niedziela, 30 sierpnia 2015

Podróż do żródeł, czyli po raz kolejny z wizytą w olsztyneckim skansenie.



Po długim okresie milczenia postanowiłam wrócić do pisania bloga, jednak tym razem zapraszam nie na wojaże po północnych Włoszech, ale w okolice bliższe mi zarówno w sensie geograficznym, jak i kulturowym; nie bez znaczenia jest również i to, że moje serce bije mocniej dla tych stron, które są moją małą ojczyzną. Jak już wspominałam, chociaż nie jestem Mazurką z urodzenia, mieszkam w tym regionie niemal przez całe moje życie. Tu urodziły się moje dzieci i to właśnie do tych miejsc tak bardzo tęskniłam podczas długich lat emigracji, mimo iż dane mi było sycić oczy wspaniałościami Italii... Oczywiście, pobyt we Włoszech bez wątpienia bardzo wzbogacił mnie wewnętrznie i to z wielu powodów a fakt, że na wyciągnięcie ręki miałam zarówno przepiękne miejsca, jak i skarby kultury, o których marzyłam w dzieciństwie, był dla mnie ogromną szansą na realizację owych marzeń, z czego z zapałem korzystałam. Jednak to w Polsce od zawsze było moje miejsce na ziemi, z nią wiązały się moje najpiękniejsze wspomnienia z pierwszych lat życia, tu kształtowała się świadomość i poczucie przynależności.

Pamiętam, że kiedy zamieszkaliśmy na Mazurach, wydawały mi się one krainą chłodną i smętną ze swymi ciemno - zielonymi połaciami lasów, pofalowanymi polami i szarobłękitną tonią okolicznych jezior. Jednak ten świat, mimo iż tak bardzo odbiegał wyglądem od mojej rodzinnej okolicy, jaką była przedwojenna, podwarszawska osada letniskowa, również miał swoje uroki i fascynujące miejsca. Jednym z nich był właśnie olsztynecki skansen, w którym po raz pierwszy byłam jako dziecko, bodajże w drugiej, lub trzeciej klasie szkoły podstawowej. Pamiętam dobrze tę szkolną wycieczkę; był to prześliczny majowy dzień, rozległe łąki kusiły świeżą trawą, polnymi kwiatami i pachnącymi ziołami. Ówczesnemu skromnemu skansenowi daleko było do tego, jaki oglądamy dzisiaj, jednak mimo to, również i wówczas wydał mi się miejscem zupełnie niecodziennym a przede wszystkim czymś, co widziałam po raz pierwszy ponieważ z tradycyjną wsią w zasadzie nie miałam żadnego kontaktu, nie mówiąc o tym, że podobnych obiektów pochodzących z dość odległej przeszłości, w okolicznych, podostródzkich wioskach zapewne raczej się nie widywało.

Szczególnie zachwycił mnie drewniany kościółek kryty trzcinową strzechą; pamiętam żywiczny zapach poczerniałych bali i odurzającą woń kwitnących bzów, rosnących obok wysokiej dzwonnicy. Cała nasza klasa tłoczyła się przed ciasną sionką; nie mogliśmy się nadziwić stojącym u wejścia ogromnym kropielnicom, wykutym z polnego kamienia i dziwnym polichromiom wewnątrz. Domki, o ile pamiętam, wzbudziły nieco mniejszy entuzjazm, wydawały się nam ciasne i ciemne, ze swoimi wąskim drzwiami, niskimi sufitami oraz małymi okienkami. Jednak moja relacja, jaką zdałam po powrocie do domu, chyba musiała być dość zachęcająca, ponieważ bodajże w następnym roku, mama zabrała mnie i moją młodszą siostrę na majówkę, właśnie do olsztyneckiego skansenu. 

Później jeszcze wielokrotnie tam bywałam, zarówno w czasach, kiedy chodziłam do szkoły, jak i w latach siedemdziesiątych, gdy jako młoda dziewczyna wraz z koleżanką jeździłam autostopem do Olsztynka, z nadzieją na to, że w tamtejszych sklepach uda nam się upolować jakieś ciekawe buty, torebkę albo atrakcyjny ciuch. Podczas tych wojaży czasami zaglądałyśmy do skansenu, gdzie niejednokrotnie odkrywałam różne nowości, gdyż jego ekspozycja wciąż rosła i była systematycznie wzbogacana. Później jeździłam tam z Kubą i Martą, których szczególnie fascynowała obecność zwierząt, jakie z biegiem czasu zamieszkały na terenie skansenu, dzieciaki cieszyły się, że mogą z bliska zobaczyć tarpany, kozy, owce i drób. Upłynęło wiele lat i nie miałam okazji, aby tam bywać, aż do chwili, kiedy moja wnuczka Maja zaczęła przyjeżdżać do Ostródy na wakacje a ja mogłam pokazać jej po raz pierwszy coś, co sama oglądałam w dzieciństwie.

Maja jest dziewczynką o chłonnym umyśle a po rodzicach odziedziczyła artystyczną duszę, więc mam nadzieję, że zapamięta to miejsce, bo możliwość zobaczenia świadectw minionego życia chyba sprawiła jej frajdę, podobnie jak  mnie, kiedy byłam w podobnym  wieku... Skansen w Olsztynku jest miejscem, gdzie zgromadzono wiele ciekawych budynków; zarówno oryginalnych, jak i kopii, dających wyobrażenie o niegdysiejszym życiu na wsi, dawnych rzemiosłach i kulturze. 

Można tu obejrzeć ogromną ilość przedmiotów codziennego użytku: sprzęty, elementy ubioru oraz wystroju wnętrz. Jego historia jest równie bogata, ponieważ powstał on ponad sto lat temu, z inicjatywy pruskiego urzędnika, Richarda Dethlefsena, Prowincjonalnego   Konserwatora Zabytków Prus Wschodnich a pierwszą siedzibę miał w Królewcu na terenie ówczesnego ZOO, gdzie od roku 1909 gromadzono różnorakie zabytki drewnianego budownictwa ludowego z Małej Litwy, Sambii i Mazur. W owych czasach muzeum składało się z dwudziestu czterech obiektów, zgromadzonych na niewielkiej przestrzeni, nie dającej możliwości rozszerzenia ekspozycji; to spowodowało, że w 1937 roku zarząd prowincji wschodniopruskiej podjął decyzję o jego przeniesieniu w bardziej stosowne miejsce. Wybór padł na Olsztynek, miasteczko niewielkie, lecz wówczas bardzo uczęszczane, z racji monumentalnej budowli wzniesionej dla upamiętnienia bitwy pod Tannenbergiem, gdzie z biegiem czasu pochowano Paula von Hindenburga, głównodowodzącego podczas tej batalii. 

Była to przemyślana lokalizacja, ponieważ w przyszłości dawała możliwość dalszego poszerzenia terenu pod budynki mogące wejść w skład muzeum, do tego ogromny pomnik - mauzoleum, zwany Tannenberg - Denkmal bywał miejscem częstych uroczystości, na które przybywały tłumy ludzi, więc leżący nieopodal skansen również mógł liczyć na dużą rzeszę odwiedzających. Przenosiny trwały od 1938 do 1942 roku a prace dotyczyły tylko czternastu obiektów, jednak mimo ich zakończenia, z powodu wojennej zawieruchy muzeum nie zostało udostępnione zwiedzającym. Rok 1945 i pierwsze powojenne lata przyniosły degradację i częściowe rozproszenie zbiorów, lecz dzięki działalności różnych pasjonatów, między innymi niezmordowanego Hieronima Skurpskiego (niezwykle ciekawa postać i zasłużony człowiek link) państwo polskie przejęło to ważne dziedzictwo kulturowe, poddając je pracom zabezpieczającym i konserwatorskim. 

W mojej domowej biblioteczce jest niewielka książeczka "Pionierzy i zabytki" napisana przez 
Cecylię Vetulani (tutaj i tutaj podaję linki do bardzo ciekawych artykułów związanych z tym tematem, polecam) opisująca zmagania ówczesnych konserwatorów zabytków. Należy tu podkreślić wysiłki ludzi, którzy mimo niesprzyjającego klimatu politycznego a także dość powszechnej tendencji do traktowania tzw. "ziem odzyskanych" po macoszemu i będących wówczas rajem dla szabrowników a także pospolitych złodziei, włożyli ogrom pracy dla ratowania zabytków kultury, które niekoniecznie były postrzegane, jak to się powszechnie mówiło, jako "nasze". Sama dość dobrze pamiętam tę atmosferę pierwszych powojennych lat, (zainteresowanym polecam mój post na ten temat "Ostróda przedwczoraj i dziś" ) kiedy to poczucie odrębności i różne narodowościowe animozje codziennie dawały o sobie znać.

Niestety, duża część dziedzictwa tych ziem o trudnej i splątanej historii uległa zatraceniu, więc tym większy szacunek należy się ludziom, którym ich ogromna kultura osobista i fachowa wiedza kazały zadbać o to, co było świadectwem jej przeszłości. Dlatego też wizyty w olsztyneckim skansenie nigdy mnie nie nużą, nie tylko z podziwem i przyjemnością patrzę na te świadectwa minionych czasów, dzięki nim umacnia się także moje wewnętrzne przekonanie, że naprawdę w naszym życiu liczy się jedynie to, co pomaga nam stworzyć nasza pasja, ta Boża iskra, która każe człowiekowi wychodzić ponad przeciętność. Myślę, że nie jest ważne czy dzięki niej tworzymy monumentalne dzieła czy po prostu przedmioty codziennego użytku, na które kiedyś ktoś spojrzy podziwiając poczucie estetyki rzemieślnika i jego chęć, aby w (zdawać by się mogło) pospolity kształt, zakląć okruszek piękna i harmonii, które przetrwają wieki...Dlatego też kiedy oglądam gliniane garnki, drewniane miski czy malowane skrzynie, widzę nie tylko ongiś banalne przedmioty, służące osobom, które dawno odeszły. W moich oczach są one łącznikiem obecnych czasów z tymi, kiedy to żyli nasi dziadowie i pradziadowie, bezcenne, choć zwyczajne, dające nam świadectwo kultury i obyczaju.

Bardzo bym chciała, aby moja wnuczka miała z olsztyneckiego skansenu wspomnienia równie piękne, jak moje, bo to co widzimy w dzieciństwie, często zasiewa w naszej podświadomości małe ziarenko; z biegiem lat zakorzenia się ono w naszym umyśle i sercu, pomagając tworzyć więzi łączące nas z ziemią, na której wyrośliśmy albo gdzie rośli nasi rodzice... Myślę, że tak będzie, bo po raz pierwszy byłyśmy tam parę lat temu a w tym roku Maja chciała sobie odświeżyć wspomnienia, więc pojechałyśmy tam ponownie. W skansenie można zobaczyć kilka kompleksów wiejskich zabudowań z pięknymi domostwami i budynkami gospodarczymi, stodołami, lamusami i pomieszczeniami przeznaczonymi dla zwierząt żyjących na jego terenie. Jak już pisałam, budynki te pochodzą z wiosek Mazur, Warmii, Powiśla i Małej Litwy. Oprócz nich są tu przydrożne krzyże, kapliczka, remiza strażacka, warsztat garncarza, szewca, wikliniarza, tkaczki a także kuźnia i rybaczówka. W domostwach możemy oglądać dawną szkolną klasę, mieszkanie nauczycielki i pastora, gabinet dentystyczny z początku ubiegłego wieku oraz pracownię wiejskiej krawcowej. W jednym z domów jest ciekawa wystawa poświęcona życiu Oskara Kolberga, który będąc rówieśnikiem (a w dzieciństwie również sąsiadem) Fryderyka Chopina, podobnie jak on ma ogromne zasługi dla kultury i muzyki polskiej.


Co ciekawe, obydwaj mieli obce korzenie - Chopin, jak wiemy, francuskie a Kolberg niemieckie, co jednak nie przeszkodziło im w pokochaniu ziemi, na której wyrośli i wniesieniu ogromnego wkładu do polskiej kultury. 
Myślę, iż jest to jeszcze jeden dowód na to, co napisałam w moim poście o Ostródzie - że ziemia to nie własność a jedynie dzierżawa, gdzie przyszło nam żyć, bo chociaż przed nami byli tu ludzie mówiący innym językiem, jednak łączy nas to miejsce, choć dzieli czas i wszyscy jesteśmy częścią tej samej historii...
Po tej dygresji chciałabym kontynuować mój opis skansenu; otóż oprócz kościółka, o którym pisałam na wstępie, będącego kopią tego, stojącego w niedalekiej wsi Rychnowo (widocznego podczas przejazdu drogą prowadzącą z Olsztynka do Ostródy) jest tu też karczma z przepięknym wyposażeniem i wozownią, dzwonnica, studnia z żurawiem, olejarnia, młyn wodny, kilka wiatraków i wiele różnych pomniejszych obiektów, jak ule kłodowe a nawet wóz cygański. Choć pochodzą one z różnych regionów, całość sprawia wrażenie, że chodzimy po rzeczywistej wsi, dzięki bardzo umiejętnemu wkomponowaniu w ciekawie ukształtowany teren, oparty o ścianę lasu, z dużą ilością drzew rosnących pomiędzy budynkami. Domostwa są kompletnie wyposażone w meble i przedmioty codziennego użytku, garnki oraz rozmaite domowe i gospodarskie utensylia, możemy tu zobaczyć odzież, hafty, kilimy i chodniki, kaflowe piece, zegary a nawet polifon, czyli zabytkową szafę grającą; nie brakuje też narzędzi, niegdyś używanych w rolnictwie.

Wszystko to sprawia, że dwie, lub trzy godziny, jakich wymaga dokładne obejrzenie muzeum, są z pewnością czasem dobrze wykorzystanym, więc ktoś, kto lubi podobne klimaty i zechce nieco zboczyć z drogi nr 7 wiodącej z Warszawy do Gdańska, z pewnością będzie zadowolony ze swojej decyzji. Sam Olsztynek również prezentuje się bardzo korzystnie, wiele domów zostało wyremontowanych, jest tu bardzo miły, centralny plac z fontanną i ładnym ratuszem a nieopodal znajduje się zamek pokrzyżacki; co prawda przeszedł on liczne transformacje, ale mimo to, dodaje miastu uroku. Obecnie w zamku mieści się zespół szkół (nota bene, to tam przez kilka lat uczyła się moja córka Marta, która w owym czasie również często odwiedzała skansen) a nieopodal pozostałości murów miejskich, i dom, gdzie urodził się Krzysztof Celestyn Mrongowiusz (link) człowiek bardzo zasłużony dla Mazur i Kaszubszczyzny. Tuż obok jest podniesiony z ruin dawny kościół ewangelicki, obecnie mieści się w nim salon BWA, udostępniający różne interesujące wystawy okresowe.

Podczas naszej wycieczki mogłyśmy tam obejrzeć obrazy wykonane technikami fabrycznymi, pochodzące z przełomu XIX i XX wieku, jakie w owych czasach zdobiły wiele mieszczańskich i wiejskich domów. Widziałyśmy bardzo ciekawą kolekcję tzw. oleodruków, zarówno o treści religijnej, jak i świeckiej, które jeszcze w czasach mojego dzieciństwa powszechnie widywało się w domach a i dziś można je napotkać w mieszkaniu niejednej starszej osoby. Kiedy gust się zmienił i nastała moda na rzeczy bardziej nowoczesne, zaczęto je odsądzać od czci i wiary, wkładając do worka z wielkim napisem "kicz" jednak z biegiem czasu ów kicz został oswojony i nabrały one nieco patyny. Dziś, jak widać, stały się po prostu jeszcze jednym świadectwem minionej epoki, czymś, co niepostrzeżenie wcisnęło się boczną furtką do historii sztuki użytkowej. Być może, nie są to dzieła wysokiego lotu, lecz mimo to, ze względu na swój staroświecki wdzięk mają swoich admiratorów (do których się zaliczam). Myślę też, że nie trzeba ich traktować ze śmiertelną powagą, ale wziąć w swego rodzaju cudzysłów; wtedy staną się tym, czym są w istocie - przekazem przeszłości, dawnego gustu a po części także naiwnego dążenia naszych przodków do dania sobie namiastki luksusu oraz zaspokojenia potrzeby posiadania czegoś miłego dla oka i niecodziennego, co można mieć na wyciągnięcie ręki. 


Wspominałam już, że kiedyś nieopodal Olsztynka znajdowało się mauzoleum Paula von Hindenburga, będące również pomnikiem zwycięstwa, jakie Niemcy odnieśli podczas Wielkiej Wojny, kiedy to feldmarszałek rozgromił rosyjskie wojska dowodzone przez generała Aleksandra Samsonowa.  Samsonow podobno popełnił samobójstwo w lasach nieopodal Szczytna (choć inne źródła twierdzą, że zmarł na serce), mówi się też, że gdzieś tam w leśnych ostępach, do dziś leży ukryty skarb, jego kasa pułkowa, pełna złotych rubli...Ponieważ Niemcy nigdy nie przetrawili klęski wojsk krzyżackich pod niedalekim Grunwaldem, więc nazwali tę batalię drugą, tym razem zwycięską, bitwą pod Tannenbergiem, od nazwy sąsiadującej z Grunwaldem wioski Stębark (Tannenberg), choć w rzeczywistości owe dwie bitwy odbyły się niekoniecznie w tym samym miejscu. Dla jej upamiętnienia powstał ogromny monument na planie ośmioboku, z również ośmioma potężnymi wieżami, będący teatrem licznych manifestacji a od 1934 roku także miejscem pochówku Hindenburga i jego żony. W 1945 roku ta ogromna budowla została częściowo wysadzona w powietrze przez wycofujący się Wermacht, zaś po wojnie skutkiem różnorakich działań w zasadzie kompletnie zrównano ją z ziemią. Znaczną część granitu i cegieł wykorzystano jako materiał rozbiórkowy, skutkiem czego przetrwała w różnych zupełnie nieoczekiwanych miejscach (informację na ten temat można znaleźć pod linkami zamieszczonymi poniżej). Co ciekawe, mimo iż mieszkałam w niedalekiej Ostródzie i jak wspomniałam, dość często bywałam w Olsztynku, o pomniku dowiedziałam się z książki Melchiora Wańkowicza "Na tropach Smętka" którą przeczytałam już jako dorosła osoba w połowie lat siedemdziesiątych.

Widocznie zadziałał tu ten sam mechanizm, który sprawił, że z ostródzkiego rynku zniknęła Fontanna Trzech Cesarzy a także nagrobki na cmentarzu zwanym Polską Górką, o czym pisałam w moim poście o Ostródzie. Oczywiście, jest to bardzo trudny temat, bo chyba nie ma nic dziwnego w tym, że ludzie straszliwie okaleczeni przez wojnę starali się pozbyć z zasięgu wzroku i z pamięci tego, co uważali za pomnik niemieckiej buty i co w założeniu istotnie nim było. Jednak życie ma swoje prawa; z biegiem czasu prawdziwa historia tej ziemi mimo usilnego zacierania śladów doszła do głosu, do nas współczesnych należy wyciągnięcie z niej wniosków, ale czy naprawdę jesteśmy należycie przygotowani, aby to zrobić? Zdawać by się mogło, że obecnie nastała nowa epoka, jednak mam wątpliwości, czy rzeczywiście jesteśmy skłonni do pozbycia się uprzedzeń i nacjonalizmów, choć być może, tym razem skierowanych w inną stronę?

Jedyną pozostałością z tamtych czasów, jaką możemy dziś oglądać, jest brama wiodąca do parku, niegdyś położonego nieopodal monumentu, niewielkie resztki ceglanego muru, nieliczne mogiły żołnierzy pruskich i rosyjskich oraz pomnik w postaci lwa, poświęcony pamięci 147 Pułku Piechoty. Lew po wojnie zaginął, lecz w 1993 roku został odnaleziony na terenie jednych z wielu koszar opuszczonych przez wojska radzieckie a następnie umieszczony przed ratuszem w Olsztynku. Zainteresowanym historią pomnika Tannenberg- Denkmal polecam posta ze zdjęciami na ciekawym blogu o Olsztynie i okolicach link a także artykuł bardzo szczegółowo opisujący jego dzieje.
Jeszcze jednym zabytkiem zasługującym na to, aby o nim pamiętać, jest cmentarz w pobliskiej Sudwie, gdzie jak podają źródła, pochowano 55 tysięcy żołnierzy różnych narodowości, będących więźniami stalagu I B -Hohenstein. Obóz jeniecki został usytuowany na terenie znajdującym się pomiędzy wsiami Sudwa i Królikowo, w barakach, jakie wzniesiono na tym terenie dla gości, którzy mieli wziąć udział w uroczystościach rocznicowych na terenie mauzoleum w 1939 roku. Wybuch wojny pokrzyżował te plany a baraki szybko zasiedlono jeńcami wojennymi; szacuje się, że przez obóz przewinęło się aż 650 tys. żołnierzy.

 
Jeśli ktoś zmierzający krajową "siódemką" w kierunku Gdańska lub Warszawy nie zatrzymując się przejeżdża obwodnicą nieopodal Olsztynka, zapewne nawet nie przypuszcza, jak bogata i niecodzienna historia kryje się za tym niewielkim skupiskiem kolorowych domków... 

Oczywiście jak zwykle można obejrzeć albumy>

środa, 5 sierpnia 2015

Bezmiar błękitu.



Tak się złożyło, że w ostatnich dniach czerwca musiałam udać się do Polski, aby pozałatwiać pilne  sprawy wymagające mojej obecności. Niestety, udało mi się to jedynie częściowo,  lecz ta wizyta, choć krótka i wypełniona wieloma zajęciami, mimo to, dała mi dużo radości. Ze względu na oszczędność czasu, tym razem poleciałam samolotem. 

Choć z Mediolanu do Warszawy latałam wielokrotnie,  nie udało mi się jak dotąd nacieszyć panoramą Alp widzianych z okien samolotu. Zaledwie raz aura była na tyle łaskawa, że pomiędzy chmurami mogłam dostrzec zielone doliny i alpejskie szczyty, pokryte śniegiem. Tym razem  pogoda też była niezła, więc po wylocie z lotniska Malpensa mogłam popatrzeć z góry na znajomą okolicę.

Było to niesamowite i wspaniałe uczucie, kiedy daleko, daleko w dole  zobaczyłam zielone kopczyki Prealp,  z wystającymi gdzieniegdzie skalnymi turniami i błękitnymi taflami jezior. Byliśmy jeszcze niedaleko od lotniska, samolot dopiero nabierał wysokości, więc mogłam zobaczyć  białe kreski górskich ścieżek, po których chodziłam wiele razy a także miejsca, gdzie jeszcze nie byłam a gdzie chciałabym się znaleźć.

Kiedy przelatywaliśmy nad Jeziorem Garda, przypomniały mi się moje wpisy o Gabrielu d'Annunzio i o tym jak  go oczarowało, gdy po raz pierwszy zobaczył je z aeroplanu. Niestety, mój aparat fotograficzny włożyłam do walizki a ta powędrowała do luku bagażowego. Miałam tylko nadzieję, że w drodze powrotnej pogoda również nie sprawi mi zawodu i będę mogła zrobić parę zdjęć. 


Jednak jak na złość w dniu, kiedy wylatywałam z Warszawy, niebo było pochmurne i padał przykry, mżący deszcz. Mimo to, kiedy samolot wzniósł się na wysokość przelotową ponad zwały cumulusów, mogłam do woli napawać się widokiem szafirowych przestworzy i chmur podobnych do bezkresnego morza bitej śmietany. Gdy znaleźliśmy się nad terytorium Austrii, pomiędzy obłokami znów zobaczyłam skalne szczyty Alp. Niebawem samolot wleciał w przestrzeń powietrzną Szwajcarii a nieco później Włoch; w prześwitach pomiędzy chmurami mogłam dostrzec charakterystyczne sylwetki masywu Berniny i gór w okolicy jezior Como i Maggiore.

Ponieważ zawsze jest jakieś  małe "ale" również i tym razem nie było dobrych warunków do fotografowania,  z racji słońca świecącego wprost w okno, przy którym siedziałam. Miałam jednak małą satysfakcję - pod koniec lotu niebo nieco się przetarło, więc kiedy samolot znalazł się ponad Lombardią i skierował  w stronę lotniska,  pstryknęłam fotkę Monte Cornizzolo.

Byłam już kiedyś na jego zachodnim zboczu (pisałam o tym tutaj ) i wybieram się tam znów niedalekiej przyszłości, gdyż  chciałabym przejść jego grzbietem na pobliską Monte Rai a następnie zejść do miasteczka Canzo.  Gdy samolot zaczął podchodzić do lądowania i wszedł w warstwę chmur, udało mi się sfotografować piękne zjawisko, które nazywam "okiem opatrzności" słup światła słonecznego padający pomiędzy chmurami i oświetlający ziemię niczym reflektor.


Szczerze mówiąc, chciałabym mieć lepszy aparat i większe umiejętności, co  pozwoliłoby mi na podzielenie się widokami, jakie zobaczyłam podczas tego lotu w całej ich krasie, jednak pocieszam się tym, że tak czy inaczej, nie jest to proste,  przede wszystkim z racji dużej wysokości i prędkości, z jaką leci samolot pasażerski. 

Niestety, moje zdjęcia zrobione z okna samolotu dają jedynie mierne wyobrażenie o tym, co może zobaczyć ludzkie oko, kolory są nieco przekłamane a kontury słabo widoczne. Do tego przejrzystość okienka samolotu również pozostawiała wiele do życzenia, gdyż deszcz padający w Warszawie pozostawił na nim liczne plamy i zacieki.

Kiedy zaczęliśmy zbliżać się do lotniska Malpensa, w dole mogłam zobaczyć znajomy widok Niziny Padańskiej  z  zielonymi połaciami łąk i lasów, przeciętych błękitną wstążką Ticino, ze złotymi łachami piasku na brzegach. Ten widok dał mi znać, że moja podróż dobiegła końca i czas zejść na ziemię, dosłownie i w przenośni...