czwartek, 30 listopada 2017

Lombardia. Triangolo Lariano - Monte Palanzone.



Monte Palanzone ma 1440 m n.p.m. i  po Monte San Primo jest to drugi co do wysokości szczyt, w obrębie Triangolo Lariano. Choć wznosi się niemal centralnie na sporym obszarze pomiędzy odnogami jeziora, dzięki tej wysokości nieźle go widać podczas rejsu statkiem. Po raz pierwszy zobaczyłam to zniesienie, kiedy zamieszałam w Caslino d'Erba, małej wiosce leżącej na zboczu Prealp. Podczas pogodnych, wiosennych dni,  ponad masywną, zalesioną sylwetką góry Capanna Mara, wysoko, wysoko, niczym zielony trójkąt na błękitnym niebie, rysował się jego trawiasty wierzchołek. Niejednokrotnie, kiedy słońce świeciło szczególnie ostro, mogłam dostrzec na nim coś, co jak sądziłam, jest krzyżem, jakich sporo można spotkać w lombardzkich górach.

Pewnego razu, podczas rozmowy ze starszą panią, mieszkanką wioski, dowiedziałam się, iż to nie krzyż, lecz "monumento" czyli pomnik.
Pani dodała jeszcze parę zdań na jego temat, ale moja (wówczas dość ograniczona) znajomość języka włoskiego, nie pozwoliła mi zrozumieć co to za pomnik a także kto i dlaczego go wzniósł. Jednak nasza rozmowa zasiała w mojej głowie ziarno ciekawości, więc nawet kiedy wyjechałam z Caslino i zamieszkałam w Limbiate, miejscowości położonej bliżej  Mediolanu, od czasu do czasu wspominałam ów widok. Niejednokrotnie też mogłam oglądać tę górę podczas podróży statkiem z Como do Bellagio i zawsze przy tej okazji wypatrywałam interesującej mnie budowli na jej szczycie. Czasem wydawało mi się, że widzę tam coś na kształt białego przecinka, jednak duża odległość i znaczna wysokość nie pozwoliły mi dostrzec nic, co dało by mi jakieś szersze pojęcie na ten temat.  Sprawa się wyjaśniła, kiedy wpadła mi w ręce lokalna gazetka, gdzie ktoś pisał o swojej wycieczce na tę górę i zmieścił zdjęcie pomnika; okazało się, że jest to mała kapliczka w kształcie smukłej piramidy otoczonej niskim murkiem, wzniesiona z szarawego, ciosanego kamienia.
Ciągnęło mnie wtedy w wyżej położone rejony, lecz wiedziałam, że taka wycieczka może się skończyć tym, iż ucieknie mi jedyny autobus powrotny a to by oznaczało przymusowy nocleg w schronisku i nieobecność w pracy następnego dnia. W takich wypadkach żałowałam, że nie mam prawa jazdy, co dałoby mi możliwość swobodnego poruszania się po okolicy. Oczywiście, mogłabym zanocować na miejscu i rano ruszyć na wyprawę, jednak musiałabym mieć dwa kolejne dni wolne, co raczej mi się nie zdarzało. Doroczny urlop także nie wchodził w grę, ponieważ w tym czasie moim jedynym celem był powrót do domu, do Polski, więc nie w głowie były mi góry, nawet najpiękniejsze i najbardziej wymarzone.  Dopiero kiedy lepiej poznałam Carla, pielęgniarza pracującego w tej samej placówce co ja, mogłam pomyśleć o realizacji planu wejścia na Monte Palanzone. Okazało się, że Carlo jest wytrawnym, górskim łazikiem i choć jego ulubionym regionem była Val d'Aosta, udało mi się namówić go na tę wyprawę. Była to transakcja wiązana -  ja miałam mu towarzyszyć na Monte Jafferau (pisałam o tym tutaj ) a w zamian za to mieliśmy wybrać się we wskazane przeze mnie miejsce. Skorzystałam na tym podwójnie, bo nie tylko miałam okazję podziwiać piękne okolice Aosty i Bardonecchii, ale wreszcie zobaczyć miejsce tak bliskie, lecz mimo to dla mnie niedostępne. W sumie ta wycieczka była zrobiona nieco na siłę, ponieważ prognoza pogody nie nastrajała optymistycznie, jednak na przestrzeni kilku tygodni był to jedyny wspólny dzień wolny w naszych grafikach, więc nie mieliśmy wielkiego wyboru, tym bardziej, że lato miało się ku końcowi.


Dzięki temu artykułowi udało mi się rozwiązać dręczącą mnie zagadkę, jednocześnie jeszcze bardziej zaostrzyło to mój apetyt na wędrówkę śladami jego autora. Kilkakrotnie miałam okazję być na Piano del Tivano, rozległym płaskowyżu, położonym pomiędzy Monte San Primo i Monte Palanzone, w samym sercu Triangolo Lariano. Powszechnie uważa się, że nazwa płaskowyżu pochodzi od "il Tivano" porannego wiatru, jaki tu wieje z północnego wschodu, choć są na ten temat również inne, mniej romantyczne teorie. Jest  to ulubione miejsce rekreacji i pikników, więc w weekendy można tam spotkać sporo ludzi, ale w dni powszednie niepodzielnie panuje cisza i spokój. Dla mnie ta okolica przedstawiała się szczególnie atrakcyjnie u progu jesieni, kiedy lasy i trawy zaczynały płowieć a głogi i jarzębiny stroiły się w złote liście i czerwone korale.


Wczesnym rankiem wyjechaliśmy z Saronno, gdzie wtedy mieszkałam i pojechaliśmy w stronę Como, później dalej, do Nesso, skąd droga ostro pnie się w górę, aż osiąga Piano del Tivano. Przejechaliśmy płaskowyż z zachodu na wschód i zatrzymaliśmy się w miejscu zwanym Colma di Piano. Pisałam o nim przy innej okazji, kiedy relacjonowałam moją wycieczkę na  Muro di Sormano, znany z trudności odcinek wyścigu rowerowego Giro di Lombardia. Meta etapu jest tam, gdzie my rozpoczęliśmy naszą wędrówkę, tuż obok niewielkiego obserwatorium astronomicznego (o wizycie tamże napiszę na końcu posta). Nasza wątła nadzieja na poprawę pogody okazała się złudna; co prawda słońce próbowało wyglądać z zasłon foschii, ale mimo to, widoczność była marna, co nie rokowało nadziei na podziwianie głębi pejzażu.


Pocieszałam się tym, że tę okolicę widziałam z góry nie raz a moim celem było przede wszystkim  zobaczenie z bliska pomnika na szczycie. Początkowo szliśmy  przez las, wygodną i szeroką gruntową dróżką, która dość szybko zmieniła się w stromą, betonową rampę z ukośnymi żłobkowaniami.  Dzięki nim ów odcinek drogi można przebyć przy każdej pogodzie, lecz według mnie wyglądało to dość barbarzyńsko. Zdawałam sobie sprawę, iż deszcz zamieniłby tę ścieżkę w błotnisty strumyk nie do przebycia, mimo to, z uznaniem myślałam o dawnym, dobrym obyczaju brukowania podobnych ścieżek zgrabnymi otoczakami, co z pewnością było bliższe naturze. W okolicznych górach są niezliczone kilometry takich kamienistych, brukowanych  ścieżek, po których poruszali się niegdysiejsi mieszkańcy lombardzkich gór i ich zwierzęta. Obecnie nikomu takie prace nie w głowie, więc idzie się na łatwiznę i w szczególnie newralgicznych miejscach zalewa ścieżki betonem. Przeszliśmy jeszcze kilkaset metrów; las zaczął rzednąć, dalej towarzyszyły nam mniej liczne drzewa - dziwnie poskręcane buki o gładkiej, szarej korze, smukłe brzozy oraz rozłożyste jarzębiny, przyciągające wzrok  jesiennymi kolorami liści i pękami szkarłatnych owoców.


Tak, jak poprzednio, każde z nas szło w swoim rytmie - Carlo, jak przystało na starego piechura maszerował długim krokiem, znacznie mnie wyprzedzając a ja spokojnie i bez pośpiechu szłam sobie z tyłu, rozglądając się i robiąc zdjęcia. Mimo słabej widoczności okolica wyglądała atrakcyjnie, mogłam też do woli podziwiać "duchy gór" jak nazywałam szczyty tonące w mglistym oparze, gdzie  kolory i sylwetki szczytów zaledwie majaczyły, co sprawiało, że raczej trzeba było się ich domyślać, niż oglądać ich rzeczywisty obraz. Jednak to mi to nie przeszkadzało - te szaro perłowe zasłony wciąż się przemieszczały, dając różne nieoczekiwane efekty, co starałam się utrwalić na zdjęciach. Byliśmy na wysokości ponad 1100 m, więc od czasu do czasu napływały chmury i pochłaniały nas wraz z pejzażem. Droga na Monte Palanzone prowadzi grzbietem długiego wzniesienia o kilku pomniejszych wierzchołkach, tak więc mieliśmy do pokonania kolejno: Monte Cippei, Monte Falo', Monte Croce, Monte Pianchetta i Monte Bul. Wdrapywaliśmy się na te szczyty, schodziliśmy w dół i tak górka za górką, zbliżaliśmy się do celu.


Szczerze mówiąc, nie wzbudziło to we mnie nadmiernego entuzjazmu i z pewnością wolałabym iść cały czas pod górę. Ścieżka, którą szliśmy była dobrze ubita i dość wygodna, prowadziła wśród wielkich kęp szorstkiej trawy, gdzie po drodze napotkaliśmy kilka ogromnych grzybów, podobnych do kani. Nie miałam ochoty sprawdzać na własnej skórze czy przypadkiem nie są one  muchomorami sromotnikowymi, więc pozostawiłam je w spokoju.
Po drodze natrafiliśmy na niewielki pomnik kształcie pięcioboku, poświęcony pamięci żołnierzy wojsk powietrznych, którzy w tym miejscu zginęli w tragicznym wypadku. Stało się to wiosną 2005 roku, podczas ćwiczeń grupy ratowników, mających za zadanie podejmowanie z ziemi ofiar nieszczęśliwych zdarzeń. Niestety, helikopter, którym lecieli rozbił się i cała piątka zginęła, ocalał jedynie pozorant pełniący rolę rannego, chwilę wcześniej opuszczony na ziemię... Podobno bezpośrednią przyczyną tej tragedii był nagły, boczny podmuch wiatru, przez co helikopter stracił sterowność i runął na ziemię. Razem z Carlem poprawiliśmy porozrzucane przez wiatr kwiaty, leżące u stóp pomnika, zapaliliśmy niedopalone znicze i po chwili zadumy ruszyliśmy w dalszą drogę..

Do celu wędrówki było już niedaleko - przed nami widniał szczyt Monte Palanzone  i wzniesiony tam monument. Podchodziliśmy do niego od strony północnej; ponieważ wejście znajduje się od południa, aby zajrzeć do  jego wnętrza musieliśmy okrążyć długi, niski murek, jaki go otacza.
Z tabliczki przymocowanej na furtce dowiedziałam się, że kaplicę wzniesiono pod wezwaniem Redentore (Odkupiciela) a zbudowała ją w 1900 roku młodzież z Como, zrzeszona w Circolo Educativo Alessandro Volta.
Ta organizacja również ma ciekawą historię - otóż założono ją w 1883 roku przy męskim oratorium San Filippo Neri a jej celem było wychowywanie młodych chłopców w duchu chrześcijańskim i patriotycznym, poprzez działalność edukacyjną, sportową i kulturalną. Jednym z efektów tych działań było powstanie kaplicy a ponieważ koło przestało istnieć w 1973 roku, opiekę nad monumentem przejęli lokalni członkowie CAI, którzy dwukrotnie wykonali tam prace renowacyjne, o czym również mówi tablica. Kaplica zwykle jest zamknięta (do środka można zajrzeć przez niewielki otwór) jednak zgodnie z tradycją, podczas swych świąt członkowie Klubu oraz byli żołnierze, niegdyś odbywający służbę w Korpusie Alpejskim, przybywają  na Monte Palanzone, aby wspólnie uczestniczyć we mszy odprawianej z tej okazji. Kaplica jest skromna, ale  jak to zwykle w Prealpach, bardzo zadbana. Osobiście zawsze wysoko ceniłam tę cechę lombardzkich górali, którzy z pietyzmem traktują podobne pamiątki. Mają na to nie tylko czas, ale i ochotę, co jest niezmiernie budujące, gdyż dzięki temu chronią od zapomnienia bezcenne elementy lokalnej historii i kultury.

Niemal jednocześnie z nami na szczyt przyszła kilkuosobowa grupa pań i panów w naszym wieku, więc pogawędziliśmy przez chwilę na temat tras i okolicznych ciekawostek. Ponieważ zbliżało się południe,  przysiedliśmy na murku, aby zjeść nasz posiłek. Kiedy tak odpoczywaliśmy przed drogą powrotną, zaczęło nieco wiać, niebo na chwilę się rozjaśniło, dzięki czemu daleko w dole mogliśmy zobaczyć błękitną taflę jeziora Como. Miałam nadzieję, że mimo wszystko ten wiatr poprawi widoczność, jednak stało się inaczej ponieważ jak na złość przygonił on gęstą chmurę, która spowiła szczyt wraz z nami. Żałowałam, że nie mogłam popatrzeć na leżącą nieopodal górę Capanna Mara, gdzie byłam parę lat wcześniej wraz z Graziellą, koleżanką z pracy ( tą samą, która mi towarzyszyła w wycieczce na Corni di Canzo). Wtedy też pogoda nie dała nam szans, bo choć dzień był bardzo ciepły, to wilgotne powietrze nie pozwalało na podziwianie okolicy w całej jej krasie. Ponieważ zasadniczy cel naszej wycieczki został osiągnięty a pomnik obejrzany i sfotografowany, pozostało nam jedynie wrócić do punktu wyjścia, czyli na parking nieopodal obserwatorium. Tym razem droga nie wydawała mi się tak nużąca, być może dlatego, iż wiedziałam czego się spodziewać. Kiedy dotarliśmy na Colmę było dość wcześnie, więc nie musieliśmy śpieszyć się z odjazdem. Postanowiłam pokręcić się nieopodal obserwatorium i zrobić parę zdjęć. Ponieważ na tarasie stał jakiś pan, zapytałam, czy nie ma nic przeciwko temu, żeby znaleźć się na jednym z nich. Zgodził się bez ceregieli,  przy okazji przedstawiliśmy się sobie i wdaliśmy w pogawędkę. Pan powiedział mi, że ma na imię Walter i jest astronomem. Carlo także przyłączył się do rozmowy, więc obydwoje usłyszeliśmy wiele interesujących rzeczy na temat obserwatorium, po czym Walter zaprosił nas do środka, abyśmy mogli popatrzeć przez teleskop ustawiony do śledzenia aktywności słońca.

Nigdy nie zapomnę niesamowitego wrażenia, jakie mnie ogarnęło na widok ogromnej, ognistej, pomarańczowej masy, od której odrywało się coś na kształt płonących, strusich piór. Nie mogłam uwierzyć, że bez zmrużenia oczu patrzę na gorejącą kulę Słońca; było to fascynujące i straszne jednocześnie, zjawisko niemal poza wszelkim zrozumieniem...


Widziałam coś podobnego w telewizji, jednak tym razem  nie był to martwy, powtarzalny obraz bo działo się to na moich oczach, choć miałam świadomość, że zważywszy na miliony kilometrów odległości, ów widok dociera do mnie z pewnym opóźnieniem.
W obserwatorium  można zobaczyć fragmenty meteorytów oraz ciekawe zdjęcia, wykonane przez astronomów podczas pracy. Kupiłam sobie jedną z odbitek, przedstawiającą narodziny nowej gwiazdy; Walter opowiedział nam w skrócie, jak wygląda takie zjawisko, co uznałam za niezmiernie inspirujące. Jednak jeszcze większy mój podziw wzbudził sam fakt powstania tego obiektu, wzniesionego dzięki  stowarzyszeniu Gruppo Astrofili Brianza (astrofil to astronom - amator, Brianza zaś jest krainą leżącą na północ od Mediolanu) którego członkowie prowadzą stąd obserwację nieba a przede wszystkim asteroid i komet. Mają zresztą bardzo duże osiągnięcia na tym polu i każdy z astronomów ma na swym koncie wiele nowo odkrytych  obiektów (sam nasz rozmówca, Walter Giuliani, odkrył ich ponad dwadzieścia, o czym mówi Wikipedia). Jest to doprawdy piękne i budujące, że ludzie poświęcają swe starania dla wyższego celu, nie szczędząc nań sił, czasu i pieniędzy...

Oprócz pracy stricte naukowej, stowarzyszenie zajmuje się popularyzacją astronomii i organizowaniem programów edukacyjnych, ciekawych imprez dla dzieci i młodzieży a także  grupowych obserwacji rzadkich zjawisk  zachodzących na niebie, co zresztą trafia na podatny grunt. Pamiętam, jakie ogromne zainteresowanie wzbudziła we Włoszech  "luna rossa" czyli zaćmienie superksiężyca. 
Ja mogłam ogadać to zjawisko z tarasu domku w Limbiate, gdzie wówczas mieszkałam, ale wiem, że wiele osób pojechało wtedy w góry, między innymi na Colmę, ponieważ widoczność jest tam o wiele lepsza. Mimo wszystko, ja też byłam zadowolona, gdyż noc była pogodna a okoliczne światła nie przeszkadzały w obserwacji. Był to naprawdę niezwykły widok; księżyc najpierw zmienił barwę na czerwoną a później, kiedy nasunął się na niego cień Ziemi, zaczął  przypominać rozżarzoną bryłkę węgla z wolna pokrywającą się popiołem. Inna okazja do zbiorowych obserwacji nieba jest w połowie sierpnia, podczas "nocy San Lorenzo" kiedy to we Włoszech można zobaczyć deszcz spadających gwiazd. Przy takiej okazji urządza się wyprawy w gronie przyjaciół w góry lub za miasto, prawdziwe nocne, astronomiczne pikniki, połączone z konsumpcją przywiezionych produktów.
Włosi pod tym względem są niezrównanymi kompanami, potrafiącymi świetnie się bawić w każdej sytuacji, kochającymi tradycję i ceniącymi poczucie wspólnoty. Miałam dużo szczęścia, bo podczas moich wędrówek wielokrotnie zdarzyło mi się spotkać fantastycznych ludzi, otwartych i pomocnych, którzy wbrew obiegowej opinii o ich niechęci do cudzoziemców, nigdy nie dali mi odczuć, że traktują mnie z rezerwą. Dzięki temu, wiele przypadkowych spotkań, jak chociażby to z astronomem Walterem, stało się dla mnie okazją do zobaczenia różnych ciekawych rzeczy albo zdobycia interesujących i użytecznych informacji.

Więcej zdjęć z tej wycieczki i nie tylko, ponieważ dodałam tu również zdjęcia Monte Palanzone, jakie zrobiłam idąc trasą wyścigu "Muro di Sormano" a także płynąc statkiem po Jeziorze Como na wysokości Torno, można zobaczyć pod linkiem>