Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wenecja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wenecja. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 17 stycznia 2016

Wenecja Wenecjan i wiatr od morza.



Podczas trzeciego dnia spędzonego w Wenecji, zobaczyłyśmy miasto z zupełnie innej strony. Nie było ani tak pocztówkowo piękne i kolorowe, jak pierwszego dnia, ani takie, jakim je widziałyśmy w drugim dniu, romantycznie zatopione w deszczu i popielatym świetle tłumiącym jego barwy. Ponieważ miałyśmy wyjechać po południu, postanowiłyśmy, że tym razem nie pójdziemy w stronę placu Świętego Marka, lecz pozostaniemy w okolicy, gdzie znajdował się nasz hotel. Dzielnica ta nazywa się Cannaregio i leży w północnej części miasta, pomiędzy dworcem Santa Lucia i Ponte Rialto.

Podobnie jak w innych dzielnicach  Wenecji, także i tu można spotkać turystów. Mimo to, ma ona zdecydowanie inny charakter a na mostkach, placach oraz w zaułkach, można zobaczyć o wiele więcej stałych mieszkańców, niż przybyszów. Z tego powodu nazwałam ją Wenecją Wenecjan, bowiem na pierwszy rzut oka widać, że tu się mieszka i żyje dniem codziennym, chodzi na targ, robi zakupy w okolicznych sklepach, czy wyprowadza psa na spacer. Nasze zwiedzanie rozpoczęłyśmy od kościoła, gdzie są przechowywane relikwie św. Łucji. Można je oglądać w jednej z kaplic, leżą w kryształowej trumnie, odziane w haftowaną szatę koloru krwi, ze srebrną maską zamiast twarzy. Wcześniej św. Łucja miała swoją świątynię w miejscu, gdzie obecnie znajduje się wenecki dworzec, jednak do dziś pozostała z niej tylko nazwa, którą dworzec odziedziczył, natomiast relikwie przeniesiono na nowe miejsce, do nieodległego kościoła św. Jeremiasza. Szczerze mówiąc, widok trumny z widocznymi wewnątrz zwłokami, budzi we mnie mieszane uczucia; z jednej strony skłania mnie do refleksji nad życiem i jego przemijaniem, wierności sobie, swoim ideałom i temu co sprawia, że człowiek w ich obronie jest gotów ponieść katusze i śmierć. Z drugiej strony jest to swego rodzaju litość nad kruchymi doczesnymi szczątkami, które dawno powinny obrócić się w proch, z jakiego powstały i znaleźć wieczny odpoczynek... Niestety, relikwie świętej tego spokoju nie zaznały; z Syrakuz, gdzie poniosła męczeńską śmierć, trafiły do Konstantynopola. Po złupieniu tegoż przez krzyżowców podczas IV krucjaty, na polecenie doży Enrico  Dandolo przewieziono je do Wenecji, wraz z czterema rumakami i posągami tetrarchów, o których pisałam w pierwszym poście.




Później kościół, jaki dla nich zbudowano został rozebrany a relikwie przeniesiono, jednak  w roku 1981 nieznani rabusie wykradli je (podobno dla okupu). Zostały odzyskane 13 grudnia tego samego roku, w dniu tradycyjnych obchodów ku czci tej świętej i od tamtej pory nikt już nie popróbował zakłócać ich spokoju. Po obejrzeniu kościoła puściłyśmy się na dalsze zwiedzanie, idąc przed siebie bez planu i celu. Trafiłyśmy w miejsce, gdzie nad wąskim kanałem stało wiele niegdyś wspaniałych domów, dziś chylących się ku upadkowi o odpadających tynkach, z zamkniętymi okiennicami poczerniałymi i spaczonymi od wilgoci. Jednak także w tym obrazie opuszczenia i ruiny ni stąd ni zowąd można było zobaczyć jakieś okno z firanką albo doniczkę z kwiatkiem stojącą na balkonie, co mogło wskazywać na to, że mimo wszystko nadal ktoś tam mieszka. Od lat mówi się o tym, że Wenecja umiera powolną śmiercią a liczba jej ludności systematycznie spada. Ze 164 000 mieszkańców w 1931 roku pozostało niewiele ponad 60 000. Co prawda, ogromna ilość przybyszów z całego świata podwaja tę liczbę, lecz jeśli sprawy nadal będą się toczyć w tym kierunku, nie wykluczone, że z biegiem czasu Wenecja stanie się jedynie skansenem, do którego ze stałego lądu będą przybywać pracownicy świadczący usługi turystom. Jest to czarny scenariusz, lecz ta spadkowa tendencja budzi poważne zaniepokojenie Wenecjan. Chcieliby oni widzieć swoje miasto takim, jakie było niegdyś, co jest o tyle trudne, że poza sektorem usługowo-turystycznym brakuje tu miejsc pracy a remonty murszejących budynków są bardzo kosztowne. Z tego względu, ktoś szukający możliwości urządzenia się w miarę szybko i wygodnie, wybiera życie na stałym lądzie.




Byłyśmy bardzo poruszone tym, co zobaczyłyśmy,  lecz o ile mnie ten widok napełnił smutkiem i poczuciem beznadziei, Marta stwierdziła, że mimo wszystko, wiele by dała za to, żeby tu zamieszkać. Nie powiem, że ten obraz Wenecji nie odznaczał się malowniczością; tak to się jakoś dzieje, że kruszejące mury z liszajami zacieków, piękne kute kraty i balkony powoli pokrywające się rdzą, niegdyś biały wapień portali, dziś poczerniały, z zatartymi konturami płaskorzeźb, w łagodnym świetle odbitym od wody kanału nabierają trudnego do określenia, chorobliwego uroku. Przypomniał mi się jeden z moich ukochanych filmów "Śmierć w Wenecji" Viscontiego i scena, kiedy profesor Aschenbach z twarzą ukrytą pod tandetnym makijażem przypominającym karnawałowa maskę, nosi w sobie śmierć, chodząc po ulicach umierającego miasta. Widziałam ów film wiele razy, jednak te końcowe sceny będące przejmującą metaforą ludzkiego życia, zawsze robią na mnie ogromne wrażenie. Emocje jakie we mnie budzą są trudne do ubrania w słowa, ukazują mi ukryte prawdy, które się odgaduje intuicyjnie i pozostawia tylko dla siebie, gdyż wszelka dyskusja na ten temat jest zbędna, i może jedynie spłycić oraz strywializować to, co czujemy...





Jednak mimo wszystkich zagrożeń ze strony morza, Wenecja nadal żyje i są w niej Wenecjanie. Mogłyśmy się o tym przekonać wędrując przez place i uliczki Cannaregio, gdzie spotkałyśmy wiele osób bez wątpienia będących jego stałymi mieszkańcami, na co wskazywał zarówno ich strój, jak i zachowanie. Widać było, że są stąd, bowiem nie gapili się na okolicę, nie kontemplowali widoków, przemieszczali się z obojętnym wyrazem twarzy, spiesząc do swoich zwykłych zajęć a jeśli ktoś się zatrzymywał, to jedynie na widok znajomego aby sobie z nim uciąć pogawędkę. Znalazłyśmy tam wiele sklepów i punktów usługowych, które nie były nastawione na sprzedaż gadżetów i pamiątek, lecz na zaspokajanie potrzeb dnia codziennego. Szczególnie zafascynował nas widok pracowni kamieniarskiej, gdzie na podwórzu stało mnóstwo rzeźb, kolumn, fontann i rozmaitych ozdobnych detali wykonanych w tradycyjnym, włoskim stylu z marmuru i piaskowca, mogących służyć do uświetnienia pięknej rezydencji albo parku.




Po przekroczeniu jednego z mostków, stanęłyśmy przed wspaniałym, zabytkowym pałacem, w którym obecnie mieści się hotel "Antico Doge". Niegdyś należał on do arystokratycznej rodziny Faliero a jeden z jej członków, Marino, zapisał się w historii Republiki Weneckiej jako spiskowiec i zdrajca. Został on wybrany dożą, lecz urząd ów sprawował jedynie kilka miesięcy, gdyż zapragnął pójść o krok dalej, obalić Republikę i przyjąć tytuł  księcia. Dla swych poczynań zdołał skaptować stronników pośród przedstawicieli niższych klas, jednak spisek wykryto a Marina Faliero skazano na śmierć. Został  ścięty na zewnętrznych schodach  Pałacu Dożów, w tym samym miejscu, gdzie niedawno przysięgał wierność Republice Weneckiej. Oprócz śmierci fizycznej skazano go także na śmierć cywilną; w galerii pałacu, pośród 120 wizerunków tych najwyższych urzędników, w miejscu, gdzie powinien wisieć jego portret, widnieje czarna zasłona i napis przypominający o zdradzie, jakiej się dopuścił. Dość długo krążyłyśmy po uliczkach i placykach usytuowanych nieopodal Ponte Rialto, od czasu do czasu trafiając w miejsce, skąd nieoczekiwanie otwierał się przed nami widok na Wielki Kanał i pałace stojące na jego przeciwległym brzegu. Ten widok przypominał mi wszystkie piękne obrazy, jakie niegdyś widziałam, wspaniałe "weduty" Carlevarisa, Guardiego czy Canaletta, pokazujące Wenecję z fotograficzną dokładnością, cudną, rozświetloną światłem odbitym od wody, statyczną a jednocześnie rozedrganą niczym fatamorgana.



Przebywając we Włoszech  przez wiele lat przestałam się dziwić, że na przestrzeni wieków ściągali tu malarze z całego świata w poszukiwaniu jedynego w swoim rodzaju światła dającego niesamowite efekty, które w niezrównany sposób modeluje kształty i wydobywa kolory. Sądzę, że właśnie to zmieniające się światło stanowi o szczególnym uroku włoskiego pejzażu, gdyż często jakieś miejsce ukazywało mi się w zupełnie innej odsłonie, mimo że niejednokrotnie widziałam je już wiele razy i było mi ono doskonale znane. W takich chwilach chwytałam mój aparat fotograficzny, żeby uwiecznić ten magiczny i jedyny w swoim rodzaju moment, jednak efekt końcowy rzadko był satysfakcjonujący. Nie ma w tym nic dziwnego, bo czym jest martwa soczewka aparatu, wobec doskonałości ludzkiego oka, przesłoniętego łzą wzruszenia i serca bijącego szybciej na widok piękna natury? Wenecja także dała mi wiele okazji do zadziwienia i zachwytu, gdyż jak już wspominałam, wielokrotnie zmieniała swój wygląd na naszych oczach już od pierwszego dnia, kiedy to początkowo ostre słońce powoli chyliło się ku zachodowi, wydłużały się cienie a wszystkie kontury powoli zacierał zmierzch. Później, nocą w nikłym świetle latarni, kiedy domy wznosiły swe ściany wysoko ponad naszymi głowami, niemal stykając się na tle czarnego nieba, pokazała nam inną twarz, uchylając przed nami rąbka swych mrocznych tajemnic. Drugi dzień, to była Wenecja widziana przez delikatną zasłonę deszczu, spowita popielatym woalem, z kolorami nasyconymi, pociemniałymi i stłumionymi.




Trzeciego dnia, kiedy wyszłyśmy z domu, nad miastem snuły się poranne mgły; wszystko zadawało się parować a słońce, niechętnie przebijające się przez te zasłony sprawiało, że nieostre kontury budynków falowały i drgały, dając niesamowite wrażenie, iż miasto jest czymś nierzeczywistym, niczym obraz w lustrze, który jest, lecz wystarczy lekko poruszyć zwierciadło a wszystko zmienia się i odpływa...Choć w porównaniu do poprzedniego dnia pogoda poprawiła się zdecydowanie, deszcz nie dawał za wygraną. Od czasu do czasu nadciągała jakaś chmura i zaczynał padać drobny deszcz, lecz trwało to na tyle krótko, że nie zawsze miałyśmy ochotę na otwieranie parasola.  Zawróciłyśmy z okolic Rialto w stronę hotelu, ale nie poszłyśmy tą samą drogą wiodącą w pobliżu Canale Grande, lecz prosto przed siebie, w stronę północnego krańca lądu. Tu zobaczyłyśmy miasto bardziej zwyczajne, z domami jakich wiele, jedynie z tą różnicą, że także i tu było ono poszatkowane pasami wody, nad którymi przerzucono ceglane mosty, ozdobione ornamentami z białego kamienia z Istrii. Swego czasu, kiedy Istria i Dalmacja znajdowały się pod panowaniem weneckim, przywożono z tamtejszych kamieniołomów ten szczególny rodzaj stosunkowo lekkiego, lecz twardego wapienia, który choć bardziej matowy, po wypolerowaniu całkiem nieźle naśladuje marmur.





To z niego tworzono okładzinę dla weneckich pałaców, w nim wykuwano piękne portale, płaskorzeźby i ornamenty, które nadal można podziwiać chodząc po ulicach miasta. Pod tym względem Wenecja jest miejscem szczególnym, wzniesiona na bagnistym gruncie, w który wbito niewyobrażalną ilość drewnianych pali, będących niczym odwrócony, ukryty las, co zamiast wzwyż, rośnie w głąb ziemi, na zewnątrz pokazuje nam kamień wydobyty z trzewi wyrobisk, powstały z milionów morskich żyjątek...Czy takie miasto można porównywać z innymi? Wenecja była, jest i będzie jedyna w swoim rodzaju i nie ma tu nic do rzeczy fakt, że skutkiem nawały turystów stała się swego rodzaju samograjem, turystyczną Mekką, którą trzeba zaliczyć, ażeby później móc wyrazić swój zachwyt lub dezaprobatę.
W części miasta, do której trafiłyśmy, znowu miałyśmy okazję przyjrzeć się codziennemu życiu Wenecjan. Tu nie zawijały gondole, ich miejsce zajęły zwykłe, wiosłowe łódki i motorówki. Wiele z nich stało przy nabrzeżach, inne uwijały się po kanałach niczym pracowite mrówki, wożąc towary oraz swoich właścicieli. Mogłyśmy popatrzeć na codzienną pracę ludzi, pracowników firmy kurierskiej dostarczającej łodzią paczki, robotników budowlanych wywożących gruz, łódź należącą do zakładu oczyszczania miasta transportującą worki ze śmieciami i panią listonosz, która pływała motorówką w towarzystwie bardzo zdyscyplinowanego wyżła.




Domy w tej okolicy były mniej ozdobne, nie widziało się bogatych ornamentów i balkonów, lecz podobnie jak w starszej części miasta, wiele z nich miało na dachu dość rozległy taras. W perspektywie kanału widać było morze, skąd nadciągał powiew wiatru rozganiającego ciemne chmury i osuszającego ulice oraz place po przelotnych deszczach. Ponieważ dotarłyśmy do krańca miasta, skręciłyśmy w lewo, w stronę dworca i naszego hotelu. Droga niespodziewanie zaprowadziła nas do miejsca, które chciałyśmy zobaczyć, choć miałyśmy obawy, że nie zdołamy go odnaleźć. Tym miejscem było dawne weneckie getto, część miasta przeznaczona dla ludności żydowskiego pochodzenia, niegdyś całkowicie wyodrębnione i zamykane na noc. Zachował się niewielki portyk, gdzie niegdyś znajdowały się drewniane wrota, po których do naszych czasów pozostały jedynie wrzeciądze. Edykt wydany przez Napoleona zrównał wszystkich mieszkańców Włoch przyznając im te same prawa, więc od tej pory weneccy Żydzi mogli się osiedlać w dowolnym miejscu. Mimo to, w obrębie dawnego getta nadal jest sporo obiektów będących we władaniu społeczności żydowskiej, między innymi synagoga, wzniesiona nieopodal centralnego placu z trzema studniami.




Jedną z jego pierzei  zajmuje ceglany mur, na którym umieszczono tablice z brązu, mówiące o eksterminacji tego narodu w czasie II Wojny Światowej, kiedy to dwustu Wenecjan żydowskiego pochodzenia zginęło w obozach koncentracyjnych. Na murze synagogi znalazłyśmy jeszcze jedną tablicę, także poświęconą pamięci ludzi pomordowanych w trakcie Holocaustu. Ponieważ zbliżał się czas odjazdu, opuściłyśmy getto z poczuciem, że w tym mieście, tak przepełnionym świadectwami historii, niespodziewanie otworzyły się przed nami jeszcze jedne drzwi, prowadzące do świata, który minął...Chodząc po dzielnicy Cannaregio, prawdopodobnie (tak samo jak poprzedniego dnia w dzielnicy San Marco) zatoczyłyśmy wielkie koło, gdyż nieoczekiwanie znów znalazłyśmy się nieopodal mostu prowadzącego do kościoła św. Jeremiasza, gdzie rano byłyśmy w kaplicy z relikwiami św. Łucji. Zorientowałyśmy się że kościół jest niedaleko, widząc  na jednym z budynków pamiątkową tablicę, gdzie wyryto nazwiska mieszkańców tej parafii, poległych w czasie Wielkiej Wojny, w latach 1915-1918. W tym mieście o tysiącletniej historii z budynkami, będącymi jej świadectwem, te dwie straszne wojny upamiętnione w miejscach położonych tak blisko siebie, zdawały się niemal współczesne naszym czasom...



Gdybym miała wybrać moment, w którym zobaczyłam Wenecję żywą, to paradoksalnie było to wtedy, kiedy czytałam nazwiska zmarłych i poległych. To już nie było miasto będące zbiorem kolorowych widoczków, historycznych postaci i wspaniałych kostiumów z przeszłości, lecz żywy organizm, zajęty swą codziennością. Miejsce, gdzie być może ktoś nadal wspomina krewnych, których nazwiska wyryto na pamiątkowych tablicach i zapala znicze w rocznicę ich śmierci...
Późnym popołudniem wyjechałyśmy z Wenecji, po długim moście łączącym ją ze stałym lądem. Pogoda poprawiła się definitywnie i podobnie, jak pierwszego dnia, pokazało się słońce. Jego blask był niby cudzysłów dla tych trzech dni, kiedy tak dużo się działo i widziałyśmy tak wiele. Nie żałowałyśmy niczego - ani spacerów w deszczu ani nocnego błądzenia po opustoszałych zaułkach, perche', Venezia e' sempre Venezia....


Album ze zdjęciami jakie zrobiłam trzeciego dnia można obejrzeć tutaj>

czwartek, 31 grudnia 2015

Wenecja dzień drugi, wszędzie woda...



Kiedy następnego ranka obudziłam się po dobrze przespanej nocy, przede wszystkim szybko otworzyłam okiennice, żeby sprawdzić co się dzieje na zewnątrz i jaka jest pogoda. Poprzedniego dnia, gdy zainstalowałyśmy się w pokoju były one przymknięte i tak je pozostawiłyśmy wychodząc do miasta, więc nie zauważyłyśmy, że przylegający do hotelu spory kwartał pomiędzy domami, jest pięknym, zielonym ogrodem. Niestety, jeśli chodzi o aurę widok nie napawał optymizmem, niebo było bardzo zachmurzone a w powietrzu unosił się wilgotny opar, który szybko zamienił się w drobny, siąpiący deszczyk. Mimo to, mając w pamięci słowa Daria nie zamierzałyśmy rezygnować z wyjścia, nie mówiąc o tym, że bezczynne siedzenie w niewielkim pokoju byłoby po prostu karygodną stratą czasu. Zaufałyśmy naszym ciepłym, nieprzemakalnym kurtkom oraz odpornym na przemakanie butom i po śniadaniu ruszyłyśmy na zwiedzanie miasta. 




Miałam nadzieję, że uda się nam odwiedzić kilka weneckich kościołów, gdzie można zobaczyć piękne rzeźby i obrazy, jednak w tym względzie spotkała nas niezbyt miła niespodzianka. Ponieważ była niedziela i w kościołach odprawiano msze, przed drzwiami stały czujki parafian, broniące turystom dostępu do ich wnętrza, Trudno się dziwić takiemu nastawieniu, ponieważ ktoś, kto przychodzi uczestniczyć w zbiorowej modlitwie, z pewnością nie chce, aby mu przeszkadzali zwiedzający, którzy niejednokrotnie krążą po kościele w czasie mszy próbując robić zdjęcia (zdarzyło mi się być świadkiem podobnych zachowań). Przed pięknym Kościołem Braci Franciszkanów, znanym jako Santa Maria dei Frari, udało się nam uprosić panów z czujki, żeby pozwolili nam wejść do środka; zgodzili się bez entuzjazmu, pod warunkiem, że aparat fotograficzny schowamy do plecaka. Kiedy znalazłyśmy się w świątyni, natychmiast kilka głów odwróciło się w naszą stronę a parę osób zmierzyło nas niechętnym spojrzeniem.




Przemieściłyśmy się nieco w głąb, co pozwoliło nam choć rzucić okiem na wnętrze kościoła; moją uwagę zwrócił piękny nagrobek w kształcie piramidy wzbogaconej grupami symbolicznych rzeźb, wykonany z białego marmuru. Był to grobowiec Canovy, wykonany przez uczniów według jego rysunków (artysta stworzył je projektując monument pierwotnie przeznaczony dla Tycjana). Kryje on jedynie serce artysty, gdyż jego doczesne szczątki spoczywają w rodzinnej miejscowości. Kościół jest ogromny i raczej surowy o wspaniałych proporcjach i pięknej apsydzie, rozświetlonej strzelistymi oknami. Ołtarz główny zdobi obraz Tycjana przedstawiający Wniebowstąpienie Marii, zaś w bocznych kaplicach można zobaczyć miedzy innymi tryptyk Giovanniego Belliniego oraz rzeźbę Donatella przedstawiającą Jana Chrzciciela. Zgodnie z daną obietnicą unikałyśmy natrętnego zachowania; po dyskretnym rozejrzeniu się zmówiłyśmy modlitwę i po cichu wyszłyśmy. Obeszłyśmy kościół dookoła, oglądając z zaciekawieniem jego bryłę, gdyż z zewnątrz jest on równie imponujący i wyniosły; wzniesiony z czerwonej cegły, z wysoką dzwonnicą, ozdobiony białymi ornamentami i pięknymi płaskorzeźbami.

Spacerowałyśmy po okolicy zatrzymując się na niewielkich, malowniczych placykach, gdzie na ogół centralne miejsce zajmowała kamienna, cembrowana studnia, przykryta metalową pokrywą. Pogoda nadal była kiepska, od czasu do czasu padał przelotny deszcz a wąskie zaułki były niemal całkowicie bezludne. Zupełnie przypadkowo zauważyłyśmy piękną bramę zamykającą niewielki dziedziniec, otoczony budynkami, których architektura wskazywała, że powstały na pograniczu gotyku i renesansu.  Jak się okazało, była to Scuola Grande di San Giovanni Evangelista, będąca niegdyś siedzibą bractwa biczowników. Biczownicy nie cieszyli się w Wenecji estymą a ich praktyki szybko zostały zakazane. Bractwo szczyciło się tym, że posiada relikwie św. Krzyża, z którymi wiązano legendy o licznych cudach. Przedstawiono je na cyklu obrazów pędzla tak znanych artystów jak Perugino, Carpaccio i Gentile Bellini. Relikwie do dziś znajdują się w Oratorium Scuoli, natomiast obrazy przeniesiono do galerii Akademii. Co ciekawe, ponieważ przedstawiono na nich scenerię ówczesnej Wenecji, przez niektóre kręgi były traktowane jako swego rodzaju dokument, odnoszący się do faktów historycznych a nie odzwierciedlenie legendy. Niestety, Scuola niezbyt często otwiera swoje podwoje dla zwiedzających*, więc nie miałyśmy okazji zobaczyć jej wnętrza, gdzie nadal można podziwiać dzieła Tintoretta i Tiepola. Za to zobaczyłyśmy coś, co choć nie zasługiwało na miano dzieła sztuki, ani na miano cudu, również wywołało nasze ogromne zadziwienie.


Było to stadko gołębi, które pracowicie rozdziobywały ceglany mur na wysokości kilkudziesięciu centymetrów od ziemi. Prawdopodobnie robiły to od dawna, ponieważ w tym miejscu w ścianie było widać znaczne ubytki. Zastanowiło nas to dość niezwykłe zachowanie, ja sądziłam, że być może w murszejącej ścianie zagnieździły się jakieś larwy stanowiące ich przysmak, natomiast Marta uważała, że w ten sposób dostarczają sobie mikroelementów służących do budowy skorupki jaj (według mnie w tym celu powinny raczej dziobać tynk lub wapień, którego wokoło nie brakuje). Podumałyśmy chwilę nad tym zagadkowym zjawiskiem, zrobiłyśmy ptakom zdjęcie i ruszyłyśmy na dalszą wędrówkę. Deszcz rozpadał się na dobre; kiedy dotarłyśmy na plac Św. Marka, okazało się, że jest on cały  zalany wodą, która wystąpiła na nabrzeże na wysokość kilkunastu centymetrów. W najbardziej uczęszczanych miejscach ustawiono kładki z wysokich podestów aby mogli się po nich przemieszczać ludzie, których tu nie brakowało mimo paskudnej pogody. Zapewne w większości byli to turyści, którzy podobnie jak my nie dawali za wygraną i mimo niesprzyjającej aury postanowili realizować swój program zwiedzania Wenecji .




Na podestach stały kilkusetmetrowe kolejki do katedry i Pałacu Dożów, jedynie dzwonnica nie cieszyła się powodzeniem, co nietrudno było zrozumieć, bo widoczność z jej szczytu podczas deszczu zapewne była znikoma, nie mówiąc o wietrze szalejącym na wysokości kilkudziesięciu metrów. Ponieważ deszcz zamienił się w ulewę, postanowiłyśmy dołączyć do kolejki stojącej przed Pałacem, która mimo imponującej długości dość szybko się przemieszczała, więc do środka weszłyśmy po zaledwie kilkunastominutowym oczekiwaniu. O ile bez przeszkód mogłyśmy swobodnie podziwiać okazały, renesansowy dziedziniec, wspaniałe, monumentalne schody i stojące u ich szczytu posągi dłuta Sansovina, to wewnątrz zastałyśmy prawdziwe tłumy, podobnie jak poprzedniego dnia w bazylice Św. Marka. Pojedynczy zwiedzający mógł się przyłączyć do jednej z licznych grup oprowadzanych przez przewodników, można też było zwiedzać samodzielnie i jedynie od czasu do czasu słuchać informacji, jakie dobiegały ze wszystkich stron (język do wyboru). Jednak mimo niezaprzeczalnej wspaniałości tego miejsca, podobnie jak w bazylice trudno było się skupić na dziełach sztuki pokrywających ściany i sklepienia.



Jeśli o mnie chodzi, w oczach po prostu dwoiły mi się i troiły nagie i ubrane postacie ludzi, mitycznych bohaterów, bogów i bogiń, alegorie i symbole. Żywe, jaskrawe kolory i złocenia oszałamiały swoim bogactwem a do tego Sala Wielkiej Rady po prostu przytłaczała  ogromem. Jej ściany i sufit zdobią malowidła świetnych malarzy, jednak nie są to freski, lecz cykl obrazów wykonanych na płótnie, ujętych w drewniane, złocone ramy a imponujący efekt ich pracy może przyprawić o zawrót głowy. W zdobieniu pałacu mieli udział min. Veronese, Tintoretto i Jakub Palma Młodszy. Obrazy te powstały po wielkim pożarze, który w dużej mierze zniszczył poprzedni wystrój. Aby pałac na powrót odzyskał swój dawny splendor, malarze musieli jak najszybciej wykonać  powierzone im zadanie. Prawdopodobnie ten pośpiech spowodował, że (jak uważają znawcy sztuki) nie są to najwybitniejsze dzieła tych skądinąd bardzo zdolnych i uznanych artystów. Jednak mimo to, Pałac nadal robi ogromne wrażenie a w czasach świetności Republiki był z pewnością świadectwem jej bogactwa i potęgi. Niestety, podobnie jak w bazylice, nadmiar szczegółów wartych aby im się uważnie przyjrzeć, niezbyt dobre oświetlenie a także mnóstwo ludzi kręcących się dokoła, spowodował, że nie byłam w stanie skupić się na zwiedzaniu w sposób, na  jaki ten obiekt zasługuje. Pozostałam z wrażeniem, że owszem, byłam tam, ale nie miałam możliwości obejrzenia Pałacu tak dokładnie, jak bym tego chciała. Stało się tak nie tylko z powodów, jakie wymieniłam powyżej, lecz z tej prostej przyczyny, że mój system nerwowy nie był w stanie przystosować się do przetworzenia tego nadmiaru bodźców i informacji.



Po zwiedzeniu wszystkich pięknych sal na pierwszym i drugim piętrze, wraz z grupą turystów przeszłyśmy na Most Westchnień, gdzie  przez ażurowe okno mogłyśmy spojrzeć na tonącą w deszczu wyspę San Giorgio. Zapewne nikomu nie jest obcy fakt, że romantyczne miano mostu nie pochodzi od westchnień kochanków, lecz skazańców, którzy tędy przechodzili ponieważ most łączy salę, gdzie wydawano wyroki, z budynkiem więzienia zwanym Prigioni Nuove i salą tortur. Część cel były to tzw. pozzi (studnie), lochy znajdujące się poniżej lustra wody w których więźniowie faktycznie byli pogrzebani za życia w towarzystwie wszędobylskich szczurów, natomiast w pomieszczeniach na najwyższej kondygnacji umieszczonych pod ołowianym dachem, w letnich miesiącach wprost umierali z gorąca i braku powietrza. Miałyśmy okazję zobaczyć taką celę, niewielką, o niskim, kolebkowym sklepieniu. Swego czasu czytałam pamiętniki Casanowy, który jako jedyny zdołał stąd uciec; podobno dokonał tego wyczynu robiąc otwór w stropie i wychodząc przez dach. Zastanawiałam się jak mu się to udało, bo podobno jego jedynym narzędziem był metalowy pręt a jeszcze bardziej dziwiło mnie to, że jego zabiegi pozostały przez nikogo niezauważone. Choć Casanowa opisuje całe zajście bardzo dokładnie, w moim sceptycznie nastawionym umyśle zrodziło się podejrzenie, że może po prostu przekupiono kogo trzeba, po czym niewygodny więzień został dyskretnie wypuszczony a dla zatarcia śladów przekupstwa stworzono historię o jego brawurowej ucieczce (ale to moja prywatna teoria).




Kiedy po ponad dwóch godzinach zwiedzania wyszłyśmy z pałacu było wczesne popołudnie, ulewa minęła, lecz deszcz nadal padał, choć ze zmiennym natężeniem. Znowu przeszłyśmy pod Wieżą Zegarową, po czym ruszyłyśmy przez mostki i zaułki w stronę mostu Rialto. Im bliżej byłyśmy, tym więcej było uliczek zalanych wodą. Co prawda, nie były to rwące strumienie ani woda do kostek, jak na placu Św. Marka, ale i tak miałyśmy powody aby błogosławić nasze solidne trzewiki, dzięki którym mogłyśmy chodzić z suchymi nogami. Gdy doszłyśmy nad Wielki Kanał, okazało się, że i tu woda wystąpiła z brzegów, zalewając miejsca, gdzie były wystawione stoliki z okolicznych barów i kawiarni. Patrząc na moknącą okolicę musiałyśmy przyznać rację Dariowi, że Wenecja podczas deszczu jest nie mniej malownicza, jak podczas słonecznej pogody. Piękne pałace po obu stronach kanału tonęły w szaro - perłowej poświacie i choć ich kolory były przygaszone, to nie mniej tworzyły naprawdę wspaniałą perspektywę. Przy palach pomalowanych w kolorowe, spiralne pasy cumowały gondole przykryte plandekami; pływały jedynie nieliczne, gondolierzy dla ochrony przed deszczem pozakładali czarne sztormiaki a ich pasażerowie chronili się pod parasolami.






Ponieważ ciągnęło nas do dalszego zwiedzania, poświęciłyśmy krótką chwilę na obejrzenie mostu  Rialto i pobieżnie rzuciłyśmy okiem na sklepy pod jego podwójnymi portykami, gdzie oprócz tradycyjnych, weneckich pamiątek można kupić także wysmakowaną, oryginalną biżuterię wykonaną ze złota i srebra. Zeszłyśmy z mostu i ponownie zapuściłyśmy się w zaułki dzielnicy San Marco, szukając ulotnej atmosfery tonącego miasta; znów jak poprzedniego dnia przekraczałyśmy kolejne mostki i słuchałyśmy wody cicho uderzającej o murszejące fundamenty. Mijałyśmy nieliczne domy pięknie odnowione i te, które ząb czasu nadkruszył i pokrył zaciekami wilgoci. Znowu uderzyła nas cisza wyludniającego się miasta, umierającego powolną śmiercią, tak bardzo odmiennego od pozłocistego, kolorowego obrazka, jaki można oglądać na placu Św. Marka. Patrzyłyśmy na kruszejące detale wykute w jasnym kamieniu, wysokie kominy, balkony, portale i ostrołukowe okna. Po oszołomieniu wspaniałościami bazyliki i Pałacu Dożów oraz kilkugodzinnym przebywaniu w tłumie, tu znalazłyśmy zupełnie inną atmosferę, ciszę, spokój i odosobnienie. Co prawda, od czasu do czasu spotykałyśmy innych przechodniów; niekiedy byli to stali mieszkańcy a innym razem zakochane pary albo pojedyncze osoby, podobnie jak my szukające miejsc, gdzie można być sam na sam z miastem, jednak to w żaden sposób nie mąciło naszego poczucia, że mamy je tylko dla siebie...



Kilkakrotnie weszłyśmy w ślepe uliczki, na koniec chyba zabłądziłyśmy krążąc po labiryncie podwórek i zaułków, zresztą nie zależało nam szczególnie na tym, żeby trzymać się mapy. Tak, czy inaczej, obszar w którym się poruszałyśmy był dość ograniczony, poza tym pociągał nas ten aspekt niespodzianki i zaskoczenia, kiedy raptem ukazywała się nam jakaś budowla widziana niedawno, lecz pod innym kątem i w innej perspektywie. Prawdopodobnie obeszłyśmy dzielnicę dookoła, ponieważ po jakimś czasie znów znalazłyśmy się w sąsiedztwie bazyliki. Choć zapadał wieczór, zalany wodą plac nie opustoszał i nadal było tam sporo ludzi. Moją uwagę zwróciła pewna dziewczyna, która pośród turystów ubranych w ciepłe kurtki oraz sportowe buty lub kalosze, wyróżniała się nadzwyczaj oryginalnym strojem a także dość niebanalną urodą. Nieduża i drobna, w zasadzie nie była pięknością, miała szeroką twarz o bardzo jasnej cerze a  niemal białe włosy sprawiały, że można było ją wziąć za albinoskę. Była upudrowana, miała też mocno uróżowane policzki, czym nieco przypominała rokokowe damy, jednak jej strój w żaden sposób nie nawiązywał do tej epoki. Ubrana była w krótką, powiewną sukienkę w odcieniu bardzo jasnego różu, widoczną spod kremowego, dopasowanego płaszcza a na nogach miała złote balerinki i białe pończochy. Jej jasne włosy sięgały ramion, zdobił je wianek z drobnych kwiatów, w dłoniach także trzymała podobne kwiaty, zebrane w niewielki bukiet. Kiedy tak stała samotnie w tłumie ludzi, wyglądała niczym dziwaczna panna młoda, czekająca na swojego oblubieńca. Zastanawiałam się, co ma znaczyć to niezwykłe ubranie-przebranie, czy jest zabłąkaną cosplayerką, aktorką, która nie zdjęła kostiumu po spektaklu, uczestniczką ulicznego happeningu a może zwykłą dziewczyną, która postanowiła w obcym mieście, gdzie nikt jej nie zna, w ten sposób wyrazić swoją osobowość, na co dzień głęboko ukrytą pod bardziej banalnym strojem? Nie miałam odwagi zrobić jej zdjęcia, więc ten obraz przetrwał jedynie w mojej pamięci...



Z placu ponownie ruszyłyśmy w stronę Wielkiego Kanału, który przekroczyłyśmy przez Ponte dell'Accademia i późnym wieczorem dotarłyśmy do hotelu. Ten deszczowy dzień pokazał nam inną Wenecję, niż ta, którą widziałyśmy po przyjeździe, ale jak słusznie powiedział Dario - Venezia e' sempre Venezia...

* Scuola Grande di San Giovanni Evangelista jest siedzibą Komisji Weneckiej, czyli Europejskiej Komisji na rzecz Demokracji przez Prawo, będącej organem Rady Europy.

Zdjęcia z drugiego dnia w Wenecji są tutaj>