sobota, 21 lutego 2015

Mediolan, czyli moda i uroda.


Każdy, kto choć trochę interesuje się modą wie, że obok Paryża Nowego Jorku, to właśnie Mediolan jest najważniejszym centrum decydującym o tym, co będzie wiodącym trendem w tej materii. Tutejsze krawiectwo nie od dziś cieszy  się najwyższym uznaniem a do tego jest ważnym źródłem dochodu dla państwa włoskiego. Jeśli wybierzemy się na przechadzkę po okolicy pomiędzy Castello Sforzesco a kościołem Santa Maria delle Grazie (gdzie w dawnym klasztornym  refektarzu można zobaczyć sławną "Ostatnią wieczerzę "Leonarda da Vinci), zapewne zwróci naszą uwagę oryginalna fontanna, znajdująca się w centrum placu Cadorna. Składa się ona ze sporej sadzawki skąd w lecie tryskają  pióropusze wody; nieopodal tkwi ogromna stalowa igła z wielokolorową nitką która zanurza się w wodzie, żeby wychynąć po drugiej stronie fontanny, gdzie tworzy fantazyjny supełek. Jest to symbol Mediolanu a jednocześnie hołd dla włoskiej sztuki krawieckiej. Mimo swoich rozlicznych walorów wielkiego miasta, Mediolan nie może się równać z Rzymem, czy Florencją, jednak jak rok długi, przybywają tu liczni turyści z całego świata a wśród nich rej wodzą Japończycy. Oczywiście, jednym z magnesów jest możliwość nabycia z pierwszej ręki ubrań z firmową metką, której obecność jednoznacznie świadczy o tym, że nabywca nie ma kłopotów finansowych a do tego cechuje go dobry gust.

Zakupy można zacząć już nieopodal Dumo, w samym centrum miasta, w dużym, kilkupiętrowym domu handlowym "Rinascente", gdzie między innymi znajdują się stoiska wiodących włoskich firm. Ale naprawdę ekskluzywne butiki mieszczą się nieco dalej, w okolicy placu San Babila, na ulicy Montenapoleone i  San Andrea. Tam, w zwykłych, niezbyt okazałych kamienicach są sklepy, w których sprzedaje się ekskluzywne produkty z najwyższej półki. Ktoś nieuprzedzony nie mógłby zgadnąć, że za prostymi, niewielkimi oknami wystawowymi, gdzie stoi jeden lub dwa manekiny, pojedyncza para butów albo samotna torebka, ceny zaczynają się od cyfr z dwoma zerami na końcu a dotyczy ona tylko i wyłącznie drobnych  akcesoriów, zaś bluzka lub sukienka to koszt równy niezłej, miesięcznej pensji. Mimo to, wiele osób  tu przychodzi, nie tyle na zakupy, lecz aby poczuć powiew luksusu lub w nadziei spotkania jakiegoś VIP-a. To tutaj można zobaczyć na zakupach wzięte modelki i aktorki, prezentujące swoje wdzięki i najnowszego narzeczonego a także panie z arystokracji i bogatej burżuazji, ubrane z elegancką prostotą, nieodmiennie patrzące pustym, wystudiowanym spojrzeniem ponad głowami przechodniów. Jak już pisałam, naprawdę ekskluzywne sklepy nie epatują bogactwem wystaw z nadmiarem towaru, zazwyczaj ozdabia je jeden lub dwa przedmioty i prosty napis z nazwą firmy. Jednak po bliższym przyjrzeniu się, można zauważyć, że eksponowana odzież  ma wyszukany, elegancki fason i  doskonałe wykończenie a tkanina jest najwyższej jakości. Nic więc dziwnego, że kiedy nadejdą "saldi" czyli posezonowa wyprzedaż, wiele osób poluje na możliwość zakupów po znacznie niższej cenie.
    
Wyprzedaże to prawdziwe szaleństwo, które trwa kilka tygodni. W tym czasie na ulicach widać mnóstwo ludzi obojga płci z firmowymi torbami. Jeszcze kilka lat temu, podczas wyprzedaży wszystkie ceny spadały o 50 %, obecnie kryzys daje się wszystkim we znaki i często zniżki są o wiele mniejsze, rzędu 20 %, natomiast mniej chodliwe produkty wypycha się ze zniżką aż 75 %. Innym sposobem na zdobycie ubrań znanych marek, jest polowanie w sklepach, które sprzedają odzież noszoną przez modelki podczas pokazów. Niestety - z racji mody na szczupłe sylwetki, są one z reguły w rozmiarze 34 lub 36 a na dodatek oferowana odzież niejednokrotnie nosi wyraźne ślady użycia, jest przybrudzona lub popruta. Ale Mediolan oferuje zakupy na każdą kieszeń, więc dla mniej zasobnych elegantek są sklepy również posiadające dobrą markę jak "Zara" czy "Promod". Dużą popularnością cieszy się też  Benetton i H&M, których jest kilka w różnych punktach miasta, na dodatek prowadzą one swoistą politykę, polegającą na tym, że nie proponują tego samego asortymentu, więc żeby  dobrze zorientować się w ich ofercie, trzeba nieco pobiegać po mieście. Wiele ciekawych sklepów jest nieopodal "Rinascente" w galerii Pasarella przy Corso Vittorio Emanuele, gdzie są takie sklepy jak "Nadine" czy "Stefanel". Na Corso jest zawsze mnóstwo osób, ponieważ oprócz sklepów z odzieżą i butami są tam też wspaniałe perfumerie a także butiki "Intimissimi" czy "Calzedonia" z piękną bielizną oraz cudnymi rajstopami, pończochami i figlarnymi, kolorowymi skarpetkami. Osoby, których nie stać na zakupy przy via Montenapoleone, mogą się udać do sklepów przy Corso Buenos Aires. Jest to szeroka i długa na półtora kilometra arteria, z mnóstwem sklepów (jest ich ok. 350) o cenach może nie najniższych, ale mimo to do przyjęcia dla normalnie zarabiającej osoby.

Bardzo lubiłam tę ulicę, gdyż choć zawsze panuje tam ogromy ruch, ma ona swoisty klimat i wielkomiejski wdzięk, ze swoimi ukrytymi pasażami i uroczymi barami. Nieco inny charakter ma via Dante, piękna, szeroka ulica wiodąca od Placu Duomo  w bezpośrednie sąsiedztwo Castello Sforzesco. Również tam są doskonałe  sklepy o może nie najbardziej znanych, ale nie mniej dobrych, ustalonych markach. Via Dante to także popularny "deptak" gdzie można pospacerować, posłuchać ulicznego koncertu, wypić kawę lub zjeść pyszne lody a przy okazji popatrzeć na eleganckie wystawy o wysmakowanej prostocie. Osoby, które hołdują modzie typowo młodzieżowej, nie mogą ominąć via Torino, ulicy zaczynającej się na Placu Duomo. Ulica jest bardzo długa, znajdziemy przy niej całe mnóstwo większych i mniejszych sklepów z odzieżą oraz butami o nie wygórowanych cenach. Tu króluje kolor fuksji, pistacjowa zieleń, czerwień, szafir, żółty i pomarańczowy. Wystawy nie są może tak eleganckie, ale za to nieopisanie barwne i przyciągające wzrok. Klientela to młodzi ludzie obojga płci, szczupłe i zadbane nastolatki z modnymi fryzurami, ubrane w barwne, obcisłe ciuchy, podkreślające figurę. Jeszcze dalej, za via Torino, zaczyna się ulica Corso di Porta Ticinese, królestwo mediolańskiej alternatywy, gdzie pod kolumnami San Lorenzo spotykają się punki, metale i goci. Tu na wystawach sklepowych dominuje kolor czarny, skóra, ćwieki i ciężkie, toporne buty. 

Oczywiście, nie są to jedyne miejsca w Mediolanie, gdzie można zrobić zakupy lub po prostu nasycić oczy widokiem produktów włoskiego przemysłu odzieżowego. Sklepów jest mnóstwo i jedynie nowe osiedla pełniące funkcję "sypialni" są pod tym względem upośledzone, ale nie ma w tym nic dziwnego, gdyż o ile milej jest pobuszować w bogatej ofercie starszej części miasta... 

Można rzec, że Mediolan ma w swoim zanadrzu propozycje na każdy gust i na każdą kieszeń. Dla tych, którzy z racji ograniczonej ilości środków płatniczych nie gonią za jakością a również chcieliby wyglądać może nie tyle elegancko, co po prostu modnie, jest mediolański "Chinatown"  czyli ulice Bramante i Paolo Sarpi, wraz z kilkoma pomniejszymi uliczkami. Jest tam ogromna ilość sklepików i hurtowni, gdzie można kupić kolorową, lecz dość tandetną odzież pochodzącą z Chin, najczęściej o pretensjonalnych fasonach i w krzykliwych barwach, ale za to po bardzo niskich cenach. Tu jakość zdecydowanie przechodzi w ilość, wystawy są po prostu zapchane odzieżą przyciągającą wzrok, która po bliższym przyjrzeniu się najczęściej pozostawia wiele do życzenia. Oczywiście, również tu można znaleźć coś interesującego, a młode Chinki, które z reguły ubierają się w tych sklepach, prezentują się zupełnie ładnie i schludnie, ale być może, jest to raczej zasługa ich filigranowych, zgrabnych figur i kocich twarzyczek a nie tego, co mają na sobie, w myśl powiedzonka, że ładnemu jest we wszystkim do twarzy.

Osobnym rozdziałem są mediolańskie bazary. Procedura jest taka, że w każdej dzielnicy są wyznaczone ulice, które w określone dni zmyka się dla ruchu kołowego a na wydzielonym odcinku jezdni handlujący rozkładają swoje stoiska. W Mediolanie każdego dnia odbywa się kilka tego rodzaju targów w różnych punktach miasta, niektóre z nich są naprawdę ogromne i cieszą się wielką popularnością a ich oferta jest bardzo bogata i różnorodna. Oprócz tandetnej, czasem używanej odzieży za przysłowiowy grosik, są tu zupełnie przyzwoite włoskie produkty a także stoiska, gdzie za cenę 5 lub 10 euro można kupić nową markową odzież, pochodzącą z zasobów magazynowych z poprzednich sezonów. Najczęściej leży ona w bezładzie, rzucona na gromadę, ale mimo to, można tam znaleźć prawdziwe perełki a jedynym problemem jest wyszukanie sztuki w odpowiednim dla siebie rozmiarze.
Oprócz tego w ostatnich latach rozwijają się "sklepy tymczasowe" czyli "temporary shop". Idea polega na tym, że na krótki czas wynajmuje się lokal w dobrym punkcie, gdzie sprzedaje się towar po (podobno) okazyjnych cenach. Co prawda, na podstawie tego co widziałam, mam wrażenie, że jest to raczej marketingowy chwyt psychologiczny, gdyż jak wiadomo, ludzie są podatni na tego rodzaju sugestię i często robią zakupy bez większego zastanowienia. Innego rodzaju okazje oferują przedsięwzięcia typu "outlet" w Fidenzie koło Parmy i Serravalle. Można tam kupić ze sporą zniżką nawet (70%) produkty najlepszych marek, chociaż czasem powodem przeceny jest jakaś ukryta lub bardzo nieznaczna wada. Te miasteczka handlowe są czynne cały rok a z Mediolanu można tam dojechać za symboliczną opłatą specjalnym, firmowym autobusem .

Włosi, zwłaszcza młodzi, są narodem, który przywiązuje ogromną wagę do wyglądu. Stąd przemysł odzieżowy i obuwniczy a także kosmetyczny, wciąż oferuje nowe produkty a ich reklama jest wyjątkowo nachalna. Jednak choć wielkie domy mody wciąż lansują nowe trendy, ulica wybiera z tego to, co chce. Kiedy pewnego lata weszły w modę spodnie z obniżonym stanem, zdawało się, że jest to rzecz, która przeminie wraz z nastaniem jesieni. O dziwo, większość dziewcząt i kobiet paradowała z paskiem gołej skóry pomiędzy spodniami i kusą, pikowaną kurtką, nawet wtedy, kiedy temperatura spadała znacznie poniżej zera. Innym, swoistym dziwactwem była moda na letnie botki, która w lombardzkim klimacie wymagała naprawdę sporego poświęcenia, zważywszy, że ta część narodu, który do wyglądu przywiązuje nieco mniejszą wagę, optuje w lecie za japonkami, przewiewnymi szortami i bluzką na ramiączkach...

Generalnie, naród włoski jest raczej urodziwy, jednak trudno mówić o jakimś określonym typie urody, gdyż jest to zależne od regionu, z jakiego dana osoba pochodzi. Uroda i elegancja u obu płci jest w cenie, u kobiet bardzo zwraca się uwagę na naturalne krągłości, zgrabne nogi i dobrą  prezencję, natomiast u mężczyzn wysoko się ceni oryginalny styl i klasę. Panie, w tym również polityczki i kobiety biznesu na eksponowanych stanowiskach, nie stronią od podkreślania swoich kobiecych walorów poprzez strój, nieraz wręcz frywolny i ekstrawaganckie fryzury. Szczerze mówiąc, kiedy tam zamieszkałam, wszyscy wydawali mi się podobni do siebie, dopiero po kilku latach dzięki podróżom i telewizji nauczyłam się widzieć różnice, niekiedy bardzo znaczące. Jedna cecha wspólna u Włochów to piękne, grube włosy, o które bardzo się dba i z upodobaniem eksponuje. Zapewne z tego wynika dość wysoka cena usług fryzjerskich a także ogromna ilość produktów do stosowania w zaciszu domowym. Dbanie o siebie nie jest zarezerwowane dla kobiet i dziewczyn a mężczyźni, zwłaszcza młodzi, absolutnie nie pozostają w tyle za paniami. Inna rzecz, która mnie zaskoczyła, to wysoki (przynajmniej u mieszkańców dobrze mi znanych, północnych regionów) poziom higieny osobistej, co widać (i czuć) szczególne w środkach komunikacji publicznej. Korzystałam z nich bardzo często i prawdę powiedziawszy, jeśli ktoś sprawiał zawód pod tym względem to był to raczej cudzoziemiec. Myślę, że nie bez znaczenia jest tu lekka i dobrze zbilansowana dieta śródziemnomorska z dużą ilością warzyw i owoców, sprzyjająca prawidłowej przemianie materii. Zresztą większość osób, z którymi się zetknęłam przywiązywała dużą wagę do sposobu odżywiania i zdrowego trybu życia; dieta, siłownia, bieganie, zabiegi służące zachowaniu urody, to istotny element włoskiego stylu życia, zwłaszcza wśród ludzi młodych i w średnim wieku.

środa, 11 lutego 2015

Valsolda, Oria. Spełnione marzenie, czyli z wizytą w willi Fogazzaro.


Po długim milczeniu postanowiłam powrócić do kreowania mojej "Sukienki". Nie bez znaczenia są tu życzliwe komentarze zaprzyjaźnionych blogerów, którzy zauważyli przydługą przerwę, jaka mi się przydarzyła... Nie wykluczone, że za jakiś czas pojawi się wpis na temat  niedawnych przejść związanych z przeprowadzką i nowym mieszkaniem, jednak tym razem chciałabym napisać o innym domu, który pragnęłam odwiedzić od chwili, kiedy dowiedziałam się o jego istnieniu... Ktoś, kto  czytał i pamięta moje wcześniejsze wpisy na temat Valsoldy, zna genezę tej fascynacji; pozostałych zachęcam do zapoznania się z nimi, ponieważ ten post jest zarazem wynikiem i ukoronowaniem owej historii. Wynikiem, ponieważ bez wcześniejszego obejrzenia filmu "Piccolo mondo antico"i wędrówek po Valsoldzie, zapewne nie przyszło by mi do głowy, aby w Dniu Otwartym FAI udać się w tak odległe miejsce, podczas gdy w bezpośrednim sąsiedztwie miałam wiele innych, interesujących obiektów do odwiedzenia. Ukoronowaniem, gdyż od czasów mojej pierwszej wizyty w Orii zapragnęłam ponad wszystko zobaczyć dom pisarza, któremu zawdzięczałam jedną z najpiękniejszych niespodzianek, jakie ofiarowały mi Włochy. Być może, nie dla wszystkich jest to do końca zrozumiałe, gdyż pisarstwo Fogazzara w Polsce jest mało znane, zapewne też nie każdemu odpowiada jego styl oraz idee jakie głosił. Jest jeszcze jeden szkopuł, jeśli chodzi o spotkanie z pisarzem i książką; miejsce, czas, zasób doświadczeń życiowych i stan naszego ducha w momencie, kiedy to się dzieje. Bez wątpienia, mają one decydujący wpływ na fakt, że daną książkę albo przyjmujemy jako coś własnego lub przeciwnie, choć dostrzegamy kunszt autora w artystycznym kreowaniu rzeczywistości, pozostajemy jedynie jej chłodnymi obserwatorami.

Ja sama niekoniecznie zgadzam się z katolickim światopoglądem Fogazzara, ale jak już wspominałam wcześniej, urzekły mnie przepiękne opisy krainy, którą tak bardzo kochał, ponadczasowa prawda o odruchach ludzkich serc, głęboka analiza charakterów, tolerancja i humanizm, jakie zawarł w swoich książkach. Być może to właśnie długie, samotne wędrówki po górskich szlakach i niemal bezludnych wioskach sprawiły, że nauczyłam się odcinać od szumu mentalnego, w jakim zwykle żyłam a moje zmysły i intuicja wyostrzyły się nadzwyczajnie? Dzięki nim mój umysł i serce otwarły się szeroko na nowe doznania i wchłonęłam w siebie nieporównany nastrój małego świata, który przeminął, jak wchłania się zapach ziół, dawno temu włożonych do rzadko otwieranej szuflady...Być może, gdyby nie pewien nieprzewidziany splot okoliczności, nigdy bym nie poznała tego przepięknego zakątka ziemi, nie zaznała wzruszeń, jakie były mi dane i nie miała okazji do poznania przemyśleń pisarza, na temat spraw bliskich każdej ludzkiej istocie: miłości, śmierci, sprawiedliwości, powinności wobec drugiego człowieka i ojczyzny. Szczęśliwie dla mnie tak się złożyło, że okruszki przypadków spotkały się w sprzyjającym miejscu i czasie a dzięki temu przydarzyła się mi się ta historia, podobna do obrazu impresjonisty, który choć z bliska zdaje się być jedynie zbiorem kolorowych kropek, widziany z oddalenia pozwala ujrzeć pejzaż niezrównanej urody...

Wspominałam już, że podczas mojego pierwszego pobytu w Orii pewien młody człowiek pracujący w willi, powiedział mi, że prawnuk Antonia Fogazzaro markiz Giuseppe Roi, zapisał ją w testamencie FAI pod warunkiem, że powstanie tam muzeum poświęcone pamięci jego sławnego przodka. Markiz już wtedy był człowiekiem w bardzo podeszłym wieku, więc tak się stało, że po niespełna  dwóch latach opuścił ten świat. Wejście w prawa spadkowe przez Fundację i organizacja muzeum również zajęły nieco czasu, ale nadszedł dzień, kiedy pod koniec marca 2011 roku willa została udostępniona zwiedzającym właśnie z okazji Dni Otwartych FAI. Byłam bardzo szczęśliwa, ponieważ akurat miałam dzień wolny od pracy i bez przeszkód mogłam go poświęcić na wycieczkę do Orii. Po przybyciu na miejsce, na niewielkim placyku pomiędzy willą i kościołem zastałam spore grono osób, oczekujących na wizytę w muzeum. Z oczywistych przyczyn zwiedzający mogli wchodzić do wnętrza w niewielkich grupach, pod opieką wolontariuszy - przewodników, którzy dbali o to, aby poruszały się one płynnie, nie wchodząc sobie w drogę. Zwiedzanie rozpoczęłam od miejsca leżącego pomiędzy kościołem a brzegiem jeziora, opisanego w "Piccolo mondo antico" jako ogród Franca. Ten niewielki ogródek z pergolą porośniętą wiekowymi glicyniami, oferuje przepiękny widok na Lago di Lugano. Mogłam jedynie żałować, że nie zobaczyłam ich w rozkwicie, gdyż delikatne, pokrętne gałązki, starannie przycięte wprawną ręką doświadczonego ogrodnika, zapowiadały, że niedługo pokryją się delikatnym seledynem świeżych listków i fioletowymi kiściami kwiatów.

Na razie ostre marcowe słońce przepięknie wydobywało z delikatnej mgiełki unoszącej się nad wodą ciemną zieleń bluszczu, kosmate gałęzie okazałych pinii rosnących w głębi, błyszczące liście zimoodpornych magnolii i oleandrów. Ten widok, tak dobrze mi znany z powieści, przypomniał mi wszystkie wspaniałe opisy tego miejsca i jeszcze raz pomyślałam o tym, jak wspaniale splata się dzisiejsza rzeczywistość z tą oglądaną przez pisarza i tą, którą zawarł w swojej książce. Do willi weszliśmy przez inny ogród, znajdujący się po jej drugiej stronie, zwykle niewidoczny zza ogrodzenia i gęstego żywopłotu. Tam znów przywitała nas bujna zieleń ogromnych cyprysów, zimozielonych magnolii i strzyżonych szpalerów. Pomiędzy nimi stało mnóstwo wielkich donic z terakoty, czekających na kolorowe, wiosenne i letnie kwiaty. Po wygodnych schodach weszliśmy na taras i po chwili znalazłam się w willi, sprawiającej wrażenie, że za moment wyjdą do nas jej mieszkańcy... Ten nastrój miejsca nadal zamieszkanego, podkreślały zapalone lampy, rzucające ciepłe światło na sprzęty i bibeloty. Markiz Giuseppe, podobnie jak poprzedni spadkobiercy pisarza, odznaczał się nadzwyczajnym pietyzmem w stosunku do otrzymanego dziedzictwa i widać było, że wszyscy oni starali się nie wprowadzać zbędnych elementów wystroju, burzących niegdysiejszy porządek.

Jedynym elementem niepasującym do dziewiętnastowiecznego wystroju był telefon, zresztą także on miał swoje lata, gdyż był to model popularny w połowie ubiegłego stulecia. Z tego co mówił przewodnik wynikało, że markiz pozostawił szczegółowe instrukcje co do urządzenia willi, zastrzegając w testamencie, że wszystko co jest w jej wnętrzach ma rygorystycznie pozostać na swoim miejscu i żadna, nawet najmniejsza figurka, czy łyżeczka leżąca na stole, nie ma prawa go zmienić. Ze wzruszeniem pomyślałam o tym, jak na przestrzeni stulecia potomkowie Fogazzara kultywowali ten porządek, aby przekazać potomnym jego domostwo w nienaruszonym stanie.

Powoli chodziliśmy z pokoju do pokoju; tu znowu odnajdywałam miejsca, w których pisarz umieścił bohaterów swojej powieści - pokój z alkową, będący sypialnią Franca i Luizy, salon, który wuj Piero nazywał Syberią, z racji niskiej temperatury, jaka w nim notorycznie panowała, wąską galerię z oknami wychodzącymi na jezioro i drzwiami prowadzącymi na niewielki balkon. To tam Franco z przyjaciółmi muzykował przy kawie i papierosach a przy tej pozornie niewinnej okazji toczyły się konspiracyjne narady nad sposobami walki z austriacką okupacją i perspektywami na odzyskanie niepodległości. Nadal miałam w pamięci dzień, kiedy po raz pierwszy stanęłam na niewielkim placyku przed kościołem i zamarłam na widok tego balkonu, gdyż w tym momencie zrozumiałam, jak bardzo imaginacja pisarza  splotła się w jedno z rzeczywistością...Tym razem sama mogłam stanąć na tymże balkonie i popatrzeć na panoramę jeziora. Ten sam widok roztaczał się przed oczami Fogazzara, kiedy jako młodzieniec mieszkał w willi i próbował w swoich wierszach zawrzeć niepowtarzalne uroki Valsoldy i później, gdy jako człowiek doświadczony kolejami życia z głową pełną nowatorskich idei i poczuciem  misji społecznej, pisał swe książki, będące nie tylko wyrazem jego światopoglądu, lecz w równej mierze świadectwem niezmiernej miłości do tej ziemi. Pisarz był bardzo zaangażowany w misję odnowy kościoła katolickiego, co niestety nie spotkało się z uznaniem hierarchów i poskutkowało umieszczeniem na Indeksie Ksiąg Zakazanych "Świętego" powieści, w której najpełniej wyraził swoje poglądy. Wspominałam już w poprzednich postach, że ta żarliwość ideologiczna nie poszła w parze z efektem końcowym, bowiem zarówno "Mały światek nowożytny" jak i "Święty" nie powtórzyły sukcesu pierwszej części cyklu. Zwłaszcza ten ostatni sprawia wrażenie publicystyki ubranej w powieściowe szaty, jednak czasu poświęconego na ich przeczytanie nie uważam za stracony, choć tezy w niej zawarte są mi kompletnie obce. Również i w nich znalazłam wiele interesujących fragmentów a poza tym książki te dały mi możliwość lepszego zapoznania się z pisarzem i jego twórczością. Nie mają tu nic do rzeczy moje osobiste poglądy - Fogazzaro, jako osoba walcząca o to, w co głęboko wierzył, wydaje mi się godnym najgłębszego szacunku. Wiele myślałam o tym, jakim wspaniałym doświadczeniem może być dla współczesnego człowieka takie duchowe spotkanie z kimś, kogo już od dawna nie ma pomiędzy żywymi, które mimo to porusza w nas delikatne struny sentymentu, zapładnia naszą wyobraźnię i ofiaruje niezapomniane przeżycia. Także o tym, że potrzeba nam wewnętrznej ciszy i samotności, aby doszła do głosu ta lepsza część naszej istoty, uważna i wrażliwa i  że ten stan ducha niekoniecznie jest zależny od braku fizycznej bliskości innych ludzi...Miałam wrażenie, że podobne doznania były udziałem pozostałych zwiedzających, w skupieniu oglądających dom pisarza. Nie było wśród nas przepychanek, żeby coś zobaczyć z bliska, nie słyszało się śmiechów i rozmów nie na temat, jedynie od czasu, do czasu padało jakieś pytanie do przewodnika z prośbą o dodatkową informację, co świadczyło o tym, że nikt z nas nie znalazł się w tym miejscu przypadkowo.

Powoli przemieszczaliśmy się po pokojach willi a nasz opiekun opowiadał o dziejach pisarza i jego rodziny oraz różnych przedmiotach związanych z ważnymi momentami ich życia. W jednym z pokoi mogliśmy zobaczyć biurko, przy którym Fogazzaro tworzył swoje powieści a na dnie niedomkniętej szuflady wyskrobany napis, jaki tam umieścił po śmierci syna Mariana. Antonio Fogazzaro miał czworo dzieci, Mariano był jego jedynym synem; choć mówi się, że bardzo kochał je wszystkie, to właśnie z Marianem wiązał szczególne nadzieje. Być może z tego powodu, że w głębi ducha był tradycjonalistą a role, jakie w ówczesnym społeczeństwie mogli odegrać mężczyzna i kobieta były dość odmienne? Nie można też wykluczyć, że w tym obiecującym chłopcu widział odbicie siebie samego, doskonalszego, pełnego zapału i szlachetnych porywów młodości? Mariano podobno był nie tylko niezwykle uzdolniony, posiadał także piękne cechy charakteru, które sprawiały, że nadzieje ojca z nim związane mogły być jak najbardziej zasadne.
Jednak pisarzowi nie było dane długo cieszyć się  bliskością ukochanego syna i patrzenie, jak przeistacza się w  dojrzałego człowieka, gdyż Mariano zmarł na tyfus w wieku zaledwie 20 lat. Czytając w "Piccolo mondo..."strony poświęcone śmierci małej Marysi, zwanej przez wuja Piera Ombrettą oraz dalsze rozdziały powieści, w których pisarz zamieścił opis stanu ducha Franca i Luizy po przedwczesnym zgonie dziecka i analizę rozłamu, jaki nastąpił pomiędzy małżonkami, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że tak głębokie i subtelne rozważania musiały mieć swoje źródło w rzeczywistości. Wtedy jeszcze nie wiedziałam o tym, że w rodzinie pisarza zdarzył się podobny wypadek, z tą różnicą, że dziesięcioletni Mariano nie utonął wpadając do darseny, gdyż od śmierci uratowała go matka, jednak to cudem ocalone życie trwało zaledwie następne dziesięć lat...
Geniusz pisarza sprawił, że opis tych przeżyć stał się jedynym w swoim rodzaju dokumentem, uderzającym swoją głęboką prawdą. Mówi on o tym, na jakie niebezpieczeństwa jesteśmy narażeni, kiedy życie wystawia nas na ciężką próbę a także, jak we własnym sercu i umyśle szukać pociechy, by pogodzić się z trudnym losem, który przypadł nam w udziale.
             
Willa Fogazzaro to spore i wygodne domostwo z kilkoma sypialniami, pokojami gościnnymi, jadalnią, salonem, biblioteką, gabinetem do pracy i obszerną kuchnią, więc jego zwiedzanie trwało dość długo. W tym czasie mogliśmy wyrobić sobie pogląd na poziom życia pisarza i jego rodziny, zainteresowania oraz potrzeby fizyczne i duchowe. Mogliśmy zobaczyć jego osobiste przedmioty, portrety i zdjęcia rodzinne, książki, które czytał w złotym świetle lamp przesłoniętych umbrelkami, zastawę stołową, jakiej używał, zegary, które być może własnoręcznie nakręcał o wyznaczonej godzinie; poczuć atmosferę tego domu zasobnego i wykwintnego, lecz bez przesadnego zbytku, pełnego przedmiotów, które cieszą oko i wiążą serce wspomnieniami... Kiedy zakończyliśmy zwiedzanie, ponownie znalazłam się na placyku przed kościołem; moje oczy uderzył ostry blask marcowego słońca i znów mogłam popatrzeć na jezioro, tak piękne w pełnym świetle dnia, na góry porośnięte lasem na jego drugim brzegu i ośnieżone szczyty Alp w głębi. Jak zwykle w takich magicznych momentach, przyszła do mnie chwila zadumy nad wszystkim co się wydarzyło, zanim tu przybyłam. Myślałam też o tym, jak pięknie życie mi wynagrodziło bóle i troski emigracyjnej egzystencji, również o tym, ile w tym było splotu przypadków i okoliczności a ile mojej woli przetrwania i szukania własnej drogi...

P.S. Jeśli chodzi o drugą i trzecią część trylogii Fogazzara, to nieodmienne kojarzą mi się "Ludźmi bezdomnymi "Żeromskiego, gdzie bohater z rozdartym sercem odrzuca miłość do kobiety, aby realizować swe idee. Co prawda, ich motywy są odmienne (u Fogazzara wiara w Boga a u Żeromskiego posłannictwo społeczne) jednak ścieżka rozwoju duchowego głównych postaci pozostaje bardzo podobna. Dziś inaczej patrzymy na te sprawy, jednak takie to były czasy a  autorom trudno odmówić zarówno przekonań, jak i głębi w opisach ludzkich rozterek.

W trakcie mojego przydługiego milczenia zdobyłam nową sprawność; nauczyłam się edytować filmiki na You Tube -  poniżej zamieszczam jeden z efektów finalnych,  gdzie można obejrzeć pokaz slajdów z willi Fogazzaro.


                               
Dla osób mniej cierpliwych, jak zwykle jest album zdjęć w Google + pod linkiem