Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kolarstwo. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kolarstwo. Pokaż wszystkie posty

sobota, 3 sierpnia 2013

Lombardia. Triangolo Lariano, Ghisallo i modlitwa cyklistów.



Mam nadzieję, że ci czytelnicy, którzy z zainteresowaniem przeczytali poprzedni wpis o Sanktuarium Cyklistów, nie wezmą mi za złe tej dygresji, będącej jednocześnie bardzo osobistą refleksją.
Tak jak już pisałam wcześniej, Włosi to naród bardzo uczuciowy, który lubi (również publicznie) wyrażać swoje emocje. Początkowo byłam tym nieco zdziwiona a nawet zażenowana, jednak po pewnym czasie zrozumiałam, że to swego rodzaju wentyl bezpieczeństwa, chyba niezbędny tym ludziom o tak żywym temperamencie. My Polacy, jesteśmy odmienni w tym względzie, bardziej powściągliwi w wyrażaniu uczuć i oszczędni w słowach. Jednak po wielu latach spędzonych we Włoszech, ja również przywykłam do tego rodzaju ekspresji i do egzaltowanych napisów na pomnikach a rower wiszący w kościele już nie budzi mojego zdziwienia. Nie czuję się też nieswojo, gdy pod wpływem wzruszenia łza zakręci mi się w oku... Oczywiście emocje budzące się w takiej chwili mogą być przemijające i ulotne, lecz mogą też zostawić trwały ślad, który odmieni nas i nasze życie. Kiedy to zrozumiałam i doceniłam, wszystko co mi się przydarzyło we Włoszech nabrało dla mnie innego wymiaru. Było to swego rodzaju emocjonalne rozdwojenie jaźni, jakby żyły we mnie dwie osoby, które się uzupełniają i wspierają nawzajem. A jakiekolwiek wsparcie niejednokrotnie było mi bardzo potrzebne, gdyż często przychodził taki czas, iż wydawało mi się, że tego wszystkiego nie zniosę, że nie wytrzymam tam ani jednego dnia dłużej z dala od Polski, mojego domu i rodziny... Korzystałam więc z każdej nadarzającej się okazji aby wyrwać się z kieratu codzienności i wyruszyć przed siebie "gdzie nogi poniosą". Czasem było to miejsce, o którym marzyłam od dawna, innym razem wracałam do tych dobrze mi znanych, niczym do starych przyjaciół, gdzie się wpada na chwilkę rozmowy. Przestałam sobie robić wyrzuty za mój nadmiar entuzjazmu i za to, że nie raz niczym małe dziecko zagapiłam się w zachwycie. Znów byłam małą dziewczynką w sukience w kropki, o której myślałam, że już dawno we mnie umarła... Widocznie tak musiało być, że samotność i cały ból emigracji, jakiego tam zaznałam, pozwolił mi odrodzić się na nowo. Nauczyłam się cieszyć nawet najmniejszym okruszkiem radości, jaki podrzucało mi życie, walczyć ze sobą i własnymi słabościami, ale także nie obwiniać jeśli coś mi się nie udało, bo wiedziałam, że daję z siebie wszystko na co mnie stać... Kiedy chodziłam w góry, czasem brakowało mi sił, żeby pokonać jakiś szczególnie trudny fragment drogi więc w jakimś bardzo stromym miejscu byłam zmuszona iść nieomal, jak mówią Włosi "a quattro zampe" czyli po naszemu, po prostu na czworakach. Mówiłam wtedy głośno sama do siebie: "O Boże, dopomóż!" Jednak nigdy mi nie przyszło do głowy aby zawrócić, a kiedy znalazłam się u celu, mówiłam sobie w duchu: " Dzięki Ci Boże, jednak mi  się udało!" Choć częściej była to myśl: "Dzięki Ci, za ten świat taki piękny i za to, że mogę go oglądać!" Mój kijek trekkingowy stał się dla mnie tym, czym jest rower dla kolarza, czymś o wiele więcej niż tylko posłusznym narzędziem; był wiernym przyjacielem, niemym świadkiem moich małych zwycięstw, dla mnie tak cennym, jak berło dla króla. Mój wysiłek i zachwyt były najserdeczniejszą, najbardziej osobistą modlitwą. Chcę o tym zawsze pamiętać, bo te chwile dawały mi siłę aby iść dalej. Sądzę, że niezależnie od tego czy jesteśmy ludźmi głęboko wierzącymi, czy laikami, mamy potrzebę idei, która by nas prowadziła i dawała wagę naszym poczynaniom. Prawda jest w nas, jest jedna, choć ma wiele imion... Czasem ta lepsza, idealna część naszej istoty usypia, przysypana codziennością, lecz budzi się pod wpływem emocji. Pamięć tych chwil niech będzie tym, co nam pomaga iść do przodu i z nadzieją patrzeć w przyszłość...

W Sanktuarium znalazłam tekst modlitwy, którą przetłumaczyłam starając się zachować jej piękny i głęboki sens. Myślę że każdy z nas, którzy codziennie toczymy swe małe walki z życiem i własną słabością, znajdzie w niej coś, co mówi właśnie o nim:

O Matko Pana Naszego Jezusa otocz swą łaskawą opieką nas i nasze działania.
Dopomóż nam zachować
w zdrowiu nasze ciała a nasze dusze niech pozostaną czyste i żarliwe.
Strzeż nas od niebezpieczeństw, tak w czasie treningów jak i podczas zawodów.
Niech  rowery będą dla nas narzędziami przyjaźni i braterstwa, abyśmy wciąż bardziej zbliżali się  do Boga.
Modlimy się do Ciebie, aby  Przyjaciele,  których śmierć wyrwała z naszego grona odnaleźli się w Królestwie Niebieskim, gdzie zaznają radości i wiecznego spokoju.  Prosimy Cię też, daj ich Rodzinom pocieszenie w cierpieniu i siłę wiary, aby mogli sprostać tej ciężkiej próbie.

 Chciałabym jeszcze przytoczyć napis jaki umieszczono na pomniku cyklisty:


...I Bóg stworzył rower aby był dla człowieka instrumentem wysiłku i uniesienia na stromej ścieżce życia.
Ta góra niech będzie pomnikiem sportowej epopei naszego ludu, który zawsze był surowy i cierpki w  cnotach a słodki i łagodny w swoim poświęceniu.

Sam pomnik cyklistów może się wydawać zbyt dosłowny i nie zostawiający wiele pola dla imaginacji, lecz mimo to, dla mnie jest w pewnym sensie metaforą i apoteozą życia. Chyba każdy z nas czasem był zwycięzcą a innym razem pokonanym, zaznał radości i uniesienia, jaki niesie tryumf a także goryczy upadku, po którym trzeba było podnieść się aby iść dalej. A zwycięstwo? Zwycięstwo to tylko moment, to jedynie swego rodzaju dodatek do walki, bo tak naprawdę ważne jest tylko to, żeby próbować...

czwartek, 1 sierpnia 2013

Lombardia. Triangolo Lariano, Madonna di Ghisallo, czyli Sanktuarium Matki Boskiej Opiekunki Cyklistów.



Na pięknych drogach górzystego i zalesionego obszaru Triangolo Lariano, oprócz ludzi używających roweru jako środka lokomocji, często można spotkać cyklistów z prawdziwego zdarzenia, zarówno amatorów jak i zawodowców. Właściwie trudno ich odróżnić, ponieważ obydwie grupy są równie dobrze przygotowane do uprawiania kolarstwa, jeżdżą w stosownych, markowych strojach z najlepszych materiałów i na świetnych, wysokiej klasy rowerach. Nierzadko są to ludzie w dojrzałym a niekiedy wręcz podeszłym wieku lecz nadal we wspaniałej formie fizycznej. Sport rowerowy jest tu bardzo popularny choć oczywiście we Włoszech prym wiedzie piłka nożna, jednak ta ostatnia chyba ma więcej kibiców, niż osób oddających się jej aktywnie.
Natomiast jeśli chodzi o jazdę na rowerze, to w prawie każdej lombardzkiej gminie jest stowarzyszenie cyklistów a jego członkowie uprawiają wspólne, wielogodzinne treningi. Niektóre grupy mieszkające nieco dalej, wsiadają do lokalnego pociągu i jadą w stronę gór (weekendowe pociągi są przystosowane do przewożenia większej ilości rowerów). Mogą w ten sposób uniknąć niebezpiecznych tras w pobliżu Mediolanu i wdychania smogu wszechobecnego na Równinie Padańskiej.


Ze względu na czyste powietrze oraz odpowiednie drogi, Triangolo Lariano (a przede wszystkim jego część zwana Valassina) jest jednym z popularnych i preferowanych miejsc do uprawiania sportu rowerowego. Należy też wspomnieć o tym, że to tu odbywają się etapy Giro di Lombardia (Wyścig Wokół Lombardii) między innymi Superghisallo i Muro di Sormano. Nic więc dziwnego, że właśnie w miejscowości Magreglio przy drodze prowadzącej z Asso do Bellagio, znajduje się Sanktuarium Matki Bożej Cyklistów, czyli Madonna di Ghisallo. Jest to niewielka świątynia, gdzie zamiast srebrnych i złotych wotów wiszą koszulki kolarzy i klubowe proporczyki, zaś pod sufitem umieszczono rowery, niegdyś należące do mistrzów tego sportu. Są też pamiątkowe tablice z licznymi zdjęciami rowerzystów, którzy odeszli ze świata żywych. Niektórzy polegli na wojnie, część umarła śmiercią naturalną lecz są też wśród nich ci, co zginęli w wypadkach podczas zawodów lub treningów jak Fabio Casartelli, znany kolarz pochodzący z tych stron.


Wśród nazwisk i fotografii zawodników jest również miejsce dla organizatorów i zasłużonych sponsorów. Centralne miejsce niewielkiego kościółka zajmuje płyta pamiątkowa poświęcona pamięci księdza Don Ermelindo Vigano' a tuż przy niej stoi  wykonana z brązu wieczna lampa w kształcie wielkiej pochodni. Jak już wspomniałam, Sanktuarium jest położone w niezwykle pięknym miejscu, tuż przy asfaltowej drodze wiodącej z Asso do Bellagio. Z lewej strony znajdują się zielone wzniesienia sąsiadujące z masywem San Primo, zaś po prawej w dole widać część jeziora Lario, zwaną Lago di Lecco, jego przeciwległy brzeg a w oddali górskie pasma otaczające dolinę Valsassina. Miejsce, gdzie zbudowano kościół to swego rodzaju naturalny taras, lezący na wysokości 745 m n.p.m. więc w pogodny dzień można stąd ogarnąć wzrokiem ogromną przestrzeń z łańcuchami Alp na horyzoncie. Oprócz walorów krajobrazowych to miejsce ma również wielowiekową, ciekawą historię a także interesującą legendę.

Mówi ona o hrabim Ghisallo, który polował w okolicznych lasach, gdzie został zauważony przez rozbójników grasujących w tej okolicy. Złoczyńcy zaczęli go ścigać, prawdopodobnie z zamiarem ograbienia i pozbawienia życia, więc przerażony hrabia schronił się w małej kapliczce; nie widząc szans na ucieczkę, prosił Madonnę o opiekę. Modlitwa została wysłuchana, dziwnym trafem zbójcy zniknęli tak jak się pojawili, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Aby upamiętnić swoje cudowne ocalenie, hrabia zbudował w tym miejscu niewielki kościół, nazwany później od jego imienia Madonna di Ghisallo. Znajdujący się tu obraz Matki Boskiej uznano za cudowny a Madonnę di Ghisallo za opiekunkę podróżnych. Pierwszy kościół padł pastwą pożaru, więc na jego miejscu  w XVII wieku powstał nowy,  który oglądamy obecnie.
Zniszczeniu uległ również pierwotny wizerunek Madonny więc zastąpiono go  późniejszą kopią. Jest to bardzo powszechne we Włoszech wyobrażenie Marii jako Matki Boskiej karmiącej Dzieciątko, zwane tutaj Madonna del latte. Kiedy sporo lat temu byłam w Ghisallo po raz pierwszy, świątynia prezentowała się o wiele skromniej a obok niej był tajemniczo wyglądający plac budowy. Po jakimś czasie dowiedziałam się od znajomych, że zaszły tam wielkie zmiany. W związku z tym, korzystając z dnia wolnego i pięknej, przedwiosennej pogody, wybrałam się tam ponownie  aby osobiście skontrolować sytuację.



Oczywiście ciągnął mnie w te strony również widok gór, gdzie z powodu zimy nie byłam od kilku miesięcy a także chęć odetchnięcia świeżym powietrzem, gdyż nad Mediolanem zalegała chmura smogu, co spowodowało wielokrotnie przekroczenie wszelkich limitów pyłów i substancji szkodliwych dla zdrowia.
Kiedy dojechałam do Magreglio i wysiadłam z autobusu, pierwsza rzecz, która wprawiła mnie w euforię, to wspaniałe, właściwie wiosenne słońce, zielone stoki gór a przede wszystkim cudowny zapach świerkowych igieł, kojarzący mi się z lasami Świeradowa i Karpacza. Celowo wysiadłam nieco wcześniej aby przy okazji zrobić sobie mały spacer. Kiedy dotarłam do Sanktuarium, okazało się, że zmiany jakie  tam się dokonały, przeszły moje wyobrażenie. Nie tylko odnowiono sam kościół ozdabiając jego fronton mozaiką, obecnie pojawiło się przed nim także kilka pamiątkowych monumentów (z tego co wiem, planuje się postawienie następnych). Tajemniczy plac budowy zamienił się w budynek Muzeum Cyklizmu a w centralnym miejscu pustego niegdyś placu, stoi obecnie pomnik poświęcony rowerzystom. Ponieważ  z natury jestem istotą dość sentymentalną, patrząc na niego bardzo się wzruszyłam i szczerze mówiąc, łza mi się zakręciła w oku...

Pomnik przedstawia dwóch zawodników - zwycięzcę z ręką wysoko uniesioną w triumfalnym geście oraz przegranego siedzącego na ziemi, patrzącego ze zbolałą twarzą na połamany rower... Napis na cokole oddaje hołd wszystkim, którzy pokonując własną słabość zmierzają do mety. Przed kościołem po lewej stronie, ustawiono popiersia dwóch sławnych włoskich cyklistów, Gino Bartali * i Fausto Coppi. Mimo iż stoją razem, ich podejście do życia i sportu było zupełnie odmienne (znaczące jest to, że o ile pierwszy był bardzo wierzącym, praktykującym katolikiem i swoje zwycięstwa przypisywał boskiej interwencji, to drugi uchodził za wielkiego racjonalistę). Obok jest tablica pamiątkowa ku pamięci Vincenzo Torriani (patrz poprzedni post > Muro di Sormano ). Po przeciwnej stronie wejścia umieszczono nieco mniejsze popiersie Don Ermelinda Vigano'. To właśnie Don Ermelindo, proboszcz Magreglio i zapalony kibic wyścigów kolarskich, był autorem pomysłu aby ten niewielki kościółek, gdzie często modlili się zawodnicy startujący w Giro di Lombardia stał się ich Sanktuarium. W 1948 do Watykanu udała się z oficjalną prośbą sztafeta rowerowa z Gino Bartali i Fausto Coppi na czele. W odpowiedzi na tę prośbę w 1949 roku papież Pius XII oficjalnie ogłosił Madonnę di Ghisallo Patronką Cyklistów i podarował Sanktuarium pobłogosławioną przez siebie wieczną lampę (tę w kształcie pochodni z brązu) którą  również dziś możemy tam oglądać. Ma ona symbolizować nie tylko światło wiary i nadzieję na wieczne zbawienie, lecz również zapał zawodników i siłę  ich ducha.


Od tamtej pory wielokrotnie organizowano sztafety z Ghisallo do Watykanu, gdzie kolejni papieże dawali cyklistom swoje błogosławieństwo i dokonywali symbolicznego zapalenia lampy - pochodni.
Z biegiem lat maleńki kościółek zmienił się w prawdziwe muzeum, gdyż kolejni zwycięzcy Giro di Lombardia, tacy jak Gino Bartali, Fausto Coppi, Eddy Merckx i wielu, wielu innych, zostawiali tam swoje koszulki i rowery. Jest tam oddzielny kącik, gdzie umieszczono koszulki kobiet uprawiających ten sport; koszulki zawodników leżą również na ołtarzu pod wizerunkiem Błogosławionej Dziewicy. Na ścianie nieopodal zauważyłam ikonę Matki Boskiej Częstochowskiej, niestety nie wiem, czy jest to dar Jana Pawła II, czy też polskich zawodników biorących udział w wyścigu Giro d'Italia... Pomiędzy nawą świątyńki i ołtarzem umieszczono kratę z kutego żelaza a na niej również umocowano zdjęcia i pamiątki.

Jest tam jedno zdjęcie budzące smutne, wręcz tragiczne wspomnienie, zrujnowanej kariery i zmarnowanego życia człowieka, który wielokrotnie stał na najwyższym podium. To zdjęcie przedstawia Marco Pantani, zwanego Piratem, ze względu na niebezpieczny sposób jazdy, kolczyk w uchu oraz stylową bandankę, którą zawiązywał na głowie. Po latach triumfu, kiedy to odniósł wiele zwycięstw, został zdyskwalifikowany za doping co na zawsze zniszczyło jego życie i karierę. Uzależniony od kokainy oraz leków psychotropowych, zmarł w hotelu w Rimini w bardzo podejrzanych okolicznościach. Mimo to, ogromny talent i niepokorna osobowość zjednały mu ogromną rzeszę wielbicieli, którzy w liczbie 20 000 towarzyszyli mu w ostatniej drodze. Dobrze pamiętam tę sprawę, gdyż swego czasu media poświęciły jej wiele uwagi, więc widok jego zdjęcia  w różowej koszulce lidera zrobione na mecie, sprawiło że poczułam skurcz w gardle... 
Na przestrzeni kilkudziesięciu lat zgromadzono tu tak wiele eksponatów, iż powzięto ideę aby obok kościoła utworzyć muzeum, które mogłoby pomieścić wciąż rosnące zbiory. Zostało ono otwarte w 2006 roku a ostatni symboliczny kamień - marmurową płytę z napisem "Omnia vincit Amor" (Miłość zwycięża wszystko) ofiarował i pobłogosławił papież Benedykt XVI. Zarówno muzeum jak i Sanktuarium są poświęcone nie tylko zawodnikom lecz także wszystkim ludziom, dla których rower był i jest nadal zarówno środkiem lokomocji, jak i sposobem na utrzymanie sprawności fizycznej.


Niestety, nie udało mi się odwiedzić muzeum, ponieważ w miesiącach zimowych jest ono zamknięte. Tak jak pisałam na wstępie, Sanktuarium bardzo się zmieniło od czasu, gdy widziałam je po raz pierwszy. Muszę powiedzieć, że trochę mi żal tego dawnego, tak skromnego w porównaniu z jego obecnym wyglądem. No ale cóż, to w końcu Sanktuarium Cyklistów i poświęcone ich pamięci a ja niestety nawet nie jeżdżę na rowerze...

* Gino Bartali jest bardzo ciekawą postacią nie tylko ze względu na swe sportowe osiągnięcia. Jak już wspomniałam, był człowiekiem głęboko wierzącym i w związku z tym nadano mu przydomek "Il Pio" czyli Pobożny. Do jego przyjaciół zaliczał się arcybiskup Florencji Elia Dalla Costa w czasie wojny czynnie pracujący w konspiracyjnej organizacji działającej na rzecz ocalenia Żydów. Organizacja potrzebowała sprawnego i wiarygodnego kuriera, więc arcybiskup zaproponował Gino Bartali aby podjął się tej roli. Bartali pod pretekstem treningów udawał się w podróż na swoim rowerze, jadąc w jedną stronę w rurze pod siodełkiem ukrywał zdjęcia do dokumentów a w drodze powrotnej wiózł fałszywe dowody osobiste na aryjskie nazwiska, dzięki którym ocalono wiele setek osób narodowości żydowskiej (mówi się, że było ich sześćset a nawet osiemset). Po wojnie arcybiskup został uhonorowany tytułem "Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata" zaś Bartali z rąk rezydenta Włoch otrzymał Złoty Medal Zasługi.

 Więcej zdjęć jest w albumie>

poniedziałek, 29 lipca 2013

Lombardia. Triangolo Lariano - "Muro di Sormano".



Niemal od pierwszych dni mojego pobytu Lombardii Triangolo Lariano, trójkątny, górzysty obszar rozciągający się pomiędzy jeziorami Como i Lecco, czyli dwoma ramionami jeziora Lario, stał się jednym z moich ulubionych miejsc, gdzie zawsze ciągnęło mnie serce. To tam po raz pierwszy z bliska zobaczyłam Prealpy, tam też chodziłam na  moje pierwsze górskie wyprawy. U podstawy tego trójkąta, na jego przeciwległych stronach leżą dwa duże miasta - Lecco i Como a na wierzchołku Bellagio, urocza miejscowość wypoczynkowa, od ponad dwustu lat ciesząca się wielką popularnością wśród turystów. Jego teren pięknie ukształtowany przez wędrujący lodowiec, porastają bukowo - kasztanowe lasy, dwa najwyższe szczyty w tym rejonie to Monte Palanzone (1436 m) i Monte San Primo (1683 m). U podnóża wzniesień  znajduje się kilka miast i miasteczek a na ich zboczach przytuliło się wiele malowniczych wiosek. W środku trójkąta znajduje się rozległy płaskowyż, niewielkie pagórki dzielą go na trzy odrębne części noszące nazwy Piano di Nesso, Piano del Tivano oraz Piano di Sormano. 


Przez cały sezon wiosenno letni, aż do pierwszych dni października, przyjeżdża tu wiele osób, żeby uprawiać trekking albo pojeździć na rowerze górskim. Oczywiście nie brakuje też wygodnickich preferujących mniej aktywny wypoczynek, przybywających samochodem na piknik lub żeby poopalać się na górskich łąkach. Nadciągają też liczne grupy "centaurów"( jak mówią Włosi) czyli motocyklistów na swoich mechanicznych rumakach. Do podnóża gór dojeżdża także lokalny pociąg z Mediolanu a jego ostatni przystanek to Asso, miasteczko leżące w kotlinie pomiędzy górami. Właśnie w Asso zaczyna się droga, która prowadząc serpentyną w górę od wioski do wioski, dociera do najwyżej położonego Sormano i biegnie dalej, aż do płaskowyżu noszącego tę samą nazwę. Piano di Sormano w dni powszednie jest miejscem raczej spokojnym, natomiast w weekendy kłębią się tam prawdziwe tłumy ludzi, którzy przy okazji zasilają kasę miejscowego restauratora. Dodatkową atrakcją jest niewielkie, lecz w pełni profesjonalne obserwatorium astronomiczne. Na wprost niego, na skraju drogi, znajduje się pokaźny głaz z tabliczką i medalionem przedstawiającym głowę mężczyzny.


Jest to pomnik upamiętniający postać Vincenzo Torriani, pomysłodawcy "Muro di Sormano"  jednego z etapów wyścigu kolarskiego wokół Lombardii, zwanego "Giro di Lombardia". Ten wyścig to chyba jedno z najstarszych przedsięwzięć tego typu, gdyż liczy sobie (bagatela!) ponad sto lat, zaś "Muro di Sormano" to podobno najtrudniejszy górski etap, jaki mogą przebyć ścigający się cykliści. "Muro" jak nietrudno zgadnąć to po prostu ściana, więc nazwa mówi sama za siebie... Ponieważ moim ulubionym środkiem lokomocji są własne nogi, postanowiłam sprawdzić na piechotę co się kryje za tą "ścianą". Po przyjeździe pociągiem do Asso, wsiadłam do autobusu jadącego w kierunku Sormano. Taka jazda po włoskich górskich drogach to bardzo ekscytujące przeżycie, gdyż są one dość wąskie, zakręty ostre a widoczność znikoma. Mimo to, wiele osób jeździ "na wariackich papierach", np. prowadzi jedną ręką, rozmawiając przy okazji przez telefon.


Kierowcom autobusów również nie brakuje animuszu, w związku z tym pasażerowie mają się jak ulęgałki w siatce a do tego na każdym zakręcie są ogłuszani ostrzegawczym klaksonem. Sormano to spora i zadbana wioska letniskowa, położona na dość znacznej wysokości. Od szczytu wzniesienia, gdzie zwykle znajduje się meta wyścigu, dzielą ją mniej więcej dwa kilometry i około 300 m przewyższenia. Kiedy doszłam do jej ostatnich zabudowań, zobaczyłam przed sobą zbocze, po którym prowadziła droga na płaskowyż. Nie wyglądało jakoś szczególnie groźnie, więc z ufnością ruszyłam przed siebie i po chwili doszłam do rozwidlenia dróg. W prawo prowadziła lokalna droga jezdna, zaś ta po lewej, również asfaltowa, lecz zdecydowanie węższa to był właśnie początek "ściany płaczu".


Tuż obok znajdowała się spora polana, na której grupa Romów urządziła sobie piknik. Było wszystko co jest potrzebne dla udanej imprezy na świeżym powietrzu, dymiące grille, koce oraz huśtawki z opon samochodowych zawieszonych na gałęziach. Romowie we Włoszech nie cieszą się szczególną sympatią i trudno się oprzeć wrażeniu, że ani im ani nikomu innemu nie zależy na ich faktycznej integracji. W związku z tym większość w dalszym ciągu prowadzi koczowniczy tryb życia, gromadnie przemieszczając się swoimi samochodami z miejsca na miejsce. Z reguły mieszkają w przyczepach campingowych lub prowizorycznych szałasach, które stawiają na obrzeżach miast i żyją w tych zaimprowizowanych osiedlach, aż do chwili, kiedy lokalna społeczność zmęczona nachalną żebraniną i drobnymi kradzieżami powoduje, że są oni usuwani siłą poza obręb gminy i ponownie podejmują swój exodus. Co prawda część z nich próbuje się osiedlić na stałe i buduje sobie zupełnie przyzwoite domy, niejednokrotnie nawet otoczone murem, jednak z reguły jest to robione na dziko (maniera powszechna w całym włoskim społeczeństwie) więc zdarza się, że w momencie, kiedy ktoś się w tym zorientuje (czasem po upływie kilkunastu lat) są one burzone a mieszkańcy wypędzani. Jest to prawdziwy węzeł gordyjski, tym trudniejszy do rozwiązania, że po przyjęciu Rumunii do UE rozpoczął się masowy napływ Romów z tego kraju.


To właśnie początek etapu Muro di Sormano, widoczne tu napisy mówią o  historii wyścigu. Miałam problemy z ich przeczytaniem, gdyż trudno je ogarnąć wzrokiem; miałam też wrażenie, że przytaczane są tu różne motywujące sentencje, jednak podważałabym ich przydatność z powyższego względu. Jeśli ja, idąc powoli miałam problemy z ich odcyfrowaniem, to co tu mówić o kolarzach jadących ze sporą prędkością i skupionych na tym co się dzieje wokoło nich?


To jeden z dalszych fragmentów etapu, tu napisy są bardzo czytelne, przypominają nazwiska zawodników i osiągnięte przez nich wyniki. Na tym zdjęciu widać, jak stromo wznosi się droga, również dla mnie było to dość trudne podejście, mimo iż nie musiałam pedałować na rowerze a do pomocy miałam mój kijek trekkingowy.


Te niezbyt wysokie góry oddzielają Triangolo Lariano od pagórkowatej Brianzy i płaskiej Doliny Padu. W słoneczny dzień jest to przepiękny widok, gdyż nad całym terenem unosi się złoto  błękitna poświata.
                                                                             

A to panorama Sormano na tle gór. Ten szpiczasty wierzchołek na środku to Corni di Canzo, za nim w głębi są skaliste Grigne i Resegone leżące na wschodnim brzegu Lago di Lecco. Natomiast po prawej stronie widzimy wydłużony grzbiet Monte Rai i Monte Crnizzolo, miejsce mojej ostatniej górskiej wycieczki  we Włoszech.


Droga w tym miejscu była naprawdę stroma, więc miałam wrażenie, że za moment zacznę się podpierać nie tylko kijkiem, ale również własnym nosem. Zapewne nie bez znaczenia było to, iż po niemal roku spędzonym w Polsce na moich ukochanych Mazurach, straciłam nieco na kondycji. Z zazdrością patrzyłam na muskularnego pana w średnim wieku, który bez żadnego wysiłku, raźnym krokiem pomykał w górę. Sądząc z tempa w jakim się przemieszczał, prawdopodobnie był to trening zawodowca lub przynajmniej zaawansowanego amatora, przemierzającego tę trasę nie po raz pierwszy, wiedzącego jak rozłożyć siły. Mimo mojej nie najlepszej formy ja również posuwałam się do przodu, rozkoszując przy tym przepiękną pogodą, czystym powietrzem i wspaniałą panoramą okolicy. Ostatni odcinek drogi jest bardzo stromy, więc poczułam ogromną ulgę, gdy wreszcie zobaczyłam przed sobą szczyt wzniesienia z charakterystyczną kępą wysokich drzew. Pod tymi drzewami znajduje się płyta z napisem upamiętniającym ważne  wydarzenie w historii Giro di Lombardia.

Sto lat wyścigu wokół 
Lombardii 
1905-2005
Muro di Sormano

9 października 2005 r 


Była niedziela, więc na płaskowyżu zjawiło się mnóstwo ludzi korzystających z pięknej pogody. Przeciskając się wśród parkujących samochodów dotarłam do niewielkiego placyku a właściwie skrzyżowania dróg, gdzie zwykle znajduje się meta tego wyczerpującego wyścigu.


Docierając do krańca etapu ja również osiągnęłam mój cel, więc w nagrodę zjadłam wspaniałe lody zakupione w miejscowej restauracji, trochę też pospacerowałam ścieżkami wiodącymi po zielonej połoninie, skąd był piękny widok na odległy szczyt Monte Palanzone i trawiaste zbocza San Primo ( o wycieczce na tę górę pisałam tutaj ) po czym wyruszyłam w  powrotną drogę.


Oczywiście przed odejściem obowiązkowo obejrzałam pomnik dedykowany Vincenzo Torriani, zasłużonemu działaczowi, o którym wspominałam uprzednio.
Oto moje tłumaczenie napisu, który widnieje na pomniku:

-1124m- Tu kończy się "Ściana Sormano" najtrudniejszy etap górski międzynarodowych wyścigów kolarskich. Maksymalny kąt nachylenia - 25%. Autorem pomysłu był Vincenzo Torriani, patron wyścigu "Wokół Lombardii" i innych przedsięwzięć pod egidą dziennika "Gazetta dello Sport". Trasę etapu zrealizowano pod kierownictwem inżyniera Angelo Testori, syndyka Sormano.

Kamień położono 24 kwietnia 1997 roku z inicjatywy Administracji Lokalnej oraz Stowarzyszeń Obywatelskich Sormano.

Teraz pozostało mi jedynie wrócić do Sormano a  ponieważ ze względu na czas nie miałam wielkiego wyboru, wbrew moim zwyczajom poszłam tą samą drogą, którą przyszłam na górę. Jednak nie był to powód do narzekania, gdyż tym razem idąc bez wysiłku, mogłam na nowo cieszyć oczy pięknym widokiem okolicy oraz soczystą zielenią drzew i zapachem ziół bujnie kwitnących po obu stronach drogi.



W sumie wycieczkę zaliczam do udanych, choć dobry humor nieco mi popsuł lokalny autobus o którym w godzinie odjazdu nie było ani widu ani słychu. Jedynie obecność innych osób wyczekujących wraz ze mną na przystanku dodawała mi otuchy. Ponieważ był to ostatni autobus w rozkładzie jazdy, oczami duszy widziałam siebie jak maszeruję pięć kilometrów drogą w dół do Asso, straszona przez przejeżdżające samochody Na szczęście autobus wreszcie się zjawił, choć z dość znacznym opóźnieniem. Mimo wszystko był to dobrze spędzony dzień, nie tylko ze względu na fakt, iż widziałam to bądź co bądź historyczne miejsce, lecz przede wszystkim na ładną pogodę, która pozwoliła mi nacieszyć oczy wspaniałą panoramą gór w okolicy Lecco z masywem Grigni w głębi.


Więcej zdjęć w albumie Zdjęcia Google>