Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lenno. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Lenno. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 14 lutego 2016

Lombardia. Val Perlana - bazylika San Benedetto, fascynujący zabytek zagubiony w górach.



Val Perlana, to głęboki wąwóz, przecinający z góry na dół górskie pasmo, zwane Monti di Tremezzo. Nazwa doliny pochodzi od strumienia Perlana, wpadającego do jeziora Como, pomiędzy niewielkimi miejscowościami Lenno i Ossuccio. Źródło strumienia znajduje się na Monte Galbiga (1698 m) będącej częścią długiego łańcucha wzniesień, jakie widzimy po lewej stronie, kiedy płyniemy statkiem z Como do Bellagio. Choć od tej chwili minęło kilkanaście lat, nadal pamiętam mój pierwszy taki rejs, jakby to było wczoraj...


Widok zielonych, zalesionych stoków stromo schodzących w kierunku wody, z wioskami rozrzuconymi wzdłuż brzegu, oczarował mnie tak bardzo, że kiedy zamknę oczy, nadal go widzę siłą mojej wyobraźni... Wyższe partie gór to rozległe, trawiaste łąki, niegdyś będące pastwiskami, gdzie niejednokrotnie można napotkać budynki, jakie przed laty służyły za schronienie pasterzowi i jego zwierzętom. Dziś zdarza się, że są one przerabiane na letnie domy lub gospodarstwa agroturystyczne, lecz większość została opuszczona i powoli idzie w ruinę. Pamiętam, że podczas tego pierwszego rejsu poczułam przemożne pragnienie aby stanąć na szczycie tych wzniesień i żal mi ścisnął serce na myśl, iż pozostanie ono tylko w sferze marzeń... Jednak stało się inaczej, kiedy nieco oswoiłam się z włoskimi realiami, zaczęłam się zapuszczać w okoliczne góry; początkowo były to krótkie spacery, które z biegiem czasu przerodziły się w coraz dłuższe, całodzienne wyprawy.

Jedną z nich była wycieczka do San Benedetto, kościoła o niemal tysiącletniej historii, przy którym niegdyś znajdował się niewielki klasztor braci benedyktynów. 
Jest to cenny zabytek budownictwa romańskiego, wzniesiony z wapienia wydobywanego z kamieniołomów w niedalekim Moltrasio. Jego budowniczymi byli mistrzowie kamieniarscy, którzy przeszli do historii jako magistri comacini i intelvesi (wspominałam o nich kilkakrotnie w moich postach min. tutaj). Leży on w połowie zbocza Monte Galbiga, na wysokości 810 m; dotarcie do niego nie jest szczególnie trudną wyprawą, choć miejscami ścieżka pnie się bardzo stromo. Do San Benedetto można dojść zarówno z Ossuccio, jak i z Lenno, idąc po lewej lub po prawej stronie wąwozu, można też rozpocząć wędrówkę w jednej miejscowości a zakończyć w drugiej zataczając przy tym koło. Dzięki temu wycieczka jest bardziej urozmaicona, gdyż po drodze można odwiedzić Sacro Monte di Ossuccio (pisałam o nim tutaj) i piękne Sanktuarium Madonna del Soccorso, natomiast pod koniec wycieczki zboczyć do klasztoru zwanego Abbazia dell' Aquafredda, wzniesionego na obrzeżach Lenno.
Na taką właśnie wyprawę wybrałam się w towarzystwie dwóch znajomych Włoszek, Silvany i Aldy, mieszkających w jednej z sąsiednich miejscowości nieopodal Limbiate.

Do Como dotarłyśmy lokalnym pociągiem a następnie pojechałyśmy autobusem do Ossuccio, gdzie rozpoczęłyśmy nasz trekking. Ścieżka poprowadziła nas pomiędzy kaplicami Sacro Monte, dzięki czemu miałam okazję zobaczyć je ponownie a także porównać ich obecny stan z tym, w jakim je widziałam po raz pierwszy.
Na przestrzeni tych kilku lat, które minęły od mojej pierwszej wizyty, wykonano tam wiele prac konserwatorskich a rzeźby odkurzono i zrekonstruowano. Wcześniej Sacro Monte przedstawiało widok dość opłakany, natomiast po renowacji nieco razi nowością i jaskrawymi barwami (co podobno jest zgodne z jego pierwotnym wyglądem) jednak pocieszające jest to, że ten cenny zabytek sztuki sakralnej znajdujący się na liście UNESCO nie ulega dalszej degradacji. Poświęciłyśmy też nieco czasu na odwiedzenie Sanktuarium i krótki odpoczynek na jego pięknym tarasie, skąd jest wspaniały widok  na jezioro Como. Pogoda nam dopisała, był początek października, kiedy to we Włoszech zaczyna się złota jesień; zwykle w tym czasie nadal jest bardzo ciepło, ale już nie upalnie a liście powoli zmieniają swą barwę. W powietrzu nie widzi się foschii, więc często jest ono wprost kryształowo przejrzyste, co sprawia, że kolory stają się głębokie i nasycone, w stopniu mogącym przyprawić o zawrót głowy kogoś, kto podobnie jak ja, nigdy nie miał dość oglądania tego przepięknego pejzażu.

Po chwili wytchnienia ruszyłyśmy w dalszą drogę; początkowo szłyśmy mulatierą, pomiędzy poletkami otoczonymi niskimi murkami wzniesionymi metodą "al secco" pośród pachnących ziół, drzewek oliwnych i laurowych krzewów. Dalej poprowadziła nas wygodna ścieżka, biegnąca pomiędzy zielonymi pastwiskami; na koniec weszłyśmy w gęsty las, porastający zbocze góry. Tu już było widać pierwsze oznaki jesieni, liście kasztanowców zaczynały zwijać się i płowieć a niewielkie brzozy na skraju szlaku, niczym złociste fontanny wystrzelały pomiędzy ciemnozielonymi świerkami. Dzień był przepiękny, powietrze lekkie i niezbyt wilgotne, więc z radością, choć nie bez pewnego wysiłku, szłyśmy w górę. Jak wspominałam na wstępie, ścieżka miejscami pnie się dość ostro, więc co jakiś czas zatrzymywałyśmy się, żeby wyrównać oddech. Cała trasa ma długość około trzynastu kilometrów; można rzec, iż jest to niezły kawałek drogi, zważywszy, że do pokonania jest także 600 m przewyższenia. Nasz szlak prowadził  zboczem głębokiego wąwozu, aż do chwili, kiedy przekroczyłyśmy wąski strumień San Benedetto, toczący w dół swe wody i tworzący niewielkie kaskady w łożysku wypełnionym skalnymi odłamkami. Nieopodal znalazłyśmy małą tabliczkę, upamiętniającą turystkę, która w tym miejscu straciła życie skutkiem upadku ze skarpy; ta smutna pamiątka przypomniała nam, że nigdy dość ostrożności na górskich szlakach.


Okazało się, że do opactwa było już niedaleko i po przejściu niewielkiego odcinka drogi wyszłyśmy na otwartą przestrzeń. W głębi rozległej polany, na tle zielonego zbocza łańcucha Monti di Tremezzo, po drugiej stronie wąwozu ukazała się nam szara bryła kościoła i niewielki budynek dawnego klasztoru. Opactwo San Benedetto na pierwszy rzut oka nie oszałamia swoją urodą, architektonicznie jest dość skromne i mało ozdobne, wręcz prymitywne, lecz według mnie, właśnie ten aspekt w połączeniu z jego historią daje nam poczucie, że patrzymy na coś zupełnie wyjątkowego. Wygląda, jak by je wzniosły ręce niezbyt wyrafinowanych budowniczych, skupiających się przede wszystkim na jego funkcji użytkowej; jednak kiedy przyjrzymy mu się uważnie, zadziwi nas nie tylko precyzja w obróbce kamiennych elementów oraz ich doskonałe dopasowanie, ale także sposób, w jaki związano budynki z pochyłym, nierównym terenem, świadczący o wiedzy i kunszcie ówczesnych architektów.  Dla ozdoby świątyni przydano jej dwa rzędy arkatur oraz bloczki kamienne, ułożone ukośnie niczym zęby piły, odcinające tympanon od fasady. Ponad drzwiami widać okrągły zarys, który być może niegdyś był rozetą, choć uboga sylwetka kościoła nie wskazuje na to, że ten zamysł mógł być kiedykolwiek zrealizowany.


Podobna skromność i umiarkowanie cechuje trzy absydy; centralna, największa a nich, ma trzy otwory okienne typu monofora i cztery półkolumny połączone rzędem arkatur; dwie mniejsze, znajdujące się po jej obu stronach wyglądają podobnie z tą różnicą, że mają jedynie pojedyncze okna. Dzwonnica, wzniesiona na bazie kwadratu, jest kompletnie pozbawiona ozdób i wszystko wskazuje na to, że pełniła również rolę wieży obserwacyjnej. Obok kościoła wznosi się mały budynek niegdyś będący klasztorem, obok są ruiny dawnych zabudowań gospodarczych a na skarpie na wprost kościoła znalazłyśmy wkopaną w zbocze dawną piwnicę oraz źródło obudowane kamieniami.


Jak już pisałam, całość przedstawia się bardzo skromnie i świadczy o tym, że było to miejsce nie tyle przeznaczone do życia spędzanego na modlitwie i kontemplacji, co poświęcone przede wszystkim pracy fizycznej. Niegdyś na zboczu tych gór znajdowały się pastwiska i pola uprawne, dopiero później, kiedy zostały opuszczone i zaprzestano ich kultywacji, wziął je w swoje posiadanie bujnie rosnący las. Społeczność zakonna przetrwała w tym miejscu jedynie dwa stulecia; kiedy poniżej powstał klasztor i kościół Acquafredda,  opactwo przestało pełnić swoją funkcję a zakonnicy opuścili je definitywnieW następnych stuleciach było używane przez okolicznych wieśniaków jako schronienie dla zwierząt i ludzi, aż powoli zamieniło się w niemal kompletną ruinę. Na szczęście, nie doszło do jego całkowitego upadku, ponieważ w połowie XX wieku podjęto prace nad zabezpieczeniem kościoła, co jednak tylko na krótko poprawiło sytuację tego zabytku.

Dzięki wieloletnim wysiłkom lokalnej społeczności, w latach osiemdziesiątych XX wieku  ponownie podjęto się restrukturyzacji obiektu, która tym razem dała lepsze wyniki i pozwoliła nie tylko na należyte zabezpieczenie świątyni oraz klasztoru, ale przywróciła temu miejscu również jego wymiar duchowy. Co prawda dziś w klasztorze nikt nie mieszka, lecz mimo to, kościół nadal pełni swą dawną funkcję i kilka razy do roku odprawia się w nim nabożeństwa.
Miałyśmy szczęście, ponieważ zastałyśmy kościół otwarty; idąc nie miałyśmy pewności, że tak będzie, jednak ku naszej radości mogłyśmy wejść do jego wnętrza. Muszę powiedzieć, iż  mimo swojego surowego wystroju zrobiło ono na mnie ogromne wrażenie, nie sposób było nie zachwycić się prostotą tej świątyni, którą jeszcze bardziej podkreślały współcześnie dodane elementy, doskonale wpisujące się w jej styl: kamienny ołtarz, proste, nieliczne meble służące do odprawiania liturgii oraz ławki wykonane z surowego drewna i świeczniki z kutego żelaza. Wchodząc do kościoła, zauważyłam granitową płytę, umieszczoną tuż przed wejściem niczym swego rodzaju próg, gdzie wyryto znak równoramiennego krzyża wpisany w okrąg, rzecz, jakiej nie widziałam nigdy dotąd. Tuż za drzwiami, w przedsionku kościoła, znajduje się niewielka kolumna z kropielnicą, wykonaną współcześnie z terakoty. Niestety, oryginalna, wyrzeźbiona w białym marmurze z Muso, została skradziona w latach 70-tych XX wieku.

Mówi o tym tablica umieszczona w pobliżu; nie kryję, że ów napis był dla mnie świadectwem nie tylko ludzkiej podłości i zachłanności, lecz także tego, co w ludziach najlepsze - starania, aby ocalić od ruiny i zapomnienia to, co kiedyś inni podobni nam, stworzyli przed  wieloma wiekami...
Wszystkie trzy długo chodziłyśmy po kościele. Nie przeszkadzając sobie nawzajem, oglądałyśmy jego nawy, oddzielone rzędami ciężkich, kamiennych kolumn tworzących arkady o łagodnie wysklepionych łukach, drewniane belki stropu dźwigające kamienne płyty dachu i patrzyłyśmy przez małe okienka na świat rozświetlony słońcem. Wnętrze nie jest otynkowane, nie ma tam żadnych fresków ani ozdób, na których mogłoby spocząć nasze oko. Mimo to, jak nigdy dotąd, odczułam tam duchowy wymiar świątyni, której nie trzeba przydawać niczego więcej, ponieważ ona sama w sobie jest skończona, pozostając niemal częścią natury, tak, jak jest nią górska grota. Sądzę, że moje dwie towarzyszki miały podobne odczucia, bo także nie przejawiały żadnej chęci do opuszczenia tego niezwykłego miejsca. Na chwilę przysiadałyśmy w zadumie na ławkach, obserwując grę światła i cienia pomiędzy kolumnami, aby za moment ponownie wstać, jeszcze raz przejść wszerz i wzdłuż wnętrze kościoła, żeby popatrzeć przez jego wąskie okienka na pełną słońca dolinę.

Żal mi było opuszczać tę świątynię, gdyż w jej chłodnym, cienistym wnętrzu poczułam się częścią jej niemal tysiącletniej historii. Było to tak piękne i niespodziewane, że kiedy wychodziłam na zewnątrz, miałam wrażenie, że dobrowolnie wyrzekam się czegoś cennego, czego już nigdy nie zaznam...Jeszcze raz obeszłam kościół wokoło i ruszyłyśmy w drogę powrotną. Ponownie przekroczyłyśmy strumień Perlana, po czym przeszłyśmy na drugą stronę wąwozu. Stąd jeszcze raz mogłyśmy spojrzeć na szare mury San Benedetto, wznoszące się pomiędzy drzewami. Miałyśmy do przejścia kilka kilometrów, należało się pośpieszyć, ponieważ południe minęło dość dawno a nas czekała jeszcze  podróż powrotna. Cieszyłam się, że idziemy inną drogą, ponieważ po wyjściu z gęstego lasu od czasu do czasu znajdowałyśmy się na otwartej przestrzeni, co pozwalało nam patrzeć na szafirowe  wody jeziora w dole, półwysep z willą Balbianello i czerwone dachy zabudowań Lenno.  Na drugim brzegu jeziora Como, widać było jak na dłoni zielone stoki gór w obrębie Triangolo Lariano a w głębi za nimi, szary masyw Grigni, który zaczynał nabierać pomarańczowej poświaty od promieni słońca,  powoli chylącego się ku zachodowi. W miarę jak schodziłyśmy coraz niżej, przybywało domostw posadowionych na obrzeżach Lenno, otoczonych bujnymi ogrodami; na chwilę przerwałyśmy wędrówkę, żeby wstąpić do opactwa Aquafredda  (napiszę o nim przy innej okazji) i po niedługim czasie doszłyśmy do centrum miasteczka. Zeszłyśmy na nabrzeże, gdzie postanowiłyśmy odpocząć przed dalszą  podróżą w ogródku przytulnej kawiarenki z pięknym widokiem na jezioro.


W sumie miałyśmy za sobą pięć godzin marszu (co prawda podzielonego na dwa etapy, bo w kościele spędziłyśmy sporo czasu) i trzynaście kilometrów drogi, więc po tym wysiłku przyszła nam ochota na mocną kawę i sporą porcję lodów. Zjadłyśmy je bez żadnych wyrzutów sumienia, gdyż należała się nam ta drobna nagroda za osiągnięcie celu wyprawy. Nasza satysfakcja z niej była tym większa, że dzień był bardzo piękny, opactwo okazało się naprawdę fascynujące a do tego, choć szłyśmy razem po raz pierwszy okazało się, że ta wspólna wędrówka była całkiem udana. Poniżej zamieszczam zdjęcie wąwozu Val Perlana, uważne oko dostrzeże niemal na jego środku (tuż pod białą strzałką)  maleńki, szary punkt pośród zieleni - to właśnie szczyt wieży kościoła, widoczny pomiędzy drzewami.


Więcej zdjęć z tej wycieczki można zobaczyć w albumie>

piątek, 25 stycznia 2013

Lombardia. Mezzegra, czyli ostatnia droga Mussoliniego.



W Como bierze swój początek droga, która wzdłuż lewego brzegu jeziora prowadzi nas w głąb Alp. Podobnie jak rejs statkiem, również jazda samochodem lub autobusem oferuje nam niezapomniane widoki. Po lewej stronie mijamy zielone stoki gór, zaś po prawej widzimy jezioro Como i jego przeciwległy brzeg. Przejeżdżając przez kolejne miejscowości możemy cieszyć oczy widokiem willi w pastelowych kolorach, ozdobionych białymi ornamentami, apetycznych niczym weselne torty z bitą śmietaną. Stylowe domostwa przyczepione do stoków gór niczym jaskółcze gniazda, wznoszą się na tarasowo usytuowanych posesjach i odbijają w wodach jeziora. Od wiosny do późnej jesieni raduje oczy bujna roślinność: palmy, drzewka laurowe, pinie, cyprysy, kwitnące hortensje, oleandry, glicynie oraz mnóstwo innych kwiatów, dodających pejzażowi wdzięku i elegancji. Granica pomiędzy poszczególnymi miejscowościami jest właściwie umowna; trudno powiedzieć, gdzie kończy się jedna a zaczyna druga. Są one zorganizowane w gminy (comune) i dzielą na frakcje noszące odrębne nazwy. Tuż za półwyspem Balbianello, zaraz po opuszczeniu miasteczka Lenno wkraczamy w granice gminy Mezzegra, gdzie miał miejsce "fakt historyczny z 28 kwietnia 1945 roku". Tym eufemizmem Włosi określają rozstrzelanie Mussoliniego, który właśnie tutaj zginął z rąk partyzantów należących do 52 Brygady "Garibaldina". Mimo licznych badań historyków i relacji naocznych świadków, do dziś nie wiadomo, jaki był prawdziwy przebieg tych wydarzeń. Relacje są sprzeczne a za całą sprawą kryje się wiele tajemnic. Najbardziej rozpowszechnioną wersją jest ta, według której Mussolini, ujęty przez partyzantów w pobliskim Dongo wraz ze swą długoletnią kochanką Klarą Petacci, padł z ręki partyzanta znanego jako pułkownik "Walerio" ( Walter Audisio). To tu, w miejscowości Mezzegra a właściwie w jej części zwanej Bonzanigo w domu rodziny De Maria Duce i Klaretta spędzili ostatnią noc swego życia. Wyrok śmierci już zapadł, następnego dnia po południu więźniowie zostali przewiezieni pod bramę willi "Belmonte", gdzie Walerio miał dokonać egzekucji; obecnie na murze otaczającym willę tuż przy bramie możemy zobaczyć duży, czarno-złoty krzyż, upamiętniający śmierć dyktatora. Jednak ta oficjalna wersja to zaledwie wierzchołek góry lodowej, gdyż w zasadzie od początku równolegle przedstawiano inne wersje wydarzeń (jedna z nich nawet mówiła o tym, że Mussolini zginął ponieważ bronił Klary, którą próbowali zgwałcić partyzanci). 

Najczęściej jednak powtarza się relację o "podwójnym rozstrzelaniu". Jej szczegóły podała włoska telewizja w jednym z (raczej wiarygodnych) programów historycznych. Wykorzystano w nim wywiad z byłym partyzantem o pseudonimie "Giacomo" (w niektórych źródłach podawany jako "Bruno" [Bruno Lonati]). W tym wywiadzie Giacomo oznajmił, że to nie Walerio, ale właśnie on osobiście wykonał wyrok śmierci na Mussolinim. Obszernie mówił także o roli oficera tajnych służb brytyjskich noszącego pseudonim „John" (kapitan John Maccaroni) bardzo aktywnie działającego w okolicy Como. Clou tej wersji stanowiła informacja o ponad dwudziestoletnich, tajnych kontaktach pomiędzy Mussolinim i Churchillem. Podobno ci dwaj politycy w czasie wojny stojący po przeciwnych stronach frontu, już w latach dwudziestych zawarli układ dotyczący wspólnej walki z komunistami. Faktem jest, że w ostatnim okresie wojny Mussolini wielokrotnie spotykał się potajemnie z Anglikami a w swoją ostatnią drogę zabrał dwie skórzane teczki z ważnymi dokumentami, których chciał użyć w pertraktacjach z Aliantami. O dokumentach nie wiadomo nic więcej; jedna z teczek przepadła a w drugiej podobno nie znaleziono niczego istotnego. Inny fakt, którego tajemnicy nie rozwikłano do dziś, to zaginięcie pieniędzy, sztabek złota i kosztowności, które Duce próbował wywieźć uciekając do Szwajcarii (przyjęto wygodną wersję, że wszystko to zostało zatopione w jeziorze Como). Powszechnie uważa się, że o ile Amerykanie za wszelką cenę chcieli ująć Mussoliniego żywego, to Brytyjczykom zależało na tym aby zamilknął na zawsze. Tę wersję potwierdził również Giacomo, były partyzant w czasie telewizyjnego wywiadu zaprezentował się jako pełen godności, starszy pan, bardzo elegancki i spokojny, który swoje wspomnienia relacjonował bez mrugnięcia okiem, czy cienia emocji. Według tego co mówił, w dniu 28 kwietnia 1945 roku był obecny w domu rodziny De Maria, gdzie miał wykonać wyrok śmierci na ex-dyktatorze.







Podobno rankiem Mussolini zmęczony po źle przespanej nocy, wyszedł z pokoju aby zaczerpnąć świeżego powietrza; wtedy Klara Petacci bez ogródek zapytała Giacomo, czy to jest ich koniec. Partyzant potwierdził jej przypuszczenia lecz kobieta nie okazała strachu, prosiła jedynie, żeby wyrok wykonano tak aby Mussolini się nie zorientował a także by nie strzelać mu w głowę. Następnie Giacomo na osobności odbył rozmowę z Johnem; zgodził się strzelać do Duce, jednak wzbraniał przed zabiciem Klary, więc tego przykrego zadania podjął się John. Więźniów wyprowadzono z domu i po przejściu niewielkiego odcinka drogi Giacomo strzelił Mussoliniemu w plecy (prawdopodobnie 3 lub 4 razy). Wówczas Klaretta odwróciła się twarzą w ich stronę; John kilkakrotnie strzelił jej w pierś a następnie sfotografował oboje zabitych. Miało się to wydarzyć przed południem, około godziny jedenastej. Tę wersję potwierdziła Dorina Mazzola, mieszkanka Mezzegry pracująca tego ranka w pobliskim ogrodzie i podobno będąca naocznym świadkiem egzekucji. Następnie miał do akcji wkroczyć wyżej wspomniany Walerio, który wraz ze swoimi ludźmi przewiózł ciała zabitych do Giulino, innej frakcji Mezzegry w pobliże willi ,,Belmonte", gdzie ponownie strzelano do Mussoliniego pozorując egzekucję. Tu znowu pojawiają się osoby, które widziały łysego mężczyznę w mundurowych spodniach i białej koszuli, prowadzonego albo raczej wleczonego przez dwóch innych. Ta ponowna "egzekucja" miała mieć miejsce pomiędzy godz. 16:00 a 17:00. Mniej więcej w tym samym czasie w pobliskim Dongo zabito czternastu bliskich współpracowników Mussoliniego w tym brata Klary, Marcello Petacci oraz niczemu niewinnego, przypadkowego mężczyznę. Ich ciała 29 kwietnia 1945 roku przewieziono do Mediolanu, gdzie na placu Loreto powieszono je za nogi, głowami w dół. Jako zaimprowizowaną szubienicę wykorzystano konstrukcję wiaty na stacji benzynowej Standard Oil. Miejsce nie było przypadkowe; 10 sierpnia 1944 roku, nieopodal rozstrzelano piętnastu partyzantów i antyfaszystów (dziś w tym miejscu znajduje się pomnik upamiętniający ich śmierć). Zwłoki Mussoliniego, do niedawna tak uwielbianego przez tłumy, wielokrotnie zbezczeszczono ze szczególnym zacięciem masakrując jego głowę. Co do Klaretty, to również po śmierci podzieliła los kochanka; jej ciało także zawisło na wiacie, wystawione na widok publiczny. Podobno nie miała na sobie majtek, więc pewien litościwy ksiądz Don Pollarolo, za pomocą agrafki spiął jej spódnicę pomiędzy nogami aby nie opadała w dół. 30 kwietnia 1945 roku zwłoki Mussoliniego poddano oględzinom lekarskim, podczas których stwierdzono, że oddano do niego osiem (!) strzałów (Giacomo twierdził, że strzelał trzy lub cztery razy).


Reasumując, cała historia "ostatniej drogi Duce" nadal jest otoczona tajemnicą. Mówi się również o tym, że w rzeczywistości to nie Walter Audisio strzelał do Mussoliniego, ale podający się za "Waleria" Luigi Longo (po wojnie wpływowy polityk w czasie wojny antyfaszysta, jeden z dowódców 52 Brygady). Sprzeczne zeznania nie tylko osób bezpośrednio zaangażowanych w to zdarzenie lecz także  „naocznych świadków" których wiarygodność niejednokrotnie podważano, konflikt interesów w ujawnieniu całej prawdy a także czas, który upłynął od tych zdarzeń, nie rokują wielkiej nadziei na to aby szersze rzesze dowiedziały się co tak naprawdę zaszło w tym czarującym zakątku pomiędzy stokami gór i błękitnymi wodami jeziora. Równie interesująca, choć nie do końca jasna jest rola Klary Petacci, gdyż część historyków uważa, że była ona "wtyczką" Brytyjczyków. Podobno zwerbował ją jej brat Marcello, który dla nich pracował i poprzez siostrę mógł mieć dostęp do planów oraz zamierzeń Mussoliniego. Klaretta z pewnością była kobietą niebanalną, silną psychicznie i zdeterminowaną, co ją predysponowało do pełnienia takiej roli. Zastanawiające jest to, że trwała w tym długoletnim związku pomimo licznych zdrad kochanka i nie zawahała się towarzyszyć mu w ucieczce. Czy świadczy to o tym, że chciała go mieć "na oku" w interesie swoich mocodawców, czy po prostu walczyła o własną skórę? Nie można wykluczyć, że istotnie pełniła przy Duce podwójną rolę. Mając na uwadze Układ Jałtański, wszelkie kontakty z Mussolinim rzucałyby dwuznaczne światło na politykę Winstona Churchilla i potwierdzały obiegową opinię o "perfidnym Albionie". W tej sytuacji rodzeństwo Petacci z pewnością stało się jedynie parą niewygodnych świadków tych zakulisowych machinacji, co było równoznaczne z wyrokiem śmierci, klasycznym rozwiązaniu służb specjalnych w stosunku do ludzi wiedzących zbyt dużo...

Chociaż absolutnie nie sympatyzuję z faszyzmem, cała ta sprawa zawsze bardzo mnie interesowała; podobnie zresztą jak sama historia dojścia do władzy Mussoliniego i jego późniejszy upadek. Z moich kilkuletnich obserwacji wysnułam wniosek, że choć spora część Włochów ma do niego jednoznacznie negatywny stosunek, jednak inni (i też jest ich niemało) mają uczucia bardzo mieszane i podkreślają, że w okresie międzywojennym po latach upadku i nędzy Duce spowodował, iż naród włoski odzyskał  swoją dumę. Oczywiście nie zapominają dodać, że sojusz z Niemcami był oczywistym błędem politycznym, który srodze się zemścił... Jednak wiele dawnych idei socjalnych powstałych w tej epoce nadal żyje a wnuczka dyktatora Alessandra, od kilku kadencji z powodzeniem posłuje do parlamentu. Pełni ona dość istotną rolę we włoskiej polityce i bardzo często uczestniczy w różnych telewizyjnych programach, więc niejednokrotnie miałam okazję słyszeć jej wypowiedzi w których zawzięcie broni dobrego imienia swego dziadka i jego polityki społecznej. Patrząc na to wszystko z perspektywy czasu można powiedzieć, że z pewnością jest to bardzo interesujący epizod w historii XX wieku, prowadzący do ciekawych i pouczających wniosków, dlatego też chciałam zobaczyć to miejsce. Niestety, tego dnia pogoda nie dopisała, było gorąco lecz dość pochmurno, więc zdjęcia, jakie wtedy zrobiłam nie oszałamiają jakością a poza tym szczerze mówiąc, sama miejscowość jest raczej bez charakteru ze swą zabudową od Sasa do Lasa i niczym nie urzeka.
Mimo to, jeśli kogoś interesuje historia ostatniej drogi Duce, zapraszam do albumu >


środa, 18 lipca 2012

Lombardia. Jezioro Como, Willa Balbianello.



Willa Balbianello, o której wspominałam we wpisie na temat mojego pierwszego rejsu po jeziorze Como, to jedno z najbardziej czarujących miejsc, jakie widziałam w jego obrębie. Na ten efekt składa się nie tylko jej niewątpliwa uroda architektoniczna, lecz również wspaniałe położenie i przepiękna panorama gór otaczających jezioro. Ten niezapomniany pejzaż tworzy wspaniałą ramę, podnoszącą naturalne uroki posiadłości. Willa znajduje się na cyplu niewielkiego półwyspu noszącego nazwę Lavedo; można tam dotrzeć łódką z miejscowości Sala Comacina lub pieszo z leżącego nieopodal  Lenno. Półwysep ma kształt niewielkiego, skalistego wzgórza w większej części porośniętego gąszczem liściastych drzew. Jego prawa strona to urwisko schodzące wprost do jeziora, natomiast z lewej jest wygodna droga, która w ciągu kilku minut doprowadzi nas przed bramę willi.



Do XVI w znajdował się tu niewielki konwent braci kapucynów - pozostałością z tego okresu jest fasada  kościółka o dwóch wieżach. Willa powstała w XVIII w na życzenie kardynała Durini, jako jego letnia siedziba. Później wielokrotnie zmieniała właścicieli a ostatnim z nich był hrabia Guido Monzino. Po jego śmierci na mocy testamentu willa stała się własnością FAI (Fondazione l’Ambiente Italiana) włoskiej fundacji, która zarządza wieloma obiektami o wielkiej wartości materialnej, historycznej i kulturowej, przekazanymi przez osoby prywatne, jako dar w celu utworzenia muzeum i udostępnienia publiczności. 

W willi Balbianello znajduje się niezwykle interesująca ekspozycja zbiorów, które uprzednio stanowiły własność hrabiego. Guido Monzino był człowiekiem bardzo zamożnym, więc bez przeszkód mógł oddawać się swojej pasji do dalekich i kosztownych podróży, skąd przywoził wiele cennych artefaktów.



W tej luksusowej siedzibie utworzył swoje prywatne muzeum, na które składa się  ogromna biblioteka o tematyce geograficznej i podróżniczej a także wspaniała kolekcja map z różnych epok. W innej części domostwa można obejrzeć kolekcje zgromadzone przez hrabiego podczas licznych wypraw na tereny Afryki, Azji oraz Ameryki Południowej: rytualne maski, figurki i ceramikę. Willa jest kompletnie umeblowana (zbiory wraz z wyposażeniem wchodziły w skład spadku) meblami w stylu francuskim i angielskim. Wszystkie one są antykami o dużej wartości, datowanymi na XVIII i XIX wiek. Oprócz tego są tu  cenne arrasy, dywany i lampy a także zbiór malowideł na szkle w stylu weneckim z XVIII wieku, kolekcjonowanych przez matkę hrabiego. Po śmierci darczyńcy, na mocy testamentu FAI otrzymało również niebagatelną sumę pieniędzy na potrzeby należytego utrzymania posiadłości i zbiorów. Guido Monzino był człowiekiem niskiego wzrostu, ale o ogromnej sile ducha, który przez całe swoje bujne i barwne życie z zapałem podejmował różne niecodzienne wyzwania. Między innymi, w latach siedemdziesiątych XX wieku zdobył Mont Everest oraz Biegun Północny. 




W skład muzealnej ekspozycji wchodzi także jego ekwipunek polarnika i sanie, których używał w czasie wyprawy do Arktyki. Cała posiadłość jest bardzo dobrze utrzymana; chodząc po willi ma się wrażenie, że jest to dom, który nadal żyje a jego lokator za chwilę wyjdzie z sąsiedniego pokoju aby przywitać gości. Willę można zwiedzać jedynie w niewielkich grupach pod opieką przewodnika, natomiast po rozległym, wspaniale utrzymanym ogrodzie każdy porusza się na własną rękę. Pamiętam, jaki zachwyt wzbudziło we mnie to miejsce, kiedy je zobaczyłam po raz pierwszy... Płynęłam wtedy statkiem, podziwiając jednocześnie niezrównany pejzaż jak i śliczne miejscowości na obu brzegach jeziora. Często są one porównywane do sznura rozsypanych pereł i sądzę, że nie ma w tym cienia przesady. Wille z różnych epok, zwrócone swymi bogato zdobionymi fasadami w stronę jeziora, romańskie kościółki, przepiękne ogrody wiszące ponad taflą wody niczym kosze pełne kwiatów, to wszystko widziane na tle intensywnej zieleni gór składa się na jedyny w swoim rodzaju, niezapomniany widok.




Statek którym wtedy zmierzałam do Bellagio, płynął po jeziorze zygzakiem. Kiedy odbił od nabrzeża przystani w Sala Comacina skierował się w stronę małego półwyspu a po chwili na jego cyplu zobaczyłam niewielki kompleks budynków. Jeden z nich przypominał kościółek z dwiema wieżami, nieco wyżej widać było niski pawilon a ponad nimi górowała przepiękna loggia o trzech arkadach obrośniętych bluszczem. Wszystko to nosiło wyraźne znamiona baroku, lecz bez przeładowania oraz zbędnych detali. Doskonałe proporcje budynków i piaskowy kolor ścian pięknie harmonizujący z zielenią roślinności, urzekały elegancją. Całość otaczały pełne słońca tarasy, połączone schodami z rozległym parkiem, pełnym pinii, cyprysów i kwitnących hortensji. Ze statku widziałam sylwetki ludzi spacerujących po alejkach i wokół willi. Wtedy nic nie wiedziałam o tej okolicy, więc sądziłam, że są to jej mieszkańcy. Z  zazdrością pomyślałam o tym, jakim szczęściem musi być  przebywanie w tak pięknym miejscu!


Nieco później, dzieląc się moimi wrażeniami ze znajomą Włoszką, dowiedziałam się, że w willi znajduje się muzeum i to szczęście jest dostępne dla każdego śmiertelnika po wykupieniu biletu, którego cena wynosi osiem euro. Postanowiłam, że skorzystam z okazji i ponownie wybiorę się w te strony, co też stało się niebawem. Oczywiście zwiedzanie muzeum to nie to samo, co bycie jej mieszkańcem, lecz mimo to, spędziłam tam naprawdę piękny dzień. Urok willi i ogrodu oraz bogactwo zbiorów są doprawdy imponujące, jednak największe wrażenie zrobiła na mnie wielkoduszność hrabiego Monzino. Co prawda do końca życia pozostał on w stanie kawalerskim i umarł bezdzietnie, lecz zapewne posiadał dalszych krewnych lub powinowatych, którym mógł zostawić w spadku swój majątek a mimo to, przekazał go na cele publiczne... Tu muszę zaznaczyć, że nie stanowił on wyjątku, gdyż podobna wspaniałomyślność nie jest we Włoszech niczym nadzwyczajnym; dzięki tej ofiarności FAI otacza opieką wiele zabytków i posiada mnóstwo zbiorów, przekazanych na cele muzealne przez prywatne osoby.




Oczywiście, jest to nie tylko ogromny majątek w sensie materialnym, lecz przede wszystkim nieocenione dziedzictwo włoskiej kultury. Podczas mojego wieloletniego pobytu we Włoszech niejednokrotnie miałam okazję zobaczyć piękne, zabytkowe budowle jak chociażby opactwo San Fruttuoso w Ligurii, które dzięki tej organizacji odzyskało swoją świetność. Fundacja okresowo wydaje katalogi z opisem stanu posiadania, corocznie też urządzane są Dni otwarte FAI. Można wtedy pogłębić swą wiedzę na temat zwiedzanego obiektu dzięki wspaniale przygotowanym przewodnikom (zarówno zawodowym, jak i działającym w ramach wolontariatu), dostępnym za darmo materiałom wydawanym z tej okazji a także uczestniczyć w zdarzeniach kulturalnych i wystawach.



Dni otwarte są również wyjątkową okazją do obejrzenia miejsc, które ze względu na nienajlepszy stan oraz potrzebę dużych prac konserwatorskich i archeologicznych, nie są udostępniane na co dzień. Willa Balbianello, którą za czasów hrabiego Guido Monzino gruntownie odrestaurowano, została przekazana FAI w stanie więcej niż dobrym. Zdarzyło mi się jednak widzieć inne, równie cenne zabytki, które zostały przejęte w kondycji naprawdę opłakanej, wymagające długoletnich, bardzo kosztownych prac. W związku z tymi ogromnymi nakładami finansowymi wszelka pomoc jest bardzo mile widziana, wszyscy chętni mogą wesprzeć Fundację poprzez jednorazową wpłatę, ewentualnie przyjąć jej członkostwo i zadeklarować swoje stałe wsparcie.



Nieskromnie dodam, że zwiedzając tego rodzaju miejsca zawsze przekazywałam na ów cel pewną kwotę, co wydawało mi się należnym zadośćuczynieniem za możliwość oglądania tych świadectw historii i kultury, które bez starań FAI dawno mogłyby popaść w ruinę.


Więcej zdjęć Willi Balbianello znajdziecie w albumie  Google >


https://photos.google.com/album/AF1QipNaECHMHCpIQX9_HcXOAPXB7FR9X9U12yBToVY4?hl=pl