Półwysep, na którym leży Orta, wybiega dość daleko w głąb jeziora, więc dzięki temu, położona centralnie wyspa San Giulio, zdaje się być nieomal na wyciągnięcie ręki. Jest ona bardzo gęsto zabudowana; z nabrzeża w miasteczku dokładnie widać duży gmach klasztoru, szare mury bazyliki i wzniesione tuż nad wodą pałace z arkadowymi portykami oraz przybudówkami, gdzie bezpiecznie przybijają prywatne łodzie mieszkańców. Jest to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie zdarzyło mi się widzieć, prawdziwy klejnot w koronie Północnych Włoch.
Z komunikacją publiczną pomiędzy między Ortą i wyspą nie ma problemu; w sezonie turystycznym co pół godziny kursują tu niewielkie stateczki, oprócz nich są też liczne motorówki, świadczące usługi przez cały rok. Rejs motorówką ma tę dodatkową zaletę, że okrąża ona wyspę, co pozwala na obejrzenie również jej zachodniego brzegu, niewidocznego z miasteczka. Stateczki i motorówki cumują w niewielkiej przystani znajdującej się u wejścia do bazyliki, więc natychmiast po wyjściu na ląd można rozpocząć zwiedzanie. Obecny kościół nie jest tym, który powstał za czasów św. Juliusza, jednak historycy uważają, że w legendzie o nim jest ziarno prawdy i całą pewnością była tam wcześniejsza budowla, prawdopodobnie wzniesiona na przełomie V i VI wieku. Panuje też opinia, iż w czasach przed wprowadzeniem na tych ziemiach wiary chrześcijańskiej również było to miejsce kultu; stąd prawdopodobnie wzięła się legenda mówiąca o walce Juliusza ze smokiem i wężami, symbolizującymi demony, za jakie chrześcijanie uważali pogańskich bogów.
Prawdopodobnie pierwsza świątynia została zniszczona w trakcie oblężenia, kiedy to królowa Villa stawiła opór wojskom cesarza Ottona. W XII wieku w tym samym miejscu wzniesiono obecną bazylikę z szarego, ciosanego kamienia, zbudowaną na planie krzyża. Jej fasadę zdobią dwie niewysokie wieże a do trójnawowego, głównego korpusu przylega kwadratowa dzwonnica i trzy półokrągłe absydy. Podobnie jak inne włoskie budowle z tego okresu, jakie widziałam na północy Włoch, jest ona skromna, wyważona i przyciąga wzrok swoimi szlachetnymi proporcjami. Niejednokrotnie też pisałam o tym, że mimo mojej szczerej admiracji i podziwu dla innych stylów, włoska architektura sakralna z początku drugiego tysiąclecia, jest mi szczególnie bliska.
Myślę, że dzieje się tak, ponieważ te budowle w doskonały sposób wtapiają się w otaczający je pejzaż i w pewnym sensie są nadal jego częścią, niczym "kość Ziemi" górski kamień, wydobyty z okolicznych kamieniołomów, z którego je zbudowano... Ich mocne mury i niewymyślna forma, przypominają o tym, iż ówczesne kościoły niejednokrotnie stawały się dla okolicznych mieszkańców schronieniem przed napaścią wroga i ważnym punktem oporu.
Jednak nasze oko może się również cieszyć urokliwymi detalami, mówiącymi o pragnieniu budowniczych, aby tej surowej formie przydać wdzięku i lekkości. Chyba z tego pragnienia poczęły się ażurowe fryzy, ozdobne w formie okienka, małe ganki z kolumienkami o subtelnych kształtach; że nie wspomnę o pięknych portalach, gdzie w alegoryczny sposób przedstawiono wyznanie wiary, pod postacią scen wykutych w kamieniu ręką anonimowego mistrza. Niegdyś na wyspie znajdował się również ufortyfikowany zamek, jednak zburzono go w XIX wieku, aby na tym miejscu wznieść seminarium (dziś jest to klasztor sióstr benedyktynek). Jak już wspomniałam, cała wyspa jest gęsto zabudowana. Kościół i klasztor zajmują jej centralną część, natomiast wzdłuż brzegu wzniesiono piękne wille i pałace, które niegdyś były siedzibami biskupa Novary i kanoników kapituły. Całą wyspę można obejść wewnętrzną drogą na planie okręgu, zwaną " Drogą milczenia".
Wzdłuż niej umieszczono liczne tabliczki a na nich w czterech językach (włoskim, angielskim, niemieckim i francuskim) są wypisane sentencje, wzywające do zajrzenia w głąb własnego "ja" i zastanowienia się nad sensem życia. W ciągu dnia, podczas pełni sezonu turystycznego, trudno tu o ciszę i niewiele osób zwraca uwagę na te napisy. Jednak wieczorem, kiedy fala turystów odpłynie na stały ląd, to miejsce staje się prawdziwą oazą spokoju. Siostry benedyktynki, obecne mieszkanki klasztoru, oprócz prac związanych z konserwacją zabytkowych tkanin, zajmują się malowaniem ikon i rękodziełem artystycznym. Prowadzą również dom dla osób chcących uczestniczyć w ćwiczeniach duchowych lub po prostu takich, które pragną oderwać się od swego codziennego życia i spędzić jakiś czas z dala od zgiełku współczesnej cywilizacji.
Podczas letnich miesięcy między miasteczkiem i wyspą ustawicznie krążą statki oraz motorówki, więc zwykle przebywa tu jednocześnie kilkadziesiąt osób i trudno o chwilę spokoju, również w bazylice. Kiedy byłam tam po raz pierwszy i wraz z dużą grupą zwiedzających weszłam do środka, oniemiałam na widok wspaniałych fresków pokrywających ściany, sklepienie oraz dwa rzędy potężnych kolumn. Wnętrze kościoła jest niejednorodne, gdyż jego wystrój tworzono na przestrzeni kilkuset lat. Ołtarz główny, malowidła naścienne centralnej nawy i obrazy w prezbiterium, wykonano w epoce baroku, natomiast freski w bocznych nawach a także na kolumnach, pochodzą z wcześniejszego okresu i powstawały na przestrzeni nieomal dwustu lat, od drugiej połowy XIII do pierwszych dekad XV wieku. Przedstawiają one świętych cieszących się szczególnym nabożeństwem w tej okolicy, narodziny Jezusa oraz Madonnę z Dzieciątkiem w otoczeniu świętych, zaś na sklepieniu widnieją wizerunki ewangelistów i doktorów kościoła. Nazwiska większości twórców poszły w niepamięć, dziś mówi się o nich, że byli malarzami z lokalnych pracowni, jakie istniały w owym czasie w niedalekiej Novarze. Historia wspomina o jednym z nich, Sperindio Cagnola, który był uczniem i naśladowcą Gaudenzio Ferrario, malarza mającego ogromny wkład w powstanie Sacro Monte w Varallo.
Mimo iż nie weszli oni na stałe do podręczników historii sztuki, ich freski do dzisiaj czarują oglądających subtelnym rysunkiem i żywymi kolorami a nawet jeśli doświadczone oko krytyka dostrzeże w nich jakieś niedoskonałości, mają coś, co większość widzów chwyta za serce: wielki ładunek emocji i dążenie do przedstawienia nie idei, lecz istoty rzeczy. Ten aspekt sprawia, że również memu sercu bliższe są (być może niedoskonałe w swojej formie) freski zapomnianych mistrzów nieświadomie dążących do wyrażenia myśli, którą wiele wieków później wyartykułował Emmanuel Kant, niż platońskie dążenia Leonarda da Vinci... W głębi duszy żywię przekonanie, że idea jest czymś niewyrażalnym i poza ludzką naturą, więc wszelkie starania w tym względzie są z góry skazane na porażkę i nie ma takiego geniuszu, który potrafiłby ją oddać. Natomiast ułomność, nierozerwalnie związana z ludzkim bytem, nie jest zaprzeczeniem istnienia owej idei a raczej jej świadectwem, tak jak ciemność zaświadcza o istnieniu światła... Być może, dlatego do mnie i moich emocji bardziej przemawia niedokończona Pieta Rondanini, niż skończona w swej piękności Pieta z watykańskiej bazyliki, chociaż obiektywnie rzecz biorąc uważam, że ta ostatnia to chyba najwspanialsze dzieło nie tylko Michała Anioła, lecz całej ludzkiej cywilizacji. Jednak na ogół pomiędzy sercem i rozumem panuje pewien rozdźwięk, który sprawia, że nasze preferencje chodzą swoimi drogami; z tego powodu dla kochającej matki niezdarny obrazek narysowany ręką jej dziecka, ma większą wartość emocjonalną, niż portret Mony Lizy...
Niejednokrotnie zdarzyło mi się widzieć wspaniałe obrazy malarzy, jednym tchem wymienianych w grupie najbardziej uznanych mistrzów; oglądałam je uważnie, starając się zanalizować ich artyzm i uczucia, jakie we mnie wzbudziły. Jednak nigdy nie miałam wrażenia, że to co widzę jest częścią mnie, tak bardzo, jak wtedy, gdy oglądałam freski zapomnianych mistrzów w małych, wiejskich kościółkach...W bazylice na wyspie można obejrzeć jeszcze jeden wspaniały przykład sztuki romańskiej, ambonę wykonaną z zielono -szarego serpentynitu, który wydobywa się w kamieniołomach na zachodnim brzegu jeziora Orta. Ambona jest imponująca, jej masywna bryła wspiera się na czterech smukłych kolumienkach a zdobią ją symboliczne sceny zwierzęce, obrazujące walkę dobra ze złem oraz wół, lew, orzeł i postać człowieka z księgą, wyobrażenia przypisane czterem ewangelistom.
Pośród nich widnieje wizerunek mężczyzny okrytego płaszczem i opartego na mieczu, który jak się powszechnie uważa, przedstawia Giulielmo (Wilhelma) da Volpiano. Giulielmo urodził się na wyspie San Giulio w czasie, gdy była ona schronieniem królowej Villi, obleganej przez wojska cesarza Ottona. Jego ojcem był Roberto Volpiano, normański szlachcic (prawdopodobnie przez pewien okres również król Włoch), natomiast matka Perinzia, pochodziła z longobardzkiej rodziny markizów d'Ivrea. Po zawarciu pokoju z królową Villą, cesarz wraz z żoną Adelajdą (nota bene, spokrewnioną z Perinzią) trzymał maleństwo do chrztu a dziecku na życzenie ojca chrzestnego nadano imię Wilhelm. W przyszłości stał się on jednym z najwybitniejszych przedstawicieli swojej epoki, wstąpił do zakonu benedyktynów, gdzie pełnił funkcję opata, działał również jako wybitny artysta - architekt a przy tym aktywnie zajmował się muzyką.
Przypisuje mu się czynny udział w reformie kluniackiej oraz powstanie czterdziestu kościołów i opactw na terenie Francji i Włoch, w tym opactwa San Michele u wybrzeży Normandii a także katedry w Dijon. Ze względu na swoje zasługi dla kościoła i krzewienia wiary, jest uważany za świętego (choć nie został oficjalnie kanonizowany) a piemoncka diecezja Ivrea w dniu 1 stycznia obchodzi jego święto. W podziemiach bazyliki znajduje się krypta, gdzie umieszczono doczesne szczątki św. Juliusza oraz ściętego księcia Mimulfa, o którym pisałam w poprzednim poście. Również przechadzka po wyspie (zwłaszcza, gdy nie ma tam zbyt wielu zwiedzających) jest niezapomnianym przeżyciem, gdyż daje nam okazję, aby do woli podziwiać jej pałace pokryte subtelnym sgraffito, rzeźbione portale bram i balkony z kutego żelaza.
W takiej chwili możemy się zadumać nad przesłaniem zawartym w sentencjach umieszczonych wzdłuż wąskiej uliczki lub jednym z zaułków zejść na brzeg, aby popatrzeć na niedalekie miasteczka i wzniesione na wysokiej skale sanktuarium Madonna del Sasso, widoczne po drugiej stronie wody. Gdy nadchodzi godzina odjazdu i wioząca nas motorówka zatacza krąg wokół wyspy, żegna nas niezapomniany widok jej roztańczonej sylwetki, odbijającej się w falującej tafli jeziora. Jak już pisałam, w Orcie i na wyspie byłam dwa razy. Za pierwszym razem czułam niedosyt wrażeń z powodu pośpiechu spowodowanego brakiem czasu oraz dużej ilości zwiedzających, jaką zastałam w miasteczku i na wyspie. Natomiast podczas drugiej wizyty, kiedy byłam tam razem z Martą, miałyśmy do dyspozycji cały dzień; dopisała nam pogoda, a ilość turystów chętnych do zwiedzania, ograniczyła się do kilku osób. Byłyśmy z tego bardzo zadowolone i pełne wrażeń w dobrym nastroju opuszczałyśmy to piękne miejsce. Ponieważ do Orty przyszłyśmy drogą południową wiodącą tuż nad jeziorem, postanowiłyśmy, że z powrotem na dworzec w Miasino pójdziemy północnym brzegiem, drogą panoramiczną, tą samą, którą przybyłam tam o raz pierwszy. Słońce chyliło się ku zachodowi i zrobiło się dość chłodno, więc gdy u wylotu drogi zauważyłyśmy niewielki pawilon z napisem "Bar delle Rose" postanowiłyśmy tam wstąpić na filiżankę czegoś ciepłego.
Budynek co prawda nie miał w sobie wdzięku typowego włoskiego baru z jego miłym dla oka wystrojem, raczej przypominał polski bar mleczny z lat 60-tych a metalowe stoliki i krzesełka nie grzeszyły przytulnością, za to kawa, jaką mi podała sympatyczna, starsza pani, była mocna i bardzo dobra.
Marta poprosiła o gorącą czekoladę do picia, którą wybrała z okazałej książki, prawdziwego czekoladowego menu z opisami i zdjęciami torebek tego produktu, oferowanego w kilkudziesięciu smakach. Przygotowanie napoju trwało dość długo, jednak warto było poczekać, gdyż okazało się, że jest to najwspanialsza czekolada na świecie. Choć osobiście nie jestem wielbicielką pitnej czekolady, po posmakowaniu musiałam przyznać rację zachwyconej Marcie, że trudno o coś pyszniejszego. Ponieważ nie miałyśmy czasu, aby czekać na przygotowanie drugiej porcji, wypiłyśmy ją na spółkę; ten słodki akcent był w tak pięknym dniu prawdziwą "wisienką na torcie". Po wyjściu na drogę kilkakrotnie spoglądałyśmy za siebie, aby jeszcze raz popatrzeć na dachy miasteczka i wyspę San Giulio, którą spowijała liliowa mgła. Po lewej stronie, w zachodzącym słońcu płonął pomarańczową barwą ośnieżony szczyt Monte Rosa, podczas gdy w dole, w coraz gęstszym cieniu, chowały się wille i sady leżące nad brzegiem jeziora.
Kiedy wyruszyłyśmy w podróż powrotną do Novary, zapadał zmrok. Prawie pusty pociąg mknął wzdłuż zbocza góry a poniżej jeszcze przez chwilę mogłyśmy oglądać srebrną taflę jeziora wśród ciemnych pasm lasu. Jego widok był ostatnim obrazem, jaki wywiozłyśmy z Orty...
Więcej zdjęć z Wyspy San Giulio i bazyliki jak zwykle można obejrzeć tutaj >
Oglądam zdjęcia i wszystkim się zachwycam, uliczkami-zaułkami, architekturą i jej detalami, ale też samym miejscem, niesamowitym po prostu.
OdpowiedzUsuńA czekoladę na gorąco uwielbiam;)
Rzeczywiście ta wysepka i wyspy Boromeuszy na Lago Maggiore mają niesamowity urok który sprawia że ludzie tam ciągną jak muchy do miodu.
UsuńA czekoladę może bym lubiła dla jej smaku ale chyba cierpię na nietolerancję, bo zawsze mam po niej zgagę i boli mnie głowa. Po tej w Orcie jednak nic mi nie było ( może dlatego że wypiłam mało) ale do dziś żałuję, że nie zwróciłyśmy uwagi na producenta.
masz w zanadrzu same skarby, pierwsze zdjęcie takie słoneczne i pocztówkowe, u nas sypnęło śniegiem, więc będę się ogrzewać podczas Twoich wojaży :)
OdpowiedzUsuńA u nas po nocnych przymrozkach jest piękny jesienny dzień, są drzewa z kolorowymi liśćmi jak na zdjęciu z Orty, brak tylko widoku na wyspę.
UsuńTe liście drzew na pierwszym zdjęciu aż płoną kolorami. Cudowne. A domki odbijające się w wodzie. Ach, jak ja lubię to tu i teraz- ten moment będący teraźniejszością, to zatrzymanie go w czasie. I podobnie, jak ty nie pijam czekolady, nigdy w życiu nie piłam, a to dlatego, że obawiam się, że byłaby kolejną delicją, której nie umiem się oprzeć :) Co do Piety to chyba tak się dzieje z wiekiem, za młodu zachwycamy się Pietą watykańską, z wiekiem dostrzegamy piękno w niedoskonałości, w dojrzałości, w niedopowiedzeniu. Ja najbardziej lubię Pietę, którą nazwałam florencką (w Muzeum katedralnym). Pisałąm o niej http://guciamal.blogspot.com/2011/07/pieta-florencka-michaa-anioa.html
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Ja tez bardzo lubię te zdjęcia tym bardziej ze ich powstaniu towarzyszyły niezapomniane emocje. Chciałam przeczytać Twego posta o florenckiej Piecie ale link się nie otwiera a na Twoim blogu pokazuje się informacja że nie ma tego posta...
UsuńNie wiem czemu się nie otwiera, zaraz poślę ci na maila te moje wypociny :)
OdpowiedzUsuńKolejne piękne miejsce. To aż niewiarygodne, że w jednej okolicy znajduje się tyle wspaniałych zabytków. Do tego oglądając pierwsze zdjęcie aż westchnąłem. Niesamowite krajobrazy. Zazdroszczę ci tych wycieczek, że masz je prawie na wyciągnięcie ręki. Pięknie pokazujesz i jeszcze ładniej o nich piszesz.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie
Dzięki Wiesiu, cieszę się że mogę ci zaoferować takie zajawki w zamian za Twoje wpisy które zawsze pokazują miejsca jakie sama chciałabym zobaczyć więc robię to w pewnym sensie za pośrednictwem. Niestety obecnie Włochy mogę jedynie wspominać bo jestem w Polsce choć nie wykluczone że jeszcze tam zawitam. Pozdrawiam również!
UsuńPiękne. To są takie zaczarowane wyspy, które mozna odkryć i chce się na nie wracac.Pozdrawiam Alina.
OdpowiedzUsuńAlinko, wiesz jak mi jest dobrze w domu ale Orteę chętnie bym zobaczyła jeszcze raz!
UsuńJuż którys raz z rzędu blogger wyświetla mi, że własnie dałas nowy wpis - teraz 10 minut temu - a wpisu nie ma, znów kiedy indziej nie aktualizuje.
OdpowiedzUsuńNic z tego nie rozumiem:(
Ewuniu, nie mam pojęcia co się dzieje, bo wpis jest od kilku dni ale faktem jest, że wczoraj coś się mocno knociło z Bloggerem i z Picasą. Nie mogłam w żaden sposób dodać albumu ze zdjęciami do ostatniego wpisu i na koniec zrobiłam go w Google+. Co do powiadomień o aktualizacji też niejednokrotnie to zauważyłam, że nie jest robiona na bieżąco, np. zaglądam do kogoś bo jest informacja o nowym wpisie a tam są jeszcze dwa inne o których nic nie wiedziałam bo nie było informacji.
UsuńJa tu sobie pomału czytam i powoli nadrabiam zaległości z czasu mojej blogowej absencji, ale już teraz, koniecznie muszę powiedzieć, że to pierwsze zdjęcie to istne arcydzieło. Wstrzymałam oddech! To naprawdę tak? Są takie miejsca? I jeszcze ta rozdzielczość - gdy się je otworzy w pełnym formacie, to można policzyć okna i zajrzeć do wnętrza tych bajkowych domów :)
OdpowiedzUsuńZawsze chwaliłam Twój styl pisania, a teraz nie zdążyłam na dobre zacząć czytać a to zdjęcie przeniosło mnie w inny świat.
Musisz, koniecznie musisz wydać przewodnik! Mówię całkiem poważnie.
Ado, ja też nie wierzyłam własnym oczom kiedy zobaczyłam to miejsce...Natomiast co do zdjęć, są one zasługą niesamowitego światła jakie było w tym dniu a które na ogół jest tylko jesienią. W lecie kiedy słońce świeci silniej i stoi wysoko, trzeba o wiele większych umiejętności niż moje i lepszego aparatu żeby było ono naprawdę dobre. Zaszczyt też dla mnie niemały, że ktoś, kto sam wspaniale pisze chwali mój styl, w moim odczuciu dość nieporadny, choć bardzo się staram żeby choć w części pokazać to piękno, które widziałam. Co do przewodnika: obawiam się, że musiałabym zrobić na własny koszt, bo jak słyszałam, takie propozycje otrzymują autorzy bez dorobku. Ale obiecuję, że kiedy skończę moje wspomnienia a mój syn zechce mi pomóc, zrobię jakiś zbiorek dla zaprzyjaźnionych czytelników.
UsuńEch... cóż ja mogę napisać... chyba tylko to, że zazdroszczę i jeszcze raz zazdroszczę! :-)
OdpowiedzUsuńNiesamowite miejsca pokazujesz i na dodatek na pięknych fotografiach (ach, ta jesień - strasznie jest fotogeniczna!)
Pzdr.
Cześć Jacku, miło Cię znowu gościć! Wszystkie Twoje komentarze czytałam w poczcie, bardzo mi miło że zajrzałeś do moich starszych wpisów i zadałeś sobie trud skomentowania a jeszcze bardziej, że podobały Ci się wpisy i zdjęcia. Faktycznie Włochy to swego rodzaju "samograj", a złota włoska jesień jest nieopisanie malownicza.
UsuńUrocze miejsca i pięknie wykonane fotografie. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuń