązuje się niteczka sympatycznego porozumienia. Kiedy pokonałam ścieżkę i stanęłam u podnóża następnych schodów prowadzących bezpośrednio do kościoła, okazało się, że główne drzwi do Sanktuarium są zamknięte...


Co prawda mogłam zajrzeć do wnętrza kaplicy bo tu drzwi były otwarte, jednak dostępu do wnętrza broniła solidna krata zamykająca krużganek. Zmówiłam więc modlitwę i pokręciłam się przez chwilę wokół kościoła. Okazało się, że na górze było kilka osób, które prawdopodobnie przyjechały samochodami stojącymi na parkingu. Rozejrzałam się po okolicy, jednak nie był to dzień sprzyjający podziwianiu pejzażu ani fotografowaniu. Góry aż po horyzont spowijał gesty opar, ponieważ Monte Bisbino i cały teren znalazły się w strefie niskich chmur a bądź co bądź byłam na wysokości ponad 1300 metrów. Bardzo mnie to rozczarowało, gdyż wiele sobie obiecywałam w tym względzie. Swego czasu byłam na sąsiedniej Monte Generoso podczas pięknej pogody z dobrą widocznością, więc wiem, że tym razem dużo straciłam. Ponieważ jednak osiągnęłam mój zasadniczy cel, miałam z tego naprawdę ogromną satysfakcję, przede wszystkim ze względu na to, że się nie poddałam i nie zawróciłam. Należało jednak jak najszybciej pomyśleć o powrocie do Cernobbio, ponieważ czekały mnie jeszcze jakieś dobre dwie, do trzech godzin marszu. W związku z tym postanowiłam, że zejdę asfaltową drogą i będę próbowała zatrzymać jakiś przejeżdżający samochód w nadziei na podwózkę, co pozwoliłoby mi na uniknięcie uciążliwej i niezbyt interesującej drogi w dół. Kiedy znalazłam się na parkingu zauważyłam, że sympatyczni państwo, których mijałam na schodach rozmawiają z parą młodych ludzi, którzy właśnie przyjechali na motocyklu. Stanęłam nieco z boku a kiedy skończyli rozmowę zapytałam, czy jadą na dół i czy mogę liczyć na podwiezienie. Zgodzili się chętnie i bez chwili wahania. Podczas jazdy z góry prowadziliśmy bardzo miłą i ożywioną rozmowę, przy okazji dowiedziałam się wielu ciekawostek o okolicznych szlakach, gdyż obydwoje byli doświadczonymi piechurami. Po mniej więcej półgodzinnej jeździe pożegnaliśmy się serdecznie i zostawili mnie na przystanku autobusowym w Cernobbio. Pomyślałam wtedy, że moja wiara w dobrą energię krążącą po świecie, jeszcze raz znalazła swoje potwierdzenie... Tak bardzo pragnęłam znaleźć się na szczycie tej góry, tyle mnie kosztowała wysiłku i poświęcenia! Spotkanie tych miłych ludzi było swego rodzaju nagrodą od losu, który oszczędził mi w ten sposób mało satysfakcjonującego marszu po asfalcie i bardzo późnego powrotu do Limbiate. Słońce już zachodziło, kiedy wyjechałam z Cernobbio a do domu dotarłam w zupełnych ciemnościach około godziny 23. Był to dla mnie bardzo pouczający i owocny dzień, który zaczął się nieco kulawo, lecz pięknie zakończył.

Monte Bisbino to góra, gdzie do dziś znajdują się dawne umocnienia wojskowe należące do Linii Cadorna. Ponieważ mają dużą wartość historyczną i budzą wielkie zainteresowanie turystów, podjęto w ich obrębie prace konserwatorskie i remontowe, gdyż mają być udostępnione zwiedzającym. Na ścianie kościoła znalazłam tablicę poświęconą poległym partyzantom z działającej w rejonie Como Brygady "Garibaldina" (to ta sama, która ujęła Mussoliniego w niedalekim Dongo) natomiast jak się dowiedziałam samo Sanktuarium jest datowane na XVII wiek i należy do parafii Rovenna. Dwa razy do roku odbywają się tu uroczyste  pielgrzymki w których licznie uczestniczą mieszkańcy okolicy. Z tego co słyszałam, pielgrzymujące grupy wybierają różne ścieżki w zależności od formy fizycznej uczestników a osoby, które nie są w stanie pokonać tej trasy pieszo, przyjeżdżają na górę samochodami lub specjalnie wynajętym autokarem.


Więcej zdjęć >