Pokazywanie postów oznaczonych etykietą freski. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą freski. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 17 lutego 2013

Lombardia. Boarezzo, malowana wioska.



W poprzednim poście pisałam o maleńkiej Gannie, uroczej miejscowości zanurzonej w zieleni lasów porastających gminę Valganna, górzystą okolicę, leżącą wzdłuż drogi łączącej miejscowości Varese i Ponte Tresa. Jest to mała gmina składająca się z zaledwie czterech miejscowości, które w sumie liczą około 1700 mieszkańców. W jej obrębie znajdziemy dwa niewielkie jeziorka Ganna i Ghirla a na  południowym krańcu, w miejscowości Iduno, można podziwiać wspaniałe kaskady spływające ze skalnego nawisu. Atutem gminy jest przepiękna przyroda, jedynie w niewielkim stopniu skażona poprzez ludzkie działania. Jest tu także szczególny mikroklimat -  letnie upały mniej dają się we znaki (co jest dużą zaletą w dusznej i wilgotnej Lombardii) natomiast zimy są bardziej surowe, dzięki czemu mówi się o niej, że jest "małą Syberią w okolicy Varese".

Wycieczka do Valganny była jednym z moich ostatnich wypadów przed definitywnym powrotem do Polski. Ta historia właściwie zaczęła się dużo wcześniej, kiedy to wybrałam się  w okolice Varese, aby zobaczyć liczący sobie niemal dziesięć wieków romański klasztor w Voltorre. Lokalny pociąg przywiózł mnie wtedy do niewielkiej miejscowości Gavirate. Kiedy wysiadłam z pociągu, zobaczyłam tuż przed sobą tablicę Informacji Turystycznej, więc postanowiłam tam wstąpić żeby "zasięgnąć języka" i jak się później okazało, był to bardzo dobry pomysł, który w przyszłości
zaowocował wieloma interesującymi wyprawami. Przemiła pani z informacji przyjęła mnie z otwartymi ramionami a widząc mój ekwipunek łazika, prawdopodobnie doszła do wniosku, że zwiedzanie okolicy traktuję z należytą powagą i wprost zasypała mnie informacjami na temat klasztoru, do którego się wybierałam. W trakcie rozmowy oznajmiła mi, że ma coś, co może mnie zainteresować. Na chwilę zniknęła na zapleczu, gdzie z przepastnej szafy wydobyła mnóstwo materiałów promocyjnych. Były to różnego rodzaju mapy, przewodniki oraz ulotki. 

Wszystko pięknie wydane, w poręcznym formacie i do tego gratis. Podziękowałam z całego serca miłej pani, po czym z radością zapakowałam te skarby do plecaka. Ponieważ było tego mnóstwo, czekał mnie kilkukilometrowy spacer z dodatkowym obciążeniem, jednak warto było się potrudzić, gdyż dzięki tym materiałom zdobyłam wiele cennych informacji o okolicy Varese. Jak już pisałam wcześniej,  jest to bardzo piękny region Lombardii, położony na zachód od Como a od północy graniczący ze Szwajcarią. W obrębie prowincji znajdują się dwa duże jeziora: Maggiore oraz Lugano (lub Ceresio, jak je nazywają Włosi). Granica przebiega przez wody jezior, dzieląc je na część włoską i szwajcarską. Choć prowincja Varese  jest jedną z bogatszych i bardziej uprzemysłowionych, w dalszym ciągu zalicza się do najbardziej zalesionych. Są to przepiękne tereny z niewielkimi górami, (ok. 1000 - 1200 m n.p.m.) porośniętymi kasztanowo- bukowym lasem. Co do lasu kasztanowego - pamiętam, jak wiele, wiele lat temu, w jednym z opowiadań Iwaszkiewicza przeczytałam o takich lasach porastających Góry Harzu. Wtedy w swojej w naiwności sądziłam, że mówi on o kasztanach, jakie znamy z naszych parków.



Oczywiście, słyszałam też o kasztanach jadalnych, jednak nie sądziłam, że w tej części Europy rosną one w tak wielkiej ilości, jako całkowicie naturalna, dzika roślinność. Dopiero kiedy zamieszkałam w Północnych Włoszech, po raz pierwszy zobaczyłam las kasztanowców o jadalnych owocach, które w okresie wegetacji otulają zbocza gór swoim gęstym, zielonym płaszczem. Później, pod koniec września kolor liści zmienia się na brązowo- złoty, co sprawia, że jesień w lombardzkich górach to jeden z najbardziej malowniczych widoków. Już wcześniej, w innych postach, kilkakrotnie pisałam o tym, że okolica Varese do lat 50-tych XX wieku, stanowiła popularną mekkę turystyczną, zwłaszcza dla mieszkańców niezbyt odległego Mediolanu.

Jednak w późniejszych latach, kiedy Włosi zaczęli masowo jeździć nad morze i za granicę, mocno straciła na znaczeniu. Hotele się wyludniły a żyjący z turystyki mieszkańcy górskich wiosek masowo zaczęli je opuszczać.  Obecnie widać, że pomału coś się zmienia na lepsze - osoby, które tu pozostały, to często ludzie darzący ogromną miłością swój region, starający się kultywować jego tradycje lub tworzyć nowe; wspólnymi siłami organizują liczne festyny i zdarzenia kulturalne, promujące małe miejscowości. Wiele górskich domostw, zbudowanych dawno temu tradycyjną metodą z lokalnego kamienia i drewna, otrzymało nowe życie, dziś po niezbędnych remontach są wykorzystywane jako domy weekendowe i letnie. Wertując moje przewodniki, natrafiłam na informację o „malowanych wioskach”. Są one efektem wspaniałego przedsięwzięcia kulturalnego, jakie w prowincji Varese zainicjowano latach 50-60-tych XX w. Wtedy to po raz pierwszy zaproszono artystów - malarzy do niedalekiej miejscowości Arcumeggia, aby swoimi freskami ozdobili budynki tej niewielkiej, górskiej wioski.

Z tego co widziałam, malowanie na zewnętrznych ścianach domostw jest dość popularnym zwyczajem, takie freski spotyka się w wielu włoskich, szwajcarskich i austriackich miejscowościach. Tym razem jednak chodziło o zorganizowaną, celową akcję, mającą podnieść atrakcyjność regionu. Później również inne wioski poszły za przykładem Arcumeggii a ja dotarłam do jednej z nich, zwanej Boarezzo, leżącej w gminie Valganna, gdzie także zrealizowano taką permanentną wystawę pod gołym niebem. Boarezzo jest bardzo małą wioską, położoną na wysokości niemal 800 metrów nad poziomem morza a od Ganny dzieli ją odległość pięciu kilometrów. Część drogi, jak zwykle przebyłam pociągiem jadącym do Varese, później autobusem do Ganny a następnie poszłam pieszo, asfaltową drogą, biegnącą serpentyną po zalesionym zboczu góry. 

Spokojnie pokonywałam jej kolejne zakręty, aż doszłam do niewielkiej polany wśród drzew, gdzie wzniesiono pomnik upamiętniający mieszkańców wioski, poległych na wojennych frontach. Zatrzymałam się na chwilę, aby go dokładnie obejrzeć, gdyż interesują mnie podobne monumenty, jakie można spotkać w prawie każdej miejscowości i będące bardzo interesującym przyczynkiem do poznania lokalnej historii. Niebawem doszłam do pierwszych zabudowań w Boarezzo, które sprawiło na mnie wrażenie kompletnie wyludnionego. Zobaczyłam przed sobą szare, kamienne domki, parterowe lub z jednym piętrem, uliczki i podwórka wybrukowane "kocimi łbami" a w centrum wioski maleńki kościółek. Tam też napotkałam pierwsze freski. Inaczej je sobie wyobrażałam, gdyż sądziłam, że tak, jak to widziałam w innych miejscowościach, są one malowane wprost na tynku pokrywającym mur. Te w Boarezzo namalowano na specjalnie przygotowanych panelach; są one wykonane w stylach bardzo różniących się od siebie a za tematykę mają rzemiosło i życie na wsi. 
Oprócz tego cyklu, na murach domów widniały mniejsze panele, na nich przedstawiono wizerunki ptaków i zwierząt żyjących w regionie, co sprawiało wprost bajkowe wrażenie.

Muszę przyznać, że całe przedsięwzięcie (abstrahując od jego wartości artystycznej) wzbudziło mój szczery podziw. Znalezienie czegoś takiego w maleńkiej miejscowości zagubionej w górach, nie zdarza się codziennie! Chodziłam po wiosce oglądając oraz fotografując i coraz bardziej przepełniał mnie szacunek dla tej małej społeczności. W trakcie tego zwiedzania spotkałam zaledwie parę osób. Dwóch mężczyzn pracowało przy remoncie domu a nieco później wyszła do mnie starsza pani, która pokazała mi wnętrze kościółka. Podczas rozmowy dowiedziałam się, że jeden z malarzy (twórca cyklu ptaków i zwierząt) mieszka w wiosce na stałe. W ten sposób poznałam pana Mario Alioli, którego zastałam w budynku dawnej szkoły, gdzie prowadził wakacyjne zajęcia plastyczne z dziećmi w różnym wieku. Dzieciaki bez ograniczeń dawały upust swojej artystycznej fantazji a kilkoro z nich pomagało wykonać wizerunki motyli, które również miały się stać ozdobą wioski.

Szybko zawarliśmy znajomość i dowiedziałam się, że żadne z tych dzieci nie mieszka w Boarezzo na stałe. Jest to naprawdę bardzo mała miejscowość, licząca zaledwie czterdziestu czterech stałych mieszkańców. Więcej ludzi przebywa tu w lecie, gdyż przyjeżdżają, aby spędzić urlop lub weekend w swoich wakacyjnych domostwach. Później poznałam jeszcze kilka innych osób, między innymi panią Susannę, przewodniczącą Koła Przyjaciół Boarezzo oraz panią Ritę, żonę pana Mario. Pani Rita zaprosiła mnie do swego domu i przy kawie opowiedziała wiele interesujących historii. Moja rozmówczyni przypomniała mi pewną wiadomość, którą podawały dzienniki telewizyjne i prasa w 1995 roku, kiedy to po wielu latach ujemnego przyrostu naturalnego, urodziła się nowa mieszkanka, Giada. Od pani Rity dowiedziałam się też, iż poczyniono wstępnie pewne starania by Valganna znów stała się miejscem atrakcyjnego, czynnego wypoczynku. 

Bogactwem tego miejsca jest nie tylko piękna przyroda i wspaniały pejzaż z widokiem na niedalekie jezioro Lugano, są tu przede wszystkim ludzie, którzy chcą zrobić coś dla miejsca, gdzie żyją, żeby również ich egzystencja była dzięki temu piękniejsza, bardziej pełna i kolorowa. Kiedy opuściłam Boarezzo zrobiło mi się żal, że tak wielu pytań nie zadałam, mogłam przecież dowiedzieć się więcej o mieszkańcach, o tym jak i czym żyją... Może spowodował to natłok wrażeń, trudny do przetrawienia w tak krótkim czasie a może moja nieśmiałość połączona ze strachem przed posądzeniem o arogancję i wchodzenie z butami w ich sprawy?
Chodząc po tej uroczej miejscowości, byłam pod wielkim wrażeniem prezentowanych prac plastycznych i tych fragmentów życia, które niekiedy są już tylko historią... 
Niedaleko dawnej szkoły, na tyłach
kościółka, jest dawna pralnia publiczna, jaką można znaleźć w każdej włoskiej wiosce. Na jej ścianach szczytowych zobaczyłam dwa freski - po lewej, dziewczynka siedząca nad basenem w podobnej pralni, patrzy zamyślona na łódeczkę z papieru, zaś po prawej stara kobieta pierze bieliznę w takim samym basenie. Pomiędzy tymi wyobrażeniami znajdują się dwa kamienne koryta z wodą. To pierwsze, rzeczywiste i drugie, stworzone pędzlem malarza, są niczym strumień oddzielający dwie epoki i dwa bieguny istnienia...  Jest to najprostsza i najpiękniejsza alegoria ludzkiego życia, jaką zdarzyło mi się widzieć a jej autorem jest Pan Mario Alioli. Wszystkie freski w Boarezzo powstały w 1985 r w ramach przedsięwzięcia zainicjowanego przez maestro Alioli. Nadano mu  nazwę " Villaggio Artistico Giuseppe Grandi –Odoardo Tabacchi”  na cześć dwóch artystów urodzonych w pobliskiej Gannie. Wzięło w nim udział szesnastu artystów- malarzy, w tym także jego pomysłodawca. 

Wierna mojej zasadzie, aby (jeśli to możliwe) nie chodzić dwa razy ta samą trasą, postanowiłam zejść do Ganny starą mulatierą, jakiej używano zanim powstała nowa droga o asfaltowej nawierzchni. Ponieważ miałam jeszcze chwilę czasu, obejrzałam dawny hotel w Boarezzo i willę Chini. O ile ta ostatnia będąca wspaniałym przykładem stylu "liberty" jest nadal zamieszkana a nawet dzięki uprzejmości właściciela, czasami otwiera podwoje dla szerszej publiczności, to hotel w Boarezzo jest dziś w stanie opłakanym.


Niegdyś, podobnie jak Grand Hotel znajdujący się na Campo dei Fiori link był luksusowym przybytkiem, oferującym gościnę najbardziej wymagającym osobom a dziś straszy powybijanymi oknami i zapadającym się dachem... Od pani Rity dowiedziałam się, że w czasach swego prosperity dawał on możliwość niezłego zarobku mieszkańcom wioski, których w owym czasie było około ośmiuset osób. O ile Grand Hotel chyba bez trudu można by rewitalizować, to w Boarezzo zapewne wymagałoby to o wiele większych nakładów. Wiem, że są takie plany w związku z zamiarem stworzenia w okolicy wyciągu narciarskiego, więc trzymam kciuki za powodzenie tego przedsięwzięcia, gdyż serce mi się krajało na widok ruin zarastających pokrzywami, ukrytych w okazałych chaszczach, w jakie zamienił się niegdyś piękny ogród.  

Mimo całej sympatii dla narodu włoskiego, dziwi mnie i denerwuje, powszechna chęć do szpanowania zagranicznymi wojażami, rejsami na ogromnych wycieczkowcach i wakacjami w renomowanych nadmorskich miejscowościach. Pomijając fakt, że większość z nich kupuje się na kredyt, to niejednokrotnie słyszałam też narzekania, że te luksusy są przereklamowane a ludzie wracają do domu jeszcze bardziej zmęczeni. Nie raz rozmawiałam na ten temat ze znajomymi i przy okazji opowiadałam o wspaniałych miejscach na terenie Lombardii i Piemontu. Zawsze przy tym słyszałam zachwyty nad moją znajomością regionu, lecz nie wiem, czy udało mi się kogoś przekonać do idei spędzenia urlopu niedaleko od domu. Włosi z północy, zwłaszcza ci należący do młodego i średniego pokolenia, często żyją w ogromnym napięciu i w pogoni za wyższym standardem życia. Chyba z powodu wewnętrznego chaosu, wywołanego nieustanną presją, potrzebują silnych bodźców, których nie może im dać spokojny wypoczynek w znanej okolicy.

Ta ogromna zmiana wartości, kultury życia codziennego i obyczajów, jest tym bardziej widoczna na tle małych społeczności, które w dalszym ciągu starają się podtrzymywać szacunek dla dawnego stylu życia, nie odżegnując się jednak od zdobyczy nowoczesności. Podczas moich wędrówek spotkałam wielu takich ludzi i muszę powiedzieć, że zawsze były to kontakty ogromnie satysfakcjonujące, gdyż większość tych zupełnie przypadkowych osób nie tylko odnosiła się do mnie z ogromną sympatią, ale również udzielała mi  wyczerpujących informacji i cennych wskazówek. Zapewne było w tym dużo typowej, włoskiej otwartości i wrodzonej gościnności, jednak czasem nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że obecność kogoś obcego, kto nie szczędząc fatygi dociera do ich małej i po części zapomnianej miejscowości, była dla nich swego rodzaju dowartościowaniem i potwierdzeniem słuszności wyboru...


Więcej zdjęć Boarezzo można obejrzeć w albumie >

sobota, 27 października 2012

Piemont. Orta, wyspa San Giulio i jej piękna bazylika.



Półwysep, na którym leży Orta, wybiega dość daleko w głąb jeziora, więc dzięki temu położona centralnie wyspa San Giulio, zdaje się być nieomal na wyciągnięcie ręki. Jest ona bardzo gęsto zabudowana; z nabrzeża w miasteczku możemy zobaczyć duży gmach klasztoru, szare mury bazyliki i wzniesione tuż nad wodą pałace z arkadowymi portykami oraz przybudówkami, gdzie bezpiecznie przybijają prywatne łodzie mieszkańców. Jest to jeden z najpiękniejszych widoków, jakie mogłam oglądać, prawdziwy klejnot w koronie Północnych Włoch.


Z komunikacją publiczną pomiędzy między Ortą i wyspą nie ma problemu; w sezonie turystycznym co pół godziny kursują tu niewielkie stateczki, oprócz nich są też liczne motorówki, świadczące usługi przez cały rok. Rejs motorówką ma tę dodatkową zaletę, że okrąża ona wyspę, co pozwala na obejrzenie również jej zachodniego brzegu, niewidocznego z miasteczka. Stateczki i motorówki cumują w niewielkiej przystani znajdującej się u wejścia do bazyliki, więc natychmiast po wyjściu na ląd można rozpocząć zwiedzanie. Obecny kościół nie jest tym, który powstał za czasów św. Juliusza, jednak historycy uważają, że w legendzie o nim jest ziarno prawdy i całą pewnością była tam wcześniejsza budowla, prawdopodobnie wzniesiona na przełomie V i VI wieku. Panuje też opinia, iż  w czasach przed wprowadzeniem na tych ziemiach wiary chrześcijańskiej również było to  miejsce kultu; stąd prawdopodobnie wzięła się legenda mówiąca o walce Juliusza ze smokiem i wężami, symbolizującymi demony, za jakie chrześcijanie uważali pogańskich bogów. 


Prawdopodobnie pierwsza świątynia została zniszczona w trakcie oblężenia, kiedy to królowa Villa stawiła opór wojskom cesarza Ottona. W XII wieku w tym samym miejscu wzniesiono obecną bazylikę z szarego, ciosanego kamienia, zbudowaną na planie krzyża. Jej fasadę zdobią dwie niewysokie wieże a do trójnawowego, głównego korpusu przylega kwadratowa dzwonnica i trzy półokrągłe absydy. Podobnie jak inne włoskie budowle z tego okresu, jakie widziałam na  północy Włoch, jest ona skromna, wyważona i przyciąga wzrok swoimi szlachetnymi proporcjami. Niejednokrotnie też pisałam o tym, że mimo mojej szczerej admiracji i podziwu dla innych stylów, włoska  architektura sakralna z początku drugiego tysiąclecia jest mi szczególnie bliska.
Myślę, że dzieje się tak, ponieważ te budowle w doskonały sposób wtapiają się w otaczający je pejzaż i w pewnym sensie są nadal jego częścią, niczym "kość Ziemi" górski kamień, wydobyty z okolicznych kamieniołomów, z którego je zbudowano... Ich mocne mury i niewymyślna forma, przypominają o tym, iż ówczesne kościoły niejednokrotnie stawały się dla okolicznych mieszkańców schronieniem przed napaścią wroga i ważnym punktem oporu. 


Jednak nasze oko może się również cieszyć urokliwymi detalami, mówiącymi o pragnieniu budowniczych, aby tej surowej formie przydać wdzięku i lekkości. Chyba z tego pragnienia poczęły się ażurowe fryzy, ozdobne w formie okienka, małe ganki z kolumienkami o subtelnych kształtach; że nie wspomnę o pięknych portalach, gdzie w alegoryczny sposób przedstawiono wyznanie wiary, pod postacią scen wykutych w kamieniu ręką anonimowego mistrza. Niegdyś na wyspie znajdował się również ufortyfikowany zamek, jednak zburzono go w XIX wieku, aby na tym miejscu wznieść seminarium (dziś jest to klasztor sióstr benedyktynek). Jak już wspomniałam, cała wyspa jest gęsto zabudowana. Kościół i klasztor zajmują jej centralną część, natomiast wzdłuż brzegu wzniesiono piękne wille i pałace, które niegdyś były siedzibami biskupa Novary i kanoników kapituły. Całą wyspę można obejść wewnętrzną drogą na planie okręgu, zwaną " Drogą milczenia". 


Wzdłuż niej umieszczono liczne tabliczki a na nich w czterech językach (włoskim, angielskim, niemieckim i francuskim) są wypisane sentencje, wzywające do zajrzenia w głąb własnego "ja" i zastanowienia się nad sensem życia. W ciągu dnia, podczas pełni sezonu turystycznego, trudno tu o ciszę i niewiele osób zwraca uwagę na te napisy. Jednak wieczorem, kiedy fala turystów odpłynie na stały ląd, to miejsce staje się prawdziwą oazą spokoju. Siostry benedyktynki, obecne mieszkanki klasztoru, oprócz prac związanych z konserwacją zabytkowych tkanin, zajmują się malowaniem ikon i rękodziełem artystycznym. Prowadzą również dom dla osób chcących uczestniczyć w ćwiczeniach duchowych lub po prostu takich, które pragną oderwać się od swego codziennego życia i spędzić jakiś czas z dala od zgiełku współczesnej cywilizacji. 

Podczas letnich miesięcy między miasteczkiem i wyspą ustawicznie krążą statki oraz motorówki, więc zwykle  przebywa tu jednocześnie kilkadziesiąt osób i trudno o chwilę odosobnienia, również w bazylice. Kiedy byłam tam po raz pierwszy i wraz z dużą grupą zwiedzających weszłam do środka, oniemiałam na widok wspaniałych fresków pokrywających ściany, sklepienie oraz dwa rzędy potężnych kolumn. Wnętrze kościoła jest niejednorodne, gdyż jego wystrój tworzono na przestrzeni kilkuset lat. Ołtarz główny, malowidła naścienne centralnej nawy i obrazy w prezbiterium, wykonano w epoce baroku, natomiast freski w bocznych nawach a także na kolumnach, pochodzą z wcześniejszego okresu i powstawały na przestrzeni nieomal dwustu lat, od drugiej połowy XIII  do pierwszych dekad XV wieku. Przedstawiają one świętych cieszących się szczególnym nabożeństwem w tej okolicy, narodziny Jezusa oraz Madonnę z Dzieciątkiem w otoczeniu świętych, zaś na sklepieniu widnieją wizerunki ewangelistów i doktorów kościoła. Nazwiska większości twórców poszły w niepamięć, dziś mówi się o nich, że byli malarzami z lokalnych pracowni, jakie istniały w owym czasie w niedalekiej Novarze. Historia wspomina o jednym z nich, Sperindio Cagnola, który był uczniem i naśladowcą Gaudenzio Ferrario, malarza mającego ogromny wkład w powstanie Sacro Monte w Varallo. 
 
Mimo iż nie weszli oni na stałe do podręczników historii sztuki, ich freski do dzisiaj czarują oglądających subtelnym rysunkiem i żywymi kolorami a nawet jeśli doświadczone oko krytyka dostrzeże w nich jakieś niedoskonałości, mają coś, co większość widzów chwyta za serce: wielki ładunek emocji i dążenie do przedstawienia nie idei, lecz istoty rzeczy. Ten aspekt sprawia, że również memu sercu bliższe są (być może niedoskonałe w swojej formie) freski zapomnianych mistrzów nieświadomie dążących do wyrażenia myśli, którą wiele wieków później wyartykułował Emmanuel Kant, niż platońskie dążenia Leonarda da Vinci... W głębi duszy  żywię przekonanie, że idea jest czymś niewyrażalnym i poza ludzką naturą, więc wszelkie starania w tym względzie są z góry skazane na porażkę i nie ma takiego geniuszu, który potrafiłby ją oddać. Natomiast ułomność, nierozerwalnie związana z ludzkim bytem, nie jest zaprzeczeniem istnienia owej idei a raczej jej świadectwem, tak jak ciemność zaświadcza o istnieniu światła... Być może, dlatego do mnie i moich emocji bardziej przemawia niedokończona Pieta Rondanini, niż skończona w swej piękności Pieta z watykańskiej bazyliki, chociaż obiektywnie rzecz biorąc uważam, że ta ostatnia to chyba najwspanialsze dzieło nie tylko Michała Anioła, lecz całej ludzkiej cywilizacji. Jednak na ogół pomiędzy sercem i rozumem panuje pewien rozdźwięk, który sprawia, że nasze preferencje chodzą swoimi drogami;  z tego powodu dla kochającej matki niezdarny obrazek narysowany ręką jej dziecka, ma większą wartość emocjonalną, niż portret Mony Lizy... 


Niejednokrotnie zdarzyło mi się widzieć wspaniałe obrazy malarzy, jednym tchem wymienianych w grupie najbardziej uznanych mistrzów; oglądałam je uważnie, starając się zanalizować ich artyzm i uczucia, jakie we mnie wzbudziły. Jednak nigdy nie miałam wrażenia, że to co widzę jest częścią mnie, tak bardzo, jak wtedy, gdy oglądałam freski zapomnianych mistrzów w małych, wiejskich kościółkach...W bazylice na wyspie można obejrzeć jeszcze jeden wspaniały przykład sztuki romańskiej, ambonę wykonaną z zielono -szarego serpentynitu, który wydobywa się w kamieniołomach na zachodnim brzegu jeziora Orta. Ambona jest imponująca, jej masywna bryła wspiera się na czterech smukłych kolumienkach a zdobią ją symboliczne sceny zwierzęce, obrazujące walkę dobra ze złem oraz wół, lew, orzeł i postać człowieka z księgą, wyobrażenia przypisane czterem ewangelistom. 

Pośród nich widnieje wizerunek mężczyzny okrytego płaszczem i opartego na mieczu, który jak się powszechnie uważa, przedstawia Giulielmo (Wilhelma) da Volpiano. Giulielmo urodził się na wyspie San Giulio w czasie, gdy była ona schronieniem królowej Villi, obleganej przez wojska cesarza Ottona. Jego ojcem był Roberto Volpiano, normański szlachcic (prawdopodobnie przez pewien okres również król Włoch), natomiast matka Perinzia, pochodziła z  longobardzkiej rodziny markizów d'Ivrea. Po zawarciu pokoju z królową Villą, cesarz wraz z żoną Adelajdą (nota bene, spokrewnioną z Perinzią) trzymał maleństwo do chrztu a dziecku na życzenie ojca chrzestnego nadano imię Wilhelm. W przyszłości stał się on jednym z najwybitniejszych przedstawicieli swojej epoki, wstąpił  do zakonu benedyktynów, gdzie pełnił funkcję opata, działał również jako wybitny artysta - architekt a przy tym aktywnie zajmował się muzyką. 
Przypisuje mu się czynny udział w reformie kluniackiej oraz powstanie czterdziestu kościołów i opactw na terenie Francji i Włoch, w tym opactwa San Michele u wybrzeży Normandii a także katedry w Dijon. Ze względu na swoje  zasługi dla kościoła i krzewienia wiary, jest uważany za świętego (choć nie został oficjalnie kanonizowany) a piemoncka diecezja Ivrea w dniu 1 stycznia obchodzi jego święto. W podziemiach bazyliki znajduje się  krypta, gdzie umieszczono doczesne szczątki św. Juliusza oraz ściętego księcia Mimulfa, o którym pisałam w poprzednim poście. Również przechadzka po wyspie (zwłaszcza, gdy nie ma tam zbyt wielu zwiedzających) jest niezapomnianym przeżyciem, gdyż daje nam okazję do podziwiania  jej pałaców pokrytych subtelnym sgraffito, rzeźbionych portali bram i balkonów z kutego żelaza. 

W takiej chwili możemy się zadumać nad przesłaniem zawartym na tabliczkach umieszczonych wzdłuż wąskiej uliczki lub jednym z zaułków zejść na brzeg, aby popatrzeć na niedalekie miasteczka i wzniesione na wysokiej skale sanktuarium Madonna del Sasso, widoczne po drugiej stronie wody. Gdy nadchodzi godzina odjazdu i wioząca nas motorówka zatacza krąg wokół wyspy, żegna nas niezapomniany widok jej roztańczonej sylwetki, odbijającej się w falującej tafli jeziora. Jak już pisałam, w Orcie i na wyspie byłam dwa razy. Za pierwszym razem czułam niedosyt wrażeń z powodu pośpiechu spowodowanego brakiem czasu oraz dużej ilości zwiedzających, jaką zastałam w miasteczku i na wyspie. Natomiast podczas drugiej wizyty, kiedy byłam tam razem z Martą, miałyśmy do dyspozycji cały dzień; dopisała nam pogoda, a ilość turystów chętnych do zwiedzania, ograniczyła się do kilku osób. Byłyśmy z tego bardzo zadowolone i pełne wrażeń w dobrym nastroju opuszczałyśmy to piękne miejsce. Ponieważ do Orty przyszłyśmy drogą południową wiodącą tuż nad jeziorem, postanowiłyśmy, że z powrotem na dworzec w Miasino pójdziemy północnym brzegiem, drogą panoramiczną, tą samą, którą przybyłam tam o raz pierwszy. Słońce chyliło się ku zachodowi i zrobiło się dość chłodno, więc gdy u wylotu drogi zauważyłyśmy niewielki pawilon z napisem "Bar delle Rose" postanowiłyśmy tam wstąpić na filiżankę czegoś ciepłego. 


Budynek co prawda nie miał w sobie wdzięku typowego włoskiego baru z jego miłym dla oka  wystrojem, raczej przypominał polski bar mleczny z lat 60-tych a metalowe stoliki i krzesełka nie grzeszyły przytulnością, za to kawa, jaką mi podała sympatyczna, starsza pani, była mocna i bardzo dobra. 
Marta poprosiła o gorącą czekoladę do picia, którą wybrała z okazałej książki, prawdziwego czekoladowego menu z opisami i zdjęciami torebek tego produktu, oferowanego w kilkudziesięciu smakach. Przygotowanie napoju trwało dość długo, jednak warto było poczekać, gdyż okazało się, że jest to najwspanialsza czekolada na świecie. Choć osobiście nie jestem wielbicielką pitnej czekolady, po posmakowaniu musiałam przyznać rację zachwyconej Marcie, że trudno o coś pyszniejszego. Ponieważ nie miałyśmy czasu, aby czekać na przygotowanie drugiej porcji, wypiłyśmy ją na spółkę;  ten słodki akcent był w tak pięknym dniu prawdziwą "wisienką na torcie". Po wyjściu na drogę kilkakrotnie spoglądałyśmy za siebie, aby jeszcze raz popatrzeć na dachy miasteczka i wyspę San Giulio, którą spowijała liliowa mgła. Po lewej stronie, w zachodzącym słońcu płonął pomarańczową barwą ośnieżony szczyt Monte Rosa, podczas gdy w dole, w coraz gęstszym cieniu, chowały się wille i sady leżące nad brzegiem jeziora.


Kiedy wyruszyłyśmy w podróż powrotną do Novary, zapadał zmrok. Prawie pusty pociąg mknął wzdłuż zbocza góry a poniżej jeszcze przez chwilę mogłyśmy oglądać srebrną taflę jeziora wśród ciemnych pasm lasu. Jego widok był ostatnim obrazem, jaki wywiozłyśmy z Orty...

Więcej zdjęć z Wyspy San Giulio i bazyliki jak zwykle można obejrzeć  tutaj >

poniedziałek, 24 września 2012

Piemont. Orta, czyli Sacro Monte magiczne.



W moich podróżach widziałam wiele miejsc, które zapadły mi w pamięć i serce a ich kolorowe obrazy wciąż mam przed oczami...Kiedy je wspominam, niejednokrotnie towarzyszy mi wrażenie, że czuję także ich zapachy, tworzące ulotną, lecz niezapomnianą atmosferę. Niektóre, jak moja ukochana Valsolda (dotychczas nie ośmieliłam się o niej napisać, gdyż wiążą się z nią wspomnienia bardzo trudne do wyrażenia słowami) odkryłam przypadkiem i jakby mimochodem, natomiast co do innych snułam plany długo piastowane, zanim wreszcie nadszedł dzień ich realizacji.  

Właśnie do tej drugiej kategorii zaliczam Ortę z jej prześlicznymi zakątkami, która słusznie jest uznawana za jedno z najbardziej urokliwych miejsc we Włoszech. Jej piękno jest trudne do opisania, choć mam wrażenie, że potrzeba szczególnego gustu, aby je smakować, ponieważ jeśli kogoś nie oczaruje staroświecki wdzięk brukowanych uliczek, widok nieco łuszczących się ścian, które niegdyś pomalowano na słoneczne, pastelowe kolory, wyblakłe freski i poczerniałe, kilkusetletnie stropowe belki, powie po prostu, że jest to zbiorowisko starych domostw, na których ząb czasu zostawił wyraźne ślady. Jeśli jednak jesteśmy miłośnikami piękna trochę nieuporządkowanego i nieco zakurzonego pyłem stuleci, to z całą pewnością jej urok nie pozostawi nas z uczuciem niedosytu. Ja bez wątpienia należę do miłośników takich miejsc, dlatego we Włoszech czułam się niemal jak u siebie, gdyż wszystko na co patrzyłam było swojskie i bliskie mojemu sercu. Często się zastanawiałam jak to jest, że niektóre zabytkowe budynki, którym daleko było do perfekcyjnego utrzymania, mimo wszystko wyglądają tak malowniczo, być może powodem jest wrażenie ogólnej harmonii i sposób, w jaki wtapiają się w otoczenie a może specyficzne włoskie światło, tak cenione przez malarzy pejzażystów?  Szczerze mówiąc, niejednokrotnie miałam zamiar napisać o mojej wycieczce nad Lago di Orta, lecz w głębi duszy obawiałam się, iż nie podołam temu zadaniu, więc wszystko co powiem będzie zbyt szare i płaskie, aby oddać tę magiczną rzeczywistość. 

Ciągle też miałam wrażenie, że brakuje mi klucza do tej szufladki, gdzie pozamykałam myśli i emocje, jakie stały się moim udziałem, kiedy tam byłam. Mimo wszystko, spróbuję zmierzyć się z wyzwaniem, które mi niesie Orta, gdyż jest tam ostatnia ze Świętych Gór, jakie niegdyś odwiedziłam a obecnie próbuję opisać. Miasteczko Orta leży na małym półwyspie, wcinającym się w obszar niewielkiego, wydłużonego jeziora noszącego tę samą nazwę. Na wprost centralnego placu widać wysepkę San Giulio, która nawet z tej odległości również sprawia wrażenie niezwykle malowniczego zakątka, ze swą romańską bazyliką, klasztorem i okazałym pałacami kanoników. Wokół jeziora wznoszą się zalesione, niewysokie góry a poza nimi na zachodzie widać piękny, ośnieżony szczyt Monte Rosa. Natomiast od strony północno - wschodniej horyzont zamyka masyw Monte Mottarone, oddzielający Lago di Orta od Lago Maggiore. Niejednokrotnie pisałam o pięknie jeziora Como, będącego moją pierwszą miłością na terenie Włoch, doceniam też niewątpliwą urodę Lago Maggiore i Garda, jednak to śliczne malutkie jeziorko, otoczone górami i wspaniałą przyrodą, nazwałabym prawdziwym klejnotem w koronie północnych Włoch.


Także Sacro Monte, jakie tu wzniesiono nie jest jedyną rzeczą, której warto poświęcić uwagę podczas wizyty w tej miejscowości, więc zapewne będzie to opowieść w kilku odcinkach, jednak tym razem właśnie ono będzie najważniejszym elementem i punktem wyjścia. Sacro Monte w Orcie, jako jedno z niewielu nie jest poświęcone Jezusowi i Drodze Krzyżowej, lecz życiu i dziełu patrona Włoch, świętego Franciszka z Asyżu. Kaplice i sanktuarium wzniesiono na pięknym, zadrzewionym pagórku, skąd można popatrzeć na dachy Orty leżącej u jego podnóża i panoramę jeziora, którego widok sprawia, że takiej wycieczki po prostu nie da się zapomnieć. Innym walorem tego miejsca jest aspekt duchowy, gdyż jego uroda (zwłaszcza kontemplowana we względnej samotności) połączona ze zwiedzaniem poszczególnych kaplic, skłania do refleksji i zadania sobie ponadczasowych pytań nad sensem naszego istnienia i stosunku do otaczającego świata. 

W okresie kontrreformacji, kiedy kościół starał się podsycać inicjatywy mające scementować lokalną społeczność i silniej związać ją z wiarą katolicką, zadecydowano o budowie sanktuarium i trzydziestu dwóch kaplic, z których ostatecznie powstało tylko dwadzieścia. Początkowo, na wzniesieniu ponad miasteczkiem znajdował się jedynie kościół, klasztor franciszkanów i hospicjum dla pielgrzymów, wzniesione z woli kardynała Karola Boromeusza. Nieco później, dzięki finansowemu wsparciu wielu osób powstały kaplice, okazała brama z posągiem świętego i wspaniała studnia, pod dachem pokrytym łupkiem. Projekt całości był dziełem ojca Cleto, należącego do zakonu św. Franciszka. Podobnie jak w przypadku innych, okolicznych Świętych Gór duże zasługi dla powstania tego kompleksu miał biskup pobliskiej Novary, Carlo Bescape'. Pierwsze kaplice wzniesiono pod koniec drugiej połowy XVI wieku, w stylu manierystycznym. Ponieważ budowa trwała nieomal dwieście lat, te które powstały później mają bogate, barokowe formy, natomiast ostatnie z nich wskazują na wyraźne wpływy stylu klasycznego. Sacro Monte w Orcie to miejsce, gdzie w najwspanialszy sposób łączą się walory pięknego pejzażu, architektury oraz malarstwa i rzeźby z duchowymi walorami chrześcijaństwa.


Świętość Franciszka i jego idee nadal są bliskie ludziom, nawet spoza ścisłych, katolickich kręgów również w obecnych czasach, kiedy to wiele osób nawołuje do odnowy moralnej, poszanowania życia w każdej formie i ekologicznych zachowań. Jego wojenne doświadczenia, hulaszcza egzystencja we wczesnej młodości, iluminacja a następnie przebudzenie moralne i pełne poświęcenia życie, chyba nikogo nie pozostawiają obojętnym. Zapewne każdy z nas słyszał o jego kazaniach do zwierząt i ptaków, które zdawały się rozumieć jego słowa a także o tym, że słońce nazywał bratem a księżyc siostrą, stygmatach i cudach. Osobiście sadzę, że nie ma w tym niczego, co nie dałoby się wytłumaczyć w racjonalny sposób. 

Psychiatria i psychologia znają wiele przykładów, kiedy potęga woli i umysłu poddanego silnej motywacji, sprawiają, że człowiek przejawia zdolności znacznie wykraczające ponad przeciętność. Długie godziny modlitw i medytacji połączone z umartwianiem ciała a przede wszystkim drastyczny post, również sprzyjają sublimacji uczuć i ponad naturalnemu wyostrzeniu wszystkich zmysłów. Takie przypadki znane są nie tylko chrześcijanom, lecz także wyznawcom religii wschodnich i osobom, które praktykują sztuki walki oraz medytację w stopniu zaawansowanym. Niezależnie od punktu widzenia i naukowych wyjaśnień, życie Franciszka do dzisiaj jest poruszającym przykładem nawrócenia, pokory i samozaparcia w dążeniu do realizacji idei uzdrowienia kościoła katolickiego. Tą ideą potrafił zarazić nie tylko dawnych towarzyszy młodzieńczych ekscesów oraz ogromne rzesze zwykłych ludzi, lecz także licznych hierarchów kościelnych i to w czasach, kiedy zewnętrzne oznaki władzy i prestiż duchownych stawiano na poczesnym miejscu. 

Sceny przedstawione w kaplicach wspaniale ilustrują istotne momenty życia przyszłego świętego, począwszy od narodzin, aż do śmierci. Z jego przyjściem na świat wiąże się piękna legenda; według niej, do domu kupca, któremu właśnie miało urodzić się dziecko, przybył pewien pielgrzym. Gościowi oddano izbę a przyszła matka przeniosła się do stajni, gdzie niebawem przyszedł na świat jej synek. Nie trzeba dodawać, że tym pielgrzymem był Chrystus a nowo narodzonym dzieckiem przyszły święty. Myślę, że jest to legenda stworzona przez akolitów Franciszka;  poprzez paralelę narodzin a później przyjęcia stygmatów mówiąca o tym, że od chwili narodzin był wybrany i niejako naznaczony do spełnienia swej odnowicielskiej roli w kościele katolickim. W kaplicach przedstawiono także wiele innych, dramatycznych scen, wspaniale oddanych przez artystów, którzy na stałe weszli do historii sztuki, jak znani z innych Świętych Gór rzeźbiarze, Dionigi Bussola, Giovanni d'Enrico, Cristoforo Prestinari i Carlo Beretta.


Im zawdzięczamy figury naturalnej wielkości, wykonane z terakoty i pokryte dość jaskrawą polichromią. Natomiast freski namalowali Pier Francesco Mazzucchelli, dwaj "Fiamminghini" czyli Giovanni Battista i Mauro della Rovere, Antonio Maria Crespi, znany, jako  "Bustino" (z racji pochodzenia z niedalekiej miejscowości Busto), Carlo Francesco i Giuseppe Nuvolone, Antonio Busca, Stefano Maria Legnani i Federico Bianchi. Ci wszyscy artyści nie tylko przyczynili się do powstania tego pięknego miejsca, pozostawili także swe liczne dzieła w wielu innych obiektach sakralnych jak i świeckich, wnosząc wielki wkład w kulturę północnych Włoch. W Orcie, podobnie jak w Varallo byłam dwukrotnie - pierwszy raz sama, w maju i ponownie jesienią, wraz z Martą, której chciałam pokazać ten piękny zakątek. 

Miałyśmy wiele szczęścia, choć była to niemal płowa listopada, dopisała nam wspaniała pogoda prawdziwe "babie lato" we włoskim wydaniu. Jaskrawo świecące słońce i kryształowo czyste powietrze sprawiały, że pejzaż nabierał rzadko spotykanej głębi a kolory były świetliste i nasycone. Szczyt wzgórza, gdzie tyle samo złotych i brązowych liści miałyśmy nad głowami i pod nogami, stanowił wprost bajeczną scenerię. Spacerowałyśmy wolno od kaplicy do kaplicy, gdzie w większości bez przeszkód można podziwiać ich wnętrze, ponieważ jak dotąd nie ma tam ochronnych szyb a wejście zamykają jedynie piękne, kute kraty. Jednak to, co jest przyjazne dla osób, które przyszły tam po to, aby kontemplować życie św. Franciszka lub po prostu oddać się podziwianiu dzieł sztuki, dla samych dzieł, niestety, jest mniej korzystne. Byłyśmy wstrząśnięte, patrząc na zabytkowe freski braci della Rovere i Pier Francesca Mozzarone, pełne wydrapanych inicjałów i podpisów, wśród których, o zgrozo, dostrzegłyśmy też jedno polskie imię i nazwisko, pozostawione przez nasza rodaczkę! (Co gorsza, imię tej pani, dziś zdecydowanie niemodne, mogłoby wskazywać, że nie była nastolatką a wręcz przeciwnie, osobą raczej dojrzałą.)


Nie mogłyśmy zrozumieć, dlaczego ktoś, kto przybywa do tego rodzaju miejsca, nie może się oprzeć chęci destrukcji i drapie ostrym przedmiotem po zabytkowym fresku...To przykre doznanie było niczym kamyk w bucie i mocno popsuło nam nastrój podczas tego pięknego spaceru. 

Wszystkie kaplice stoją przy długiej, wijącej się ścieżce pośród drzew, które podczas naszej wizyty były obsypane liśćmi we wszystkich barwach jesieni i wspaniale kontrastowały z szafirowym niebem.

W rześkim powietrzu czuło się ich nieco gorzkawy zapach i dym dalekich ognisk a słońce przenikające przez gałęzie tworzyło na przemian plamy światła i cienia. Spotkałam się z opinią, że Święta Góra w Orcie jest najpiękniejsza ze wszystkich i chyba byłabym skłonna przychylić się do niej, zarówno ze względu na jej położenie, wartość artystyczną tego obiektu, jak i emocje, które wywołują wspaniale przedstawione sceny o dużym ładunku dramatycznym. Na mnie osobiście ogromne wrażenie zrobiły przede wszystkim trzy z nich. Pierwsza, gdzie nagi Francesco klęczy przed biskupem Asyżu (w osobie tego dostojnika sportretowano biskupa Bescape'), druga, kiedy chciał dać wszystkim przykład pokory, więc na jego życzenie współbracia poprowadzili go ze sznurem na szyi, odzianego jedynie w przepaskę na biodrach, pośród tłumu oddającego się szaleństwom karnawału i trzecia, przedstawiająca jego śmierć. W kilku scenach Franciszek jest przedstawiony nago, z wycieńczonym ciałem, które jest jedynie swego rodzaju skorupą, kruchym i nic nie wartym naczyniem dla niezłomnego ducha. Nie ma w tym obnażeniu ekshibicjonizmu a jedynie wielka pokora i rezygnacja z wszelkiej doczesnej marności, zgodnie z zasadą, że nadzy przychodzimy na świat, więc nadzy powinniśmy z niego odejść... 


Franciszek, który odrzucił wszystko czym go kusił świat i co mógł mu ofiarować w chwili śmierci prosił braci aby go położyli nagiego na gołej ziemi, by wraz z odejściem duszy jego ciało stało się na powrót częścią ziemskiej materii.

Artyzm rzeźbiarzy pracujących w Orcie pozwolił im stworzyć wspaniałe dzieła, ze świetnie oddaną mimiką, wyrażającą uczucia poszczególnych postaci, które naturalną koleją rzeczy budzą w widzu równie intensywne emocje. Oprócz tego czysto duchowego aspektu, poszczególne sceny są dla oglądającego również świetnym studium obyczajów i kostiumów owej epoki.


Zwiedzanie Sacro Monte zakończyłyśmy w kościele, obok którego jest wystawiona tradycyjna szopka, wywodząca się z franciszkańskiej tradycji. Sam kościół nie jest zbyt okazały, jednak i tu można zobaczyć obrazy uznanych malarzy, takich jak Procaccini,  Busca i Cantalupi, natomiast w głównym ołtarzu umieszczono bardzo wartościową rzeźbę przedstawiająca Madonnę z dzieciątkiem, prawdopodobnie pochodzącą z Niemiec, której powstanie jest datowane na X - XI wiek.

Przy drodze prowadzącej z Sanktuarium do miasteczka, stoi bardzo piękna, współczesna rzeźba z brązu, przedstawiająca św. Franciszka, jako młodzieńca ze wzniesionym rękami, nad którym krążą dwa ptaki. Stąd po raz ostatni spojrzałyśmy za siebie, na Święta Górę i jej kaplice. Przed nami była jeszcze Orta ze swoimi ślicznymi uliczkami i Wyspa San Giulio. Ale o tym napiszę niebawem.

Więcej zdjęć  >