sobota, 26 października 2013

Lombardia. Lavena - Ponte Tresa.



Sądzę, iż każdy kto zobaczy powyższe zdjęcie, podzieli moją opinię, że położenie tej miejscowości jest naprawdę przepiękne a cała okolica wręcz niezwykłej urody. Tak jest w istocie, bowiem Lavena Ponte Tresa leży wśród gór otaczających północno-zachodnią odnogą jeziora Lugano, sprawiającą wrażenie osobnego akwenu, gdyż w tym miejscu rozlewa się ona dość szeroko. Z pozostałą częścią łączy ją jedynie wąziutki przesmyk u stóp Monte Caslano, niezbyt wysokiej góry pokrytej bujną zielenią, przeglądającej się w spokojnych wodach. Jak wspominałam w jednym z poprzednich postów, przebiega tu granica; północny brzeg jeziora należy do Szwajcarii a południowy do Włoch. Przejście graniczne znajduje się na moście łączącym dwa brzegi Tresy, rzeki łączącej Lago di Lugano i Lago Maggiore.

Lavena - Ponte Tresa to w zasadzie zlepek dwóch miejscowości, które z czasem zlały się w jeden organizm. Zabudowa w większości składa się z niewielkich domów i willi,
wzdłuż wybrzeża ciągnie się piękny bulwar, z którego jak na dłoni widać panoramę gór w okolicy Lugano. Bardzo polubiłam tę miejscowość, byłam tam kilkakrotnie przy różnych okazjach. Mój pierwszy pobyt miał miejsce na początku kwietnia, kiedy drzewa kasztanowe porastające okoliczne góry zaczynały rozwijać swe delikatne, jasno - zielone listki. Po wilgotnym i nieco mglistym poranku, około południa niebo się wypogodziło i cała okolica zajaśniała w blasku wiosennego słońca. 

Podobnie jak w Como, tu także z wody jeziora tryska pióropusz fontanny, jednak całe urządzenie jest nieco bardziej estetyczne, gdyż w stanie spoczynku sprawia wrażenie, że są to cztery białe boje a nie nasmołowana beczka, jak to ma miejsce w pierwszym przypadku. Ponieważ były to pierwsze wczesnowiosenne dni, wyższe alpejskie szczyty widoczne na horyzoncie nadal pokrywał śnieg, co wyglądało szczególnie pięknie na tle szafirowego nieba, po którym płynęły puszyste białe obłoki. 
Z ogromną przyjemnością szłam bulwarem, chłonąc spokój i ciszę tej malowniczej miejscowości. Przy długich pomostach stało mnóstwo łodzi, jeszcze uśpionych pod swoimi plandekami, którymi je okryły troskliwe ręce właścicieli. Za to wodne ptactwo  bez zastrzeżeń poddało się wiosennemu nastrojowi, łabędzie łączyły się w romantyczne pary, przebojowe samce kaczek krzyżówek uderzały w zaloty do swoich skromnych koleżanek a łyski brały upiększające kąpiele trzepocząc skrzydłami i rozpryskując wodę, jakby chciały zrobić konkurencję fontannie.


Jezioro Lugano (jak już pisałam poprzednio) jest zupełnie odmienne od pozostałych lombardzkich jezior, jego brzegi są słabiej zaludnione, nie ma tu wystawnych willi podobnych do tych z nad jeziora Como albo z renomowanych miejscowości wypoczynkowych, jakimi się szczyci Lago Maggiore. To jezioro swoje uroki zachowuje dla okolicznych mieszkańców i gości, którzy może nie są tak liczni, ale za to potrafią docenić to, co ta nadal nieco dzika okolica ma do zaoferowania. Tu nic nas nie oszałamia swoim światowym blichtrem i gdybym miała użyć personifikacji, przedstawiłabym je jako piękną dziewczynę o świeżej urodzie, w uroczym, lecz skromnym, ludowym stroju i włosach splecionych w warkocze.  

Rozmyślając o tych różnicach stylistycznych oraz krajobrazowych, zawędrowałam do miejsca, gdzie jezioro przechodzi w krótki i wąski przesmyk, aby znowu rozszerzyć się w następny akwen ciągnący się aż do Porto Ceresio. Przesmyk wygląda niczym niezbyt szeroka rzeka i  prosi o jakiś most, ale z racji granicy przebiegającej pomiędzy jego brzegami, można sobie jedynie popatrzeć stąd na Szwajcarię, będącą niemal na wyciągnięcie ręki. Jednak ta bliskość w przeszłości miała wielkie znaczenie dla rzesz uchodźców, którzy w czasie wojny znaleźli schronienie w granicach tego neutralnego państwa. To braterstwo narodów i pomoc ze strony Konfederacji Szwajcarskiej upamiętnia pomnik, znajdujący się w parku po stronie włoskiej, nieopodal przejścia granicznego. Na jego cokole umieszczono pełen prostoty napis, przypominający przyszłym pokoleniom o czasach wojny i faszyzmu. Bardzo mi się spodobał ów pomnik, zarówno ze względu na swoją symboliczną wymowę jak i ciekawą formę. 

Jak widać na zdjęciu obok, przedstawia on dwoje ludzi wspartych stopami o kulę ziemską i trzymających się za ręce, przy czym ich sylwetki napięte niczym cięciwa łuku są dla siebie przeciwwagą i oparciem. Po szwajcarskiej stronie znajduje się interesujący zabytek architektury przemysłowej, zwany fornace Torrazza di Caslano. Jest to piec, w którym niegdyś wypalano wapno, używając jako surowca kruszywa z okolicznych skał. Podobne wapienniki widziałam również nad Lago Maggiore i bardzo mnie zafascynowała ich niezwykła forma. Oczywiście, owe piece od dawna nie spełniają swojej funkcji, ale z tego co słyszałam, jest plan umieszczenia ich na liście zabytków wymagających pilnej konserwacji, ze względu na ich walory poznawcze, jako świadectwa dawnych technik przemysłowych. 


Nie wspomniałam tu o pewnym miejscu, które przyciągnęło moją uwagę natychmiast po przyjeździe do Ponte Tresa. Było to długie, zalesione wzniesienie, gdzie na szczycie pomiędzy drzewami widniała fasada samotnego kościoła. Z reguły staram się odwiedzać podobne miejsca, zarówno ze względu na ich wartość historyczną a niejednokrotnie również artystyczną, jak i z powodu uprzywilejowanej pozycji, dzięki której można podziwiać rozległe przestrzenie wokoło. Także i tym razem postanowiłam, że udam się tam niezwłocznie po obejrzeniu miasteczka i zasięgnięciu informacji na temat prowadzącej tam drogi. Tak też się stało, ale o tym napiszę w następnym poście.

P.S. Napis na pomniku w tłumaczeniu na język polski brzmi tak:

Pamięci braterstwa ludów
dla Konfederacji Szwajcarskiej
gościnnej ziemi w latach ciemności
przyjaciółka na zawsze
13.12.1987

Ta przyjaciółka to oczywiście Italia. Podobało mi się, że zostawiono to w domyśle, bo dzięki temu  napis jest mniej patetyczny.

niedziela, 20 października 2013

Włoskie osiołki.






Aby uniknąć wycieczkowej monotonii, postanowiłam odświeżyć mój stary wpis z Bloxa na temat osiołków. Wtedy zadedykowałam go pewnej rodaczce, autorce bloga "Ogr i Osiołek w Irlandii" która, niestety, dość dawno temu zamilkła. Ponieważ podobnie jak ja była na emigracji, sądzę, że być może definitywnie wróciła do Polski... Oczywiście ta dedykacja jest nadal aktualna, bo to Jej sympatia do tych zwierząt i pseudonim, jaki przybrała, natchnęły mnie do napisania tego posta. Materiał miałam już wcześniej, więc skwapliwie skorzystałam z nadarzającej się okazji. Moja "ośla przygoda" na dobre rozpoczęła się podczas pobytu we Włoszech. Oczywiście, jako dziecko widziałam osiołki w ZOO, ale szczerze mówiąc, wówczas nie zrobiły na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia.

Zresztą, jak to wszyscy wiemy, osiołek (poza tym z bożonarodzeniowej stajenki) nie jest  zwierzęciem cieszącym się szczególnym zainteresowaniem, czy estymą. Nie wiadomo też właściwie, dlaczego właśnie on stał się synonimem głupoty... Trudno to zrozumieć, chyba że za jej dowód uznamy niestrudzoną pracę tego gatunku na rzecz człowieka, który często, gęsto, nie karmi go jak należy, a do tego niejednokrotnie okłada kijem. Oprócz tego posądzanie o złośliwy upór i lenistwo, też wydaje mi się na wyrost. W końcu każde stworzenie ma swój instynkt samozachowawczy i broni się jak może! Gatunek ludzki, sam niedoskonały, lubi przypinać łatki innym kreaturom i ustanawiać stereotypy na swoją miarę. Kiedy jako dziecko czytałam "Kubusia Puchatka" Kłapouchy i Mama Tygrysica byli moimi ulubionymi bohaterami. Samego Kubusia niezbyt lubiłam, bo zawsze uważałam, że jest zbyt łakomy, no i ten mały rozumek... Kiedyś, na początku mojego pobytu w Lombardii, zdarzyło mi się wędrować na piechotę w okolicy Erby, miasta leżącego u podnóża Prealp.

Jak zwykle, piesza wędrówka była dla mnie okazją do rozmyślań, więc dusza moja bujała w obłokach, podczas kiedy ciało mechanicznie przebierało nogami. Raptem poczułam ostry zapach stajni, a po chwili jakiś przeraźliwy głos zmroził mi krew w żyłach. Kiedy doszłam do siebie po przeżytym wstrząsie, stanęłam oko w oko z grupą osiołków, które pasły się za płotem. Wtedy po raz pierwszy, lecz nie ostatni, miałam okazję widzieć te miłe zwierzaki. Od tamtej pory spotykałam je wielokrotnie i na ogół zawsze zatrzymywałam się, żeby na nie popatrzeć i zrobić zdjęcie, jeśli któryś miał ochotę aby mi pozować. Lubię ich miękkie pyski, długie uszy i ufne, spokojne oczy. Nie ukrywam, że boję się zwierząt większych ode mnie i właśnie osiołek był pierwszym zwierzęciem, któremu podałam coś do zjedzenia, nie myśląc przy tym, że może mi odgryźć rękę.
Mam nadzieję, że osobom, które przeczytają ten wpis spodobają się "moje" osiołki.

Jak zwykle zapraszam wszystkich do albumu, gdzie jest więcej zdjęć osiołków (zaplątał się tam także ich przyrodni brat, muł) >



Kiedy Marta zobaczyła zdjęcie, jakie zamieściłam obok, skomentowała je mówiąc: "O, ośle dziecko!".
Faktycznie, trudno tak nie pomyśleć, widząc jego nieporadność,
i duży, jeszcze niekształtny, łebek. Jest to jedno z pierwszych zdjęć, jakie zrobiłam i jestem do niego bardzo przywiązana. Pozdrawiam wszystkich, którzy lubią zwierzęta a osiołki w szczególności.

A tak po cichu i między nami, myślę, że każdy z nas chociaż raz w życiu usłyszał, że jest bliskim krewnym Kłapouchego.....

niedziela, 13 października 2013

Włochy i Szwajcaria. Wokół jeziora Lugano.



Po krótkim intermezzo, jakim był post o łodziach, postanowiłam wrócić do tematu Jeziora Lugano i moich wycieczek w tamte strony. Pisałam już o pierwszym zauroczeniu okolicą i późniejszym rozczarowaniu, które (paradoksalnie) z biegiem czasu zamieniło się w silne i stałe uczucie. Kiedyś przyszło mi do głowy, że moja miłość do lombardzkich jezior w każdym przypadku miała zupełnie odmienny charakter, podobnie, jak różne bywają sentymenty w stosunku do osób przewijających się przez nasze życie.


Jezioro Como porównałabym do pierwszej młodzieńczej miłości, gwałtownej i bez zastrzeżeń, która na zawsze determinuje nasze sentymenty. Maggiore i Garda to dojrzałe uczucie - tak się dzieje, kiedy niewątpliwa uroda a także inne, nieco bardziej przyziemne zalety, powodują, że z pełnym respektu podziwem patrzymy na obiekt naszego oczarowania. Najmniejsze z nich, śliczne jezioro Orta porównywałabym do kokietki roztaczającej wszystkie swe wdzięki i oferującej szał zmysłów. Na tym tle Jezioro Lugano było niczym późne uczucie, którego już nie oczekujemy. Tak się dzieje, kiedy mając za sobą szmat życia poznajemy kogoś, kto na pierwszy rzut oka nie robi na nas nadzwyczajnego wrażenia; jednak czym dłużej z nim przebywamy, tym większy urokiem nas otacza, aż przychodzi dzień, kiedy pytamy się, jak to możliwe, że w pierwszej chwili nie dostrzegliśmy tego, co jest tak oczywiste ...

Jak wiadomo, jeśli jest jezioro, musi też być podróż statkiem ...   Mój pierwszy rejs po jeziorze Lugano miał miejsce podczas długo odkładanej wycieczki, jaką zrobiłam, by zobaczyć Lugano - miasto. Kiedy statek wypłynął z portu, najpierw opłynęliśmy całą zatokę, nad którą się ono posadowiło a następnie statek skręcił na północny wschód i wpłynął do obszernego basenu, zamkniętego pomiędzy zielonymi stokami gór. Przez tę część jeziora, mniej więcej w połowie, przebiega granica pomiędzy Włochami i Szwajcarią. głębi, na jej krańcu, leży włoska miejscowość PorlezzaTen rejs świetnie pamiętam z dwóch powodów - pierwszy z nich to wspaniała słoneczna pogoda i ​​kryształowo czyste powietrze, pozwalające na podziwianie wszystkich uroków pejzażu; drugi - to przenikliwy, zimny wiatr, który przenikał mnie do szpiku kości. Było to dość dziwne, bo mieliśmy pierwsze dni września i na lądzie nadal było bardzo ciepło.

Szybko założyłam wiatrówkę z kapturem, którą przewidująco zabrałam ze sobą, lecz mimo to, prawie przez cały rejs szczękałam zębami a i tak byłam szczęściarą, w przeciwieństwie do licznych pasażerów, którzy wsiedli na statek w samych podkoszulkach. Chociaż ich nagie ramiona szybko pokryły się gęsią skórką, próbowali dzielnie podziwiać widoki z odkrytego pokładu, jednak po kilkunastu minutach zrezygnowali z nierównej walki i udali się do przeszklonej kabiny. Ten zimny wiatr nieco mniej dawał się we znaki, kiedy statek okrążył Monte Bre' i znaleźliśmy się nieopodal Gandrii, malowniczej miejscowości, leżącej u jej podnóża, tuż przy włosko - szwajcarskiej granicy. W głębi można było podziwiać ośnieżone stoki gór leżących w pobliżu północnej części jeziora Como a po prawej stronie Valle d'Intelvi, ze stromymi, zalesionymi stokami schodzącymi wprost do wody.

U ich podnóża, na niewielkich cyplach przytuliło się kilka rybackich domków; jak się później dowiedziałam, w tych na oko niepozornych miejscach można znaleźć niewielką restaurację lub oberżę, gdzie można zjeść świetnie przyrządzone regionalne dania, dlatego też nie brakuje ludzi przybywających tam na obiad, czy romantyczną kolację. Muszę przyznać, że mimo wspaniałego pejzażu ta pierwsza wycieczka również nieco mnie rozczarowała. Po niewątpliwych atrakcjach Jeziora Como, gdzie na obu brzegach jest mnóstwo wspaniałych willi otoczonych ukwieconymi ogrodami, jezioro Lugano wydało mi się bardzo surowe i raczej pozbawione wdzięku. Wtedy  jeszcze nie wiedziałam o tym, że byłam bardzo blisko miejsca, które za jakiś czas odkryje przede mną swe niezliczone tajemnice i ofiaruje przeżycia, które na zawsze zmienią moje widzenie świata...

Jednak ta przygoda to materiał na kilka dłuższych postów, więc dziś chciałbym opisać moją następną wycieczkę statkiem. Tym razem był do rejs po południowej części jeziora z Lavena Ponte Tresa do Porto Ceresio. Ponte Tresa jest miastem granicznym, jego nazwa pochodzi od mostu na rzece Tresa, długiej na 13 km, łączącej Jezioro Lugano z Jeziorem Maggiore. Rzeka dzieli miasto i jezioro na dwie części, granica biegnie środkiem akwenu, przy czym południowy brzeg należy do Włoch, zaś północny do Szwajcarii. Jezioro tworzy w tym miejscu liczne meandry, ale największe wrażenie robi przesmyk tak wąski, że zdawać by się mogło, iż żaden statek nie zdoła przez niego przepłynąć.

Bardzo miło wspominam tę drugą wycieczkę, ponieważ po kilku pobytach w tej okolicy rozsmakowałam się w jej niewątpliwych urokach. Była piękna, majowa pogoda; słońce błękit wody oraz młoda świeża zieleń sprawiły, że oprócz podziwiania widoków mogłam się oddać relaksowi, aż do chwili, gdy statek zawinął do Porto Ceresio, gdzie byłam już kiedyś późną jesienią. Wtedy urzekł mnie ten pełen zadumy krajobraz tonący w ciszy i spokoju.  Podczas drugiego rejsu mogłam podziwiać prześliczny wiosenny krajobraz, jednak byłabym w kłopocie, gdyby mi przyszło wybrać ten, który bardziej przypadł mi do serca. Bez wątpienia, widok zielonych lasów na zboczach przeglądających się w lazurowej wodzie jest naprawdę prześliczny, jednak późnojesienna szata w zgaszonych brązach i szarościach, z górami pobielonymi śniegiem i perłowym niebem także ma swój nieodparty urok...

więcej zdjęć >



niedziela, 6 października 2013

Łodzie


Łodzie... Kiedy o nich pomyślę, widzę nie te, które z łopotem żagli suną po falach naprzeciw wiatrowi, lecz te tkwiące w bezruchu, zacumowane w porcie, stojące na kotwicy lub wyciągnięte na brzeg, bezwładnie leżące na piasku.

Widzę je, tkwiące w przestrzeni nieba i wody, samotne, z nagimi masztami, przykryte brezentową plandeką, cierpliwie czekające, aż zjawi się ktoś, kto postawi żagle albo zapuści motor, by wreszcie mogły pomknąć przed siebie... Nie poznawałam ich, gdy w oddali mknęły pod żaglami z nieznajomymi ludźmi na pokładzie, jakby w momencie wypłynięcia na szerokie wody traciły swoją tajemną osobowość, znaną tylko mnie... Wędrując nad lombardzkimi jeziorami widziałam ich wiele; uśpionych, otulonych mlecznobiałą mgłą, czasem spowitych błękitną poświatą poranka a innym razem pomarańczowym blaskiem zachodzącego słońca.
Spokojnie przeglądały się w lustrze niezmąconej wody, jednak nadal
była w nich moc uśpionej energii.
Widzę je, tkwiące w przestrzeni nieba i wody, samotne, z nagimi masztami, przykryte brezentową plandeką, cierpliwie czekające, aż zjawi się ktoś, kto postawi żagle albo zapuści motor, by wreszcie mogły pomknąć przed siebie... Nie poznawałam ich, gdy w oddali mknęły pod żaglami z nieznajomymi ludźmi na pokładzie, jakby w momencie wypłynięcia na szerokie wody traciły swoją tajemną osobowość, znaną tylko mnie... Wędrując nad lombardzkimi jeziorami widziałam ich wiele; uśpionych, otulonych mlecznobiałą mgłą, czasem spowitych błękitną poświatą poranka a innym razem pomarańczowym blaskiem zachodzącego słońca.
Spokojnie przeglądały się w lustrze niezmąconej wody, jednak nadal
była w nich moc uśpionej energii. Mówiły o niej ich smukłe maszty wznoszące się nad pokładem, celujące w niebo, niczym wyciągnięty palec ręki wskazującej kierunek. Tego bezruchu i opuszczenia nie odczytywałam jako zaprzeczenia celu, do którego zostały stworzone, lecz przeciwnie, były dla mnie niczym widomy symbol ukrytych szans  i możliwości, jakie ma każdy z nas. Patrzyłam na nie niczym na mewy, co przysiadają na fali żeby odpocząć, zanim ponownie rozwiną skrzydła do lotu; kiedy tak lekko bujały się na wodzie, myślałam o tym, że być może już niedługo zdarzy się coś, co sprawi, że one i ja, wyruszymy w długą podróż, choć nie w tę samą stronę...
Fascynowały mnie a nawet więcej, czułam z nimi jakąś niewytłumaczalną więź; fotografowałam je z zapałem a dzisiaj, kiedy przeglądam moje foldery, widzę zaledwie kilka takich, które są w ruchu, za to tych nieruchomych jest całe mnóstwo...Jak już pisałam, te łodzie budziły we mnie wiele skojarzeń, jednak ich widok nie był bez znaczenia również dla moich oczu - z przyjemnością patrzyłam na ich wysmakowane, zgrabne i opływowe kształty. 

W moim albumie, oprócz popularnych, tanich, plastikowych łódek, jakie można zobaczyć na wodach całego świata, są przepiękne, drewniane łodzie, z charakterystycznym płóciennym daszkiem rozpiętym na półokrągłych obręczach, jakie nadal pływają po lombardzkich i piemonckich jeziorach. Ich starsze, zabytkowe siostry, wielkie, niczym jeziorne mastodonty, miałam okazję zobaczyć w malowniczej darsenie jednej z dzielnic Bellagio, zwanej Loppia. Niegdyś podobne łodzie służyły do transportu ludzi i towarów pomiędzy wioskami położonymi na brzegach jezior. Obecnie owe miejscowości łączą asfaltowe drogi a tam, gdzie skalne nawisy schodzą wprost do wody, wykuto tunele. Jednak w dobie poprzedzającej rozwój motoryzacji, łódka była wprost niezastąpionym środkiem komunikacji dla tutejszych mieszkańców.

Z ogromnym sentymentem i wzruszeniem oglądam zdjęcia ślicznych, staroświeckich łódek, z wnętrzem pomalowanym na niebiesko, jakie kiedyś sfotografowałam nad Lago di Orta, ponieważ niezmiennie przypominają mi przepiękny, słoneczny, październikowy dzień, pełen złotych kolorów jesieni, jaki spędziłam tam wraz z moją córką Martą (jej obecność sprawiała, że to co piękne, wydawało mi się jeszcze piękniejsze). Łuszcząca się farba nie odejmowała im uroku, podobnie rzecz się miała ze starymi domkami stojącym wokół centralnego placu, gdzie kruszące się tynki i poczerniałe drewniane belki były malowniczym świadectwem mijającego czasu


Oczywiście, w moich wspomnieniach nie może zabraknąć weneckich gondoli, które przykryte plandekami mokły bezczynnie na deszczu, tak bardzo romantyczne w swoim osamotnieniu,
i tychże gondoli, wspaniale prezentujących swoje smukłe, wymyślne kształty na tle błękitnych fal w blasku zachodzącego słońca...
A czy można tu pominąć skromne, pracowite motorówki, będące na wodzie tym, czym niegdyś na lądzie był muł i osiołek? W Wenecji widziałam ich mnóstwo; dla mieszkańców są one obok tramwajów wodnych jedynym środkiem transportu, więc nie zdziwiło mnie, kiedy widziałam, jak ładowano na nie gruz z rozbieranego budynku czy worki ze śmieciami, że nie wspomnę o łodzi firmy kurierskiej i poczty oraz pływającym Pogotowiu Ratunkowym.
Każde z tych zdjęć, z łódkami w głównej roli, to wspomnienie niezwykłej chwili, jaka poruszyła moją imaginację, zapadając mi w pamięć i w serce. Pejzaże, wschody i zachody słońca, mgły snujące się nad jeziorami, ulotne momenty zadumy i zachwytu, które chciałabym zatrzymać na zawsze...


Więcej zdjęć>