Lago d'Iseo (albo Sebino) leży nieopodal Brescii i jest najmniejsze z czterech wielkich, lombardzkich jezior. Wiele osób uważa je za najładniejsze, choć o to mogłabym się kłócić, ponieważ w moim sercu pierwsze miejsce ma nieodmiennie jezioro Como. Ale podobnie, jak to bywa z pierwszą miłością - przychodzą po niej inne, lecz czym więcej czasu od niej upływa, z tym większym sentymentem ją wspominamy... Być może, nie powinnam się wypowiadać tak autorytatywnie, gdyż mimo chęci całego jeziora nie udało mi się zobaczyć. Ponieważ byłam tam jeszcze przed rozpoczęciem sezonu turystycznego, kiedy rejsy do bardziej odległych miejscowości są mocno okrojone, z konieczności musiałam się ograniczyć do tej części, gdzie komunikacja drogą wodną funkcjonuje przez cały rok.
Tak, czy inaczej, również to jezioro ma swoje atrakcje i niezaprzeczalne uroki. Podobnie,
jak Lago di Garda i Maggiore charakteryzuje się tym, że jego południowa część ma
prawie płaskie brzegi, natomiast północna leży pośród gór. Również i tu, w każdej z
miejscowości leżącej w pobliżu wody znajduje się większa lub mniejsza przystań, gdzie
zawijają statki. Z tego co zauważyłam, wszystkie one są nieduże, i pełnią rolę "tramwaju
wodnego". Niestety, jak już wspomniałam, pojechałam tam zanim na dobre zaczął się
letni sezon i dłuższe rejsy w głąb jeziora, na jego północny kraniec, odbywały się jedynie w weekendy. Ja wybrałam się tam w środku tygodnia, więc nie udało mi się dotrzeć do
Lovere, jednej z najdalej położonych miejscowości, jak to miałam w planie. W poprzednich wpisach wspominałam, iż Region Lombardia wprowadził do obrotu
całodzienne bilety, uprawniające do swobodnego poruszania się wszystkimi środkami
transportu publicznego, w tym również statkami po Lago d'Iseo (jako jedynym, na innych
jeziorach, niestety, ta zasada nie obowiązuje).
Jak sądzę, jest to spowodowane tym, że to
jezioro posiada atrakcję jedyną w swoim rodzaju, czyli największą wyspę w Europie położoną na wodach śródlądowych a statek lub łódź prywatna jest dla jej mieszkańców i
przybyszów z innych stron jedynym środkiem łączności ze stałym lądem. Wyspa nazywa
się nieco dziwnie - Monte Isola, czyli Góra - Wyspa. Rzeczywiście, wygląda ona niczym
dość spora góra pokryta bujną
roślinnością, wyrastająca na środku
jeziora. Ma ona ciekawy kształt, gdyż w
zasadzie składa się z dwóch wzniesień
o różnej wysokości, pomiędzy którymi
znajduje się coś na kształt przełęczy.
Przyjrzałam jej się dokładnie kiedy w
Sulzano czekałam na statek, który miał
mnie tam zawieźć. Zauważyłam wtedy,
że wyższy stok wzniesienia stromo
schodzi do wody, a na jego szczycie,
pomiędzy drzewami widać sylwetkę
kościoła. Ponieważ przed wyjazdem
"odrobiłam lekcję" wiedziałam, że jest
to Sanktuarium Madonna della
Ceriola natomiast na niższym
szczycie, pośród drzew dostrzegłam
okrągłą wieżę gotyckiego zamku.
Słyszałam o tej wyspie już wcześniej,
kiedy swego czasu we włoskiej
telewizji, wspominano pielgrzymkę
Jana Pawła II do Brescii i Bergamo. Teraz, na widok tych atrakcji które
miałam na wyciągnięcie ręki, szybko
zaczęłam snuć plany dotarcia na górę.
Ponieważ w owym czasie z powodu
uporczywego zapalenia ścięgien w stopach miałam problemy z chodzeniem na dłuższych
trasach, nie mogłam działać "na żywioł" lecz musiałam liczyć siły na zamiary.
Postanowiłam, że na miejscu zasięgnę języka co do odległości, stanu ścieżek, itd. Kiedy
dopłynęłam do portu w miejscowości Peschiera Maraglio, okazało się, że sytuacja
przedstawia się lepiej, niż mogłam przypuszczać.
Na wyspie jest absolutny zakaz używania samochodów prywatnych, więc siłą rzeczy,
istnieje dobra komunikacja publiczna. Monte Isola jest jednocześnie gminą (comune)
składającą się z jedenastu niedużych wiosek. Te położone nad brzegiem jeziora
mają swe przystanie, gdzie zawijają statki i łodzie. Część wiosek jest położona wyżej, na
stoku góry, a wszystkie łączy asfaltowa droga, która niczym wąż wije się po zboczach
wzniesień. Najwyżej i jednocześnie najbliżej Sanktuarium leży wioska Cure, skąd, jak się
dowiedziałam, na sam szczyt prowadzą dwie odrębne ścieżki, o długości mniej więcej
kilometra każda. Uznałam, że dotarcie tam nawet na obolałych nogach nie powinno mi sprawić większego problemu. Czekając na autobus obejrzałam miejscowość Maraglio,
gdzie szczerze mówiąc, do oglądania nie ma zbyt wiele, bo miejscowość jest naprawdę
mała, składa się z bulwaru będącego jednocześnie portowym nabrzeżem oraz kilku
wąziutkich uliczek na zboczu góry. Mimo to, ma ona wiele uroku a wiekowe, kolorowe
domki są w większości zadbane i ładnie utrzymane. Wiele z nich liczy sobie dwieście - trzysta lat a kilka pochodzi z okresu średniowiecza. Jest tu też zabytkowy kościół oraz
zamek, będący niegdyś własnością rodziny Oldofredi (niestety, niedostępny dla
zwiedzających, gdyż nadal pełni rolę prywatnego mieszkania).

Podobnie, jak to widziałam w Portofino,
w większości budynków przy nabrzeżu
mieszkania są na piętrze, zaś na
parterze znajduje się bar, restauracja
lub sklep z pamiątkami. Nie brakuje tu
pięknych kwiatów, które kolorowymi
kaskadami zdobią okna, loggie i
balkony. Mnie jednak najbardziej urzekł
sklep z sieciami rybackimi, więc
pozwoliłam sobie wejść do środka, aby
popatrzeć z bliska na pracę nad ich
produkcją, która odbywa się na
miejscu, w wydzielonej części tego
obszernego pomieszczenia. Oprócz
różnego rodzaju sieci i siatek na ryby,
można tam kupić siatkowy hamak,
huśtawkę lub plecioną torbę. Wszystko
to wyglądało bardzo atrakcyjnie, i jak
się przy tej okazji dowiedziałam, jest to
rodzinna wytwórnia z dużą tradycją.
Niewykluczone, że skusiłabym się na
piękny, biały hamak z frędzlami (jak
znalazł, do mojego ogrodu) gdyby nie
stanowczy zakaz wydany mi przez Martę, kupowania we Włoszech rzeczy, które mogę
kupić w Polsce, bez narażania się na transportowanie dodatkowych bagaży. Ponieważ
zdawałam sobie sprawę, że jest to tak zwana "święta racja" z żalem opuściłam sklep i
pomaszerowałam na przystanek, skąd miał odjechać autobus do Cure.
Autobus okazał się pakownym mini - busem, w którym bez trudu znaleźli miejsce wszyscy chętni.
Podczas jazdy krętą drogą miałam okazję dość dobrze obejrzeć prawie całą wyspę. Okazało się, że linia komunikacyjna prowadząca na wyższy ze szczytów, obsługuje siedem z jedenastu miejscowości, stanowiących gminę Monte Isola. Ponieważ wyspiarzy jest niewielu, nic więc dziwnego, że kierowca zna wszystkich swoich pasażerów, którzy mieszkają tu na stałe, od wiekowych dziadków, do maluchów w wózku. Z przyjemnością muszę podkreślić, iż mimo dużej ilości turystów, jacy co roku tu się
przewijają, wyspiarze traktują obcych z sympatią i chętnie udzielają wyczerpujących
wyjaśnień na zadawane pytania. Przez chwilę nawet przyszło mi do głowy, że to być
może dzieje się tak z powodu poczucia izolacji, ale po namyśle doszłam do wniosku, że zapewne jest to raczej wrodzona
pogoda ducha z powodu życia bliżej
natury, w zdrowym środowisku. Wyspa
bowiem jest istotnie prawdziwą oazą
spokoju. Jej całkowita powierzchnia
wynosi nieco ponad 12 km2 , obwód 9
km, a wyższe wzniesienie, na którym
znajduje się Sanktuarium, liczy 600 m n.p.m. Na wyspie mieszka
ogółem około 1800 stałych
mieszkańców, i jak już pisałam, jest tu
całkowity zakaz ruchu
samochodowego dotyczący osób
prywatnych. Jedyne samochody to
ambulans medyczny, mini - busy
komunikacji publicznej, samochód
policyjny oraz te, którymi porusza się
lekarz i miejscowy ksiądz. Pozostali
mieszkańcy jeśli nie korzystają z busa,
przemieszczają się na rowerach i
skuterach oraz motocyklach. Są też
dwa parkingi, gdzie w sezonie letnim
turysta może wypożyczyć rower jeśli
nie dysponuje własnym.
Również
kontakt ze stałym lądem nie sprawia większych problemów, gdyż statki w dzień kursują
co kwadrans, natomiast w nocy - co czterdzieści minut przy czym można nimi dotrzeć do wszystkich wiosek na Brzezinski gdyż okrążają całą wyspę. Mimo to, życie na wyspie
zapewne nastręcza wiele problemów; np. nie ma tu rozwiniętego handlu, szkół średnich i
szpitala, lecz w zamian za to jest spokój oraz nieskażone środowisko. Większość
mieszkańców wyspy żyje z rzemiosła, uprawy oliwek i winorośli. Myślę też, że po prostu
kochają ten skrawek ziemi i przywykli do trybu życia, jaki prowadzi się tu od pokoleń. Gdy
statek wiozący mnie na wyspę zbliżał się do przystani, pierwsza rzecz, która zwróciła
moją uwagę, to długi rząd skuterów i motocykli stojących na nabrzeżu. Wraz ze mną przypłynęło wiele osób, przeważnie miejscowych kobiet w różnym wieku, obładowanych torbami i paczkami. Byłam w szoku, widząc jak układają te pakunki na podnóżku skutera i bagażniku, mniejsze zawieszają na jego wystających elementach, na koniec instalują się na swoim pojeździe trzymając jeszcze po torbie w każdej ręce, chwytają za kierownicę, żeby ruszyć w drogę. Potwierdziło to moją teorię o niesamowitych zdolnościach adaptacyjnych gatunku ludzkiego, ale z całą pewnością w tym wypadku sprzymierzeńcem tych pań była też ładna pogoda. Trudno sobie wyobrazić podobną jazdę, kiedy pada deszcz lub śnieg, a od jeziora wieje zimny wiatr...
Na szczęście w odwodzie jest komunikacja publiczna, która zapewne cieszy się wtedy większym powodzeniem. Jak zauważyłam, z nastaniem cieplejszej pory roku tę ostatnią preferują przede wszystkim turyści, matki z małymi dziećmi oraz osoby w naprawdę podeszłym wieku, które nie czują się na siłach aby korzystać z "czaru dwóch kółek". Ja również dołączyłam do tej grupy i po mniej więcej trzydziestu minutach, podczas których autobusik jechał wciąż wyżej i wyżej, znalazłam się w maleńkiej miejscowości Cure. Tu zaznajomiłam się z mapą, gdzie przedstawiono ścieżki prowadzące do Sanktuarium. Choć było ono niedaleko, nie widziałam jego zabudowań, ponieważ zasłaniały je wysokie drzewa rosnące na zboczu. Ruszyłam przed siebie uliczką prowadzącą pomiędzy domostwami z szarego kamienia, a kiedy znalazłam się poza obrębem wioski, wygodna droga poprowadziła mnie dalej, pośród tarasowo położonych gajów oliwnych i winnic porastających zachodnie zbocze góry. Teraz mogłam do woli cieszyć się wspaniałą panoramą przeciwległego brzegu jeziora i niżej położonej części wyspy. Podczas tego spaceru towarzyszyło mi uczucie wszechogarniającego spokoju, jakie daje widok błękitu wody i nieba oraz bujnej zieleni traw, poprzetykanej ciemnymi kolumnami cyprysów oraz zielonkawo- srebrnymi oliwkami. Po kilkunastu minutach mulatiera przywiodła mnie do okazałej bramy, za którą zaczynały się kaplice drogi krzyżowej, więc wszystko wskazywało na to, że byłam blisko Sanktuarium Madonna della Ceriola.
Ale na temat mojej wizyty w Sanktuarium będzie następny wpis, więc ciąg dalszy nastąpi.
Jak zwykle, zapraszam też do obejrzenia albumu >