Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cannobio. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Cannobio. Pokaż wszystkie posty

sobota, 23 marca 2013

Piemont. Cannobio, Orrido di Sant' Anna.



W mojej "turystycznej karierze" przeżyłam wiele miłych niespodzianek lecz jak to zwykle bywa w życiu, nie brakowało również niezbyt przyjemnych zaskoczeń i uczucia niedosytu. Bardzo często zdarzyło mi się, że jakieś zdjęcie, fragment filmu lub nazwa gdzieś zasłyszana, poruszyły moją wyobraźnię do tego stopnia, że myślałam iż prędzej czy później, muszę to zobaczyć. Z różnych względów odkładałam te projekty w czasie jednak mimo wszystko przychodził dzień, kiedy mówiłam sobie, że jest to dobry moment na realizację któregoś z tych długo piastowanych zamierzeń. Jedną z takich "idee fixe" było zobaczenie Orrido di Sant' Anna w Cannobio, małej miejscowości leżącej nad Lago Maggiore tuż przy granicy ze Szwajcarią, gdzie z alpejskich zboczy spływa do jeziora potok, noszący tę samą nazwę co miasteczko. Idąc jego brzegiem w głąb gór w odległości około trzech kilometrów od Cannobio, dotrzemy do miejsca, gdzie znajdują się dwa mosty leżące tuż obok siebie i niewielki kościół pod wezwaniem Świętej Anny.

Za nimi zaczyna się skalisty wąwóz, zwany po włosku "orrido". Pewnego razu, przeglądając album o Lago Maggiore i jego okolicy, trafiłam na piękne zdjęcie tego wąwozu, przedstawiające ogromne głazy doskonale wygładzone przez wodę, leżące w łożysku potoku. W głębi poza nimi widniał malutki, malowniczy kościółek. Zafascynowało mnie to miejsce, jednak Limbiate i Cannobio dzieli dość znaczna odległość, więc z reguły skłaniałam się do realizacji mniej skomplikowanych projektów. Kiedy uzyskałam stały dostęp do internetu mój świat w pewnym sensie nieco się skurczył, ponieważ nareszcie bez większych trudności mogłam studiować rozkłady jazdy i wybierać najlepsze połączenia, co znacznie zwiększyło moją mobilność i pozwoliło mi dotrzeć do wielu miejsc bez zbytniej straty czasu oraz nadkładania drogi. W ten sposób udało mi się ustalić korzystną marszrutę do Cannobio i pewnego ranka, po zakończeniu nocnego dyżuru wyruszyłam w drogę do tego wymarzonego miejsca. Mimo nieprzespanej nocy czułam się dość dobrze, oprócz tego czekały mnie prawie trzy godziny jazdy, więc miałam nadzieję, iż uda mi się zdrzemnąć w pociągu lub autobusie.

Pociągiem dojechałam do Laveno na lombardzkim brzegu Lago Maggiore i po przeprawie promem na piemoncki brzeg, wsiadłam do autobusu jadącego w stronę granicy ze Szwajcarią. Okazało się, że Cannobio jest miasteczkiem, gdzie na ulicy bardzo często słyszy się nie tylko język włoski lecz również niemiecki. Nieco mnie to zaskoczyło, ponieważ Piemont sąsiaduje z włoskojęzycznym kantonem Ticino, więc prawdopodobnie osoby mówiące po niemiecku były przybyszami z dalszych stron lub turystami. Był to dzień targowy i na ulicach widziało się mnóstwo ludzi; niektóre starsze kobiety nosiły tradycyjny, regionalny strój,  składający się z czarnego kabacika oraz marszczonej spódnicy w kolorze ciemnoniebieskim lub w drobne kwiatki na ciemnym tle. Co ciekawe, jak się później dowiedziałam w dolinie Cannobio każda wioska ma swój tradycyjny kostium; te stroje też nie są jednakowe, ponieważ różnią się one w zależności od wieku i statusu społecznego osoby, która go nosi. Bardzo żałowałam, że nie miałam okazji żeby zagłębić się w tę okolicę, ponieważ jest tam wiele pięknych miejsc, gdzie nadal można odetchnąć atmosferą przeszłości i popatrzeć na przyrodę nieskażoną cywilizacją.

Tymczasem bez większych problemów dopytałam się o dalszą drogę do Orrido i ruszyłam w stronę gór. Pogoda była średnia,  słońce gdzieś wysoko pracowicie usiłowało przebić się przez cienką warstwę chmur, ale bez większych rezultatów. Osobiście nie przepadam za taką aurą, gdyż powietrze jest wtedy ciepłe i wilgotne, co daje efekt sauny i odbiera mi energię. Z nadzieją że niebo jednak się rozpogodzi, szłam przed siebie drogą wśród lasu a w wąwozie po prawej stronie towarzyszył mi szumiący potok. Wreszcie pośród drzew zobaczyłam szarą wieżę znaną mi ze zdjęcia, zaś po chwili droga zaprowadziła mnie na niewielki most, za którym wznosił się kościół. Dużo sobie obiecywałam po tej wycieczce, gdyż podobno w kościółku są bardzo interesujące freski. Niestety, był on zamknięty a niewielkie otwarte okienko zakryto siatką tak gęstą, że we wnętrzu nic nie można było dojrzeć. I tu muszę wyrazić moje głębokie rozczarowanie! Cannobio bardzo reklamuje atrakcję, jaką jest wąwóz i stojąca nad jego brzegiem świątynia. Ta reklama najwidoczniej przynosi wymierne efekty, gdyż oprócz mnie było tam  sporo ludzi; kilka rodzin z dziećmi (słyszałam język niemiecki, francuski i angielski) spora grupa młodych osób i szkolna wycieczka. 

Zdawać by się mogło, iż w 
tej sytuacji należałoby znaleźć człowieka, który mógłby udostępnić kościół zwiedzającym, tym bardziej, że prowadzi tam wygodna droga jezdna i kustosz nie miałby najmniejszego problemu z dotarciem na miejsce. Przyszli mi na myśl wolontariusze opiekujący się położonymi wysoko w górach romańskimi bazylikami San Pietro link czy San Benedetto link, gdzie jedynym środkiem lokomocji są własne nogi i myślę, że mieszkańcy Cannobio mogliby się od nich wiele nauczyć! Jak się okazało, samo Orrido również bardzo zazdrośnie strzeże swych wdzięków, gdyż wąwóz jest praktycznie niedostępny i widać zaledwie jego początek. Jak już wspomniałam, tuż obok kościoła znajdują się dwa wysokie mosty; jeden jest  współczesny, lecz stylem naśladuje ten drugi, liczący sobie kilkaset lat na który nie wolno wchodzić z przyczyn technicznych. Za mostami zaczyna się głęboka, skalista rozpadlina leżąca pośród zalesionych, górskich stoków, gdzie wartkim strumieniem płynie rzeka Cannobio, świetne miejsce dla śmiałków uprawiających ekstremalne sporty wodne. Za kościołem jest niewielka restauracja z pięknie położonym tarasem, ocienionym przez baldachim, jaki tworzą gałęzie okolicznych drzew.


Wywieszka na drzwiach głosiła, iż nie nadeszła jeszcze godzina otwarcia; jednak sympatyczni kelnerzy nie mieli nic przeciwko temu abym weszła na taras i zrobiła parę zdjęć tej części wąwozu, która jest niewidoczna z mostu.
Mimo wszystko, pozostało mi przykre uczucie niedosytu, gdyż sądzę, że widok, jaki miałam przed sobą to zaledwie zapowiedź tego, który był niedostępny moim oczom. Podobno nie ma  żadnej możliwości aby przeciętny turysta mógł zapuścić się w głąb wąwozu, ponieważ teren jest niebezpieczny i nie ma żadnej oznakowanej ścieżki wzdłuż jego krawędzi.

Oczywiście trudno mieć o to pretensję, osobiście nie uważam, że ingerencja w środowisko i budowanie tarasów widokowych w takim miejscu jest dobrym pomysłem, jednak  żałowałam, że nie było mi dane zobaczyć czegoś więcej. Zapewne pora roku nie była sprzyjająca, ponieważ w lecie stan wody jest dużo niższy; gdybym tam pojechała w kwietniu, kiedy topnieją zimowe śniegi, zapewne mogłabym obejrzeć przepiękny spektakl, jaki daje wtedy daje  przyroda. W tej sytuacji postanowiłam zejść na brzeg rzeki, gdzie w jej kamienistym zakolu buszowały cudzoziemskie rodziny z dziećmi. Dzieciaki hasały po kamieniach, niektóre tylko w koszulkach a inne gołe, jak je Pan Bóg stworzył. Tu zobaczyłam ogromne głazy, które kiedyś tak mnie zafascynowały na zdjęciu. Okazało się, że istotnie są imponującej wielkości a rzeka, bardzo głęboka w okolicy mostu, tu jest płyciutka lecz dość rwąca i tworzy na kamieniach małe kaskady. Wreszcie pokazało się słońce, zrobiło się bardzo ciepło, więc przysiadłam na jednym z głazów i oddałam kontemplacji. Zmęczenie po nieprzespanej nocy zaczęło mi się dawać we znaki i być może zapadłabym w sen, gdyby nie fakt, iż w wodzie niedaleko brzegu zobaczyłam niewielki kształt, który początkowo wzięłam za patyk.

Nie zwróciłabym na niego uwagi, gdyby nie niemieckojęzyczny tata dwojga maluchów, który bacznie go obserwował a po chwili zaczął mu robić zdjęcia. Kiedy się zbliżyłam, dostrzegłam, że jest to ni mniej, ni więcej tylko mały  wąż, który chyba niezadowolony z sensacji, jaką wzbudził, oddalił się po chwili płynąc w poprzek nurtu. Sądząc po białych plamach na bokach głowy p
rawdopodobnie był nieszkodliwy, ale mimo to, jego obecność popsuła mi humor na tyle, że powzięłam decyzję o powrocie do miasteczka. Szczerze mówiąc, po zamkniętym kościele i częściowo widocznym wąwozie, obecność węża była ostatnią kroplą, która przelała czarę goryczy. Od zawsze mam ogromny lęk przed wężami i struchlałam na samą myśl o tym, że siedząc na kamieniu mogłabym raptem ujrzeć jakiegoś gada nieopodal mojej nogi. Biorąc rzecz obiektywnie, nie miałam powodu do narzekania, okolica wąwozu jest piękna, pogoda również mi dopisała, więc chyba po prostu moje oczekiwania i wyobraźnia nieco przerosły rzeczywistość. Ku mojej radości okazało się, że nie muszę wracać asfaltową drogą, którą przyszłam, ponieważ po drugiej stronie rzeki jest urocza ścieżka, prowadząca do wiszącego mostu, dzięki czemu bez trudu można dojść do parku, leżącego na obrzeżach Cannobio.


Moje rozczarowanie znacznie się zmniejszyło, gdy wróciłam do miasteczka i w czasie dzielącym mnie od odjazdu autobusu poszłam pospacerować po okolicznych uliczkach. Okazało się, że Cannobio ma bardzo ładnie zagospodarowane nabrzeże, do którego przylega rząd pięknych, stylowych kamieniczek oraz wiele ślicznych zaułków. Żałowałam, że ze względu na znaczną odległość od domu nie mogę jechać późniejszym autobusem i obejrzeć wszystkiego dokładnie. W locie zrobiłam jeszcze kilka zdjęć i z mieszanymi uczuciami ruszyłam w drogę powrotną...



sobota, 2 marca 2013

Lombardia i Piemont. Lago Maggiore oraz jego okolica.



Lago Maggiore, to jedno z największych włoskich jezior. Leży ono na pograniczu dwóch prowincji, jego wschodnia strona należy do Lombardii, natomiast zachodni brzeg to już Piemont. Od Mediolanu dzieli je około godzina jazdy pociągiem lub samochodem.  

Położone nieco na zachód od jeziora Como, jest też od niego znacznie większe. Jego południowa część rozlewa się pośród płaskiej Równiny Padańskiej, natomiast północny kraniec otaczają łańcuchy Alp. 




W przeciwieństwie do jeziora Como, które w okresie wiosenno - letnim odbija zielone stoki gór i nabiera szmaragdowego koloru, Lago Maggiore w pogodny dzień ma kolor szafirowy a widziane z dużej wysokości staje się wręcz chabrowe. Przy kiepskiej pogodzie pojawiają się tu całkiem spore fale, którym zazwyczaj towarzyszą zadziwiająco ciemne chmury przesłaniające niebo. Wody jeziora stają się wtedy stalowo – szare, niczym wody naszego Bałtyku. W poprzek jeziora przebiega granica ze Szwajcarią, jednak nie ma to żadnego wpływu na podróż statkiem, którym można popłynąć z części włoskiej aż do szwajcarskiego Locarno. Jest to bardzo piękna wycieczka, lecz trwa wiele godzin, z tego powodu odradzałabym ją osobom nerwowym i źle znoszącym pobyt na ograniczonej przestrzeni pokładu. Wzdłuż brzegu jeziora prowadzą wygodne drogi, jest również pociąg relacji Mediolan – Locarno. Mieszkańcy Mediolanu i okolicy pragnący tu spędzić miły dzień, mogą też  dotrzeć nad jezioro jednym z licznych pociągów lokalnych, należących do sieci "TreNord" relacji Mediolan-Laveno. Jeśli ktoś planuje jednodniową wycieczkę "objazdową" warto zapytać o możliwość nabycia całodobowego biletu kumulacyjnego ważnego na terenie Lombardii, gdyż dzięki niemu możemy bez przeszkód jeździć wszystkimi pociągami regionalnymi a także autobusami i środkami komunikacji miejskiej. 




Jeżeli lubimy przygodę i wędrówki "gdzie oczy poniosą", jest to rozwiązanie idealne, ponieważ można wsiadać i wysiadać w dowolnym miejscu, nie troszcząc się o szukanie kasy biletowej. Jednak należy zwrócić uwagę, aby nie przekroczyć granicy prowincji i nie próbować podróży z lombardzkim biletem na terenie Piemontu! Jeśli środek lokomocji przekracza tę granicę, jest on ważny jedynie do ostatniego przystanku na terenie Lombardii a na część piemoncką należy wykupić drugi bilet. Z reguły wystarczy powiadomić o tym kierowcę autobusu, poprosić aby chwilę zaczekał z odjazdem, wysiąść na odpowiednim przystanku i opłacić pozostałą część trasy. Podczas mojego pobytu we Włoszech Piemont jeszcze nie oferował biletów kumulacyjnych, ale warto zasięgnąć stosownej informacji, bo być może coś się zmieniło od tej pory. Podobne udogodnienie oferuje armator statków; płacąc określoną kwotę mamy możliwość pływania do woli przez cały dzień po włoskiej części jeziora, możemy zmieniać prom na statek i wysiadać, gdzie nam serce podpowiada. Bilety opiewają na określony dystans, zwykle należy poprosić o "biglieto cumulativo fino a..." czyli bilet kumulacyjny aż do...  tu należy określić, czy chcemy płynąć do Arony, czy też będziemy krążyć pomiędzy Laveno i Stresą lub wybieramy się również do eremu Świętej Katarzyny. Oczywiście, mając jasno określony plan, możemy kupić zwykły bilet albo z opcją " A/R" czyli "tam i z powrotem". Możliwości jest wiele, więc należy zapytać w kasie albo punkcie informacji turystycznej, gdzie pracownik przedstawi nam wszystkie dostępne warianty. W pełni sezonu rejsy są bardzo liczne, nieco gorzej jest wiosną i jesienią;  w  zimie ich większa część jest zawieszona, lecz mimo to, żegluga nigdy nie zamiera całkowicie. 




Stacja końcowa kolei TreNord w Laveno, podobnie jak ta w Como, znajduje się na samym skraju wody. Wystarczy wyjść z pociągu i przejść przez ulicę by wsiąść na prom, który przewiezie nas na przeciwległy brzeg jeziora. Tam, w miejscowości Intra znajduje się duży port, będący swego rodzaju węzłem komunikacyjnym żeglugi śródlądowej w tej okolicy. Można stąd popłynąć zarówno na północ, do Szwajcarii, jak i na południową, włoską stronę, gdzie znajdziemy liczne atrakcje, warte naszej uwagi. Są to między innymi dwa przepiękne parki - ogród botaniczny willi Taranto w Verbanii i ogrody willi Pallavicino w Stresie, gdzie dodatkowo  można  zobaczyć z bliska wiele gatunków zwierząt. Po drugiej stronie jeziora widać w oddali klasztor Świętej Katarzyny Na Skale, który opisywałam w poprzednim poście link. Statki kursujące po  jeziorze zawijają również do niewielkich, lecz bardzo malowniczych miejscowości a wśród nich największą popularnością cieszy się właśnie Stresa. Leży ona u podnóża góry noszącej nazwę Monte Mottarone, na jej szczyt można wejść jedną z licznych ścieżek lub wygodnie wjechać kolejką linową. Mniej więcej w połowie drogi znajduje się stacja przesiadkowa "Giardino Alpinia", nazwana tak od interesującego ogrodu botanicznego, w którym rosną rośliny alpejskie w swoim naturalnym środowisku. Wjazd kolejką na górę zapewnia niezapomniane wrażenia; w miarę, jak wagonik się wznosi, ogarniamy wzrokiem coraz większą połać jeziora i położoną na wprost Stresy Zatokę Boromeuszy (Golfo Borromeo) z trzema wysepkami leżącymi w jej obrębie. Rodzina hrabiów  Borromeo jest sławna między innymi z tego, że wydała jednego ze świętych, znanego nam, Polakom, jako Św. Karol Boromeusz.   





Te trzy nieduże wyspy są znane jako Isole Borromee i w dalszym ciągu należą do żyjących współcześnie potomków owej rodziny. Najmniejsza z nich to Isola Madre, niewielki skrawek ziemi, gdzie wzniesiono  willę otoczoną pięknym ogrodem. Druga z wysp to Isola Bella, ongiś wspaniała siedziba głowy rodu, która ma bardziej reprezentacyjny charakter. Znajduje się tam imponujący, barokowy pałac (otwarty dla zwiedzających) i jedyny w swoim rodzaju, tarasowy ogród w stylu włoskim. Ogrodowe tarasy zdobią posągi, niezliczone, bardzo zadbane rośliny oraz piękna fontanna, wyglądająca niczym teatralna dekoracja. Dodatkową atrakcją jest mieszkająca tam rodzina białych pawi, swobodnie krążąca wśród odwiedzających. Kilka lat temu na wyspach miał miejsce bardzo głośny we Włoszech ślub Lawinii Borromeo i Johna "Jaki" Elkanna. Młody Elkann jest jednym z dziedziców Giovanniego Agnelli a po śmierci dziadka został jego następcą i objął prezesurę firmy "Fiat".

Ślub odbył się w prywatnej kaplicy na Isola Madre, w bardzo wąskim gronie składającym się jedynie z najbliższych krewnych. Następnie nowożeńcy, wraz ze swoim niewielkim orszakiem, udali się motorówkami do pałacu na Isola Bella, gdzie odbyło się huczne wesele, na którym pojawił się już cały  „wielki świat” czyli potentaci przemysłowi i arystokracja a także wiele osób związanych z kulturą.




Mimo tych niewątpliwych ogrodowo – pałacowych wspaniałości, również trzecia z wysp, zwana Isola Pescatori (Wyspa Rybaków) cieszy się sporym gronem swoich zagorzałych zwolenników (ja również się do nich zaliczam). Długa i wąska, do dziś zachowała swój rybacki charakter, choć nie brakuje tu także pracowni artystycznych, sklepików z pamiątkami i uroczych restauracyjek. Rodzina Borromeo ma w swym posiadaniu także zamek w miejscowości Angera, leżący na południowym końcu jeziora, na wprost innego urokliwego miasteczka, zwanego Arona, gdzie wzniesiono kolosalny pomnik Karola Boromeusza, o którym niedawno pisałam tutaj.





Północny kraniec Lago Maggiore ma zupełnie odmienny charakter, lecz i tu nie brakuje ciekawych miejsc. Jest tam niewielkie, urocze miasteczko Ghiffa, ze swoim Sacro Monte i Muzeum Kapeluszy a jeszcze dalej na północ, nieopodal miasteczka Cannero, znajdują się na jeziorze dwie mikroskopijne wysepki, gdzie niegdyś wzniesiono obronne zamki, znane

jako Castelli di Cannero. Mają one za sobą bardzo bogatą historię, niestety, dziś pozostały z nich jedynie malownicze ruiny, sprawiające wrażenie, że  wyrastają wprost z toni jeziora.



Tuż przy samej granicy ze Szwajcarią leży Cannobio, gdzie warto zobaczyć miejsce znane jako L'Orrido di Sant' Anna. Jest to głęboki wąwóz, w którym płynie strumień, noszący tę samą nazwę co miasteczko. Nad nim, nieopodal kamiennego mostu, stoi niewielki kościółek pod wezwaniem Świętej Anny; od niego to wywodzi się nazwa wąwozu. Cannobio jest ostatnią miejscowością po stronie włoskiej. Na znajdującym się nieopodal przejściu granicznym dla pieszych, podobnie, jak w innych, przygranicznych miejscowościach, panuje zazwyczaj dość znaczna swoboda ruchu; ja także kilkakrotnie przekraczałam granicę ze Szwajcarią w różnych miejscach, gdzie nikt nie pytał mnie ani o dokumenty, ani o czas, jaki mam zamiar spędzić w tym kraju. Jedynie dwa razy spotkałam się z kontrolą paszportową, raz w pociągu na trasie Mediolan – Lugano i po raz drugi, kiedy przypłynęłam statkiem do Locarno.




Właściwie należałoby jeszcze raz wspomnieć o panoramie wokół jeziora, która chyba nie pozostawia obojętnym nikogo z odwiedzających te strony... Tak, jak już pisałam wcześniej, południowa część jeziora ma w większości płaskie brzegi z nielicznym i  niewysokimi pagórkami, natomiast na północy okolica jest zdecydowanie górzysta. Wyższe wzniesienia są po lewej, zachodniej stronie a ponieważ większość z nich znacznie przekracza wysokość 1000 m, często aż późnej wiosny ich szczyty pokrywa warstwa śniegu, co w połączeniu z szafirowym kolorem wody i nieba, daje obraz wprost niewyobrażalnej urody. Wschodni brzeg to łagodne, zielone łańcuchy Prealp a pomiędzy nimi, nieco dalej na wschód, znajduje się  jezioro Lugano, podobnie jak Lago Maggiore podzielone na część włoską i szwajcarską.

Kiedy kończy się nasz rejs po jeziorze a statek skieruje się do Laveno, nieopodal, po lewej stronie, widzimy charakterystyczną, trójkątną skałę, wyłaniającą się z wody. Jest to Rocca di Calde’ miejsce warte, aby je odwiedzić, ze względu na interesujący, romański kościół pod wezwaniem Świętej Weroniki, gdzie z tarasu przed świątynią roztacza się piękny widok na jezioro. Samo Laveno leży u podnóża dość sporego wzniesienia, noszącego nazwę Sasso di Ferro.





Można tam wejść jedną z licznych i bardzo wygodnych ścieżek lub wjechać wyciągiem kubełkowym, który funkcjonuje od wiosny do jesieni. Na szczycie góry znajduje się punkt widokowy, zwany Poggio Sant' Elsa i restauracja z obszernym tarasem. Przy dobrej pogodzie jest  stąd niezapomniany widok na włoską część jeziora, otaczające je Alpy z masywem Monte Rosa na czele, Wyspy Boromeuszy i białe wyrobiska w zboczach gór na zachodnim brzegu. To właśnie tam leży niewielka miejscowość Candoglia znana ze swoich kamieniołomów, gdzie wydobywa się piękny szary i biało - różowy marmur, z którego zbudowano mediolańskie Duomo. Niegdyś, bloki tego surowca transportowano stąd drogą wodną przez jezioro, następnie rzeką Ticino i systemem kanałów, aż do  Mediolanu link.  Nie mniej piękny jest widok na południu, otulony lazurową mgiełką, z panoramą Doliny Padu i rozległym, zielonym  wzniesieniem Campo dei Fiori. Ze względu na sprzyjające prądy powietrza, Sasso di Ferro jest jednym z ulubionych miejsc do uprawiania lotniarstwa a ponieważ jest tu też lotniarska szkółka, więc nie jeden raz zdarzyło mi się widzieć nawet po kilkadziesiąt osób, latających jednocześnie. W sezonie wiosenno – letnim jest to również jedno z ulubionych miejsc piknikowych, zarówno ze względu na piękno okolicy, jak i z powodu wspaniałego, rześkiego powietrza, którego tak bardzo brakuje w Lombardii. Osobiście najbardziej lubiłam wycieczki w te strony nie w środku lata, lecz w kwietniu lub maju albo na przełomie września i października. Kiedy nadchodzi fala upałów, powietrze nad jeziorem często traci przejrzystość i robi się bardzo duszno. Natomiast wiosna i wczesna jesień to wymarzony okres zarówno na wędrówki, jak i fotografowanie. 


Jeśli ktoś ma ochotę na obejrzenie innych zdjęć z Lago Maggiore, wystarczy że kliknie w jeden z linków. do Zdjęć Google>


https://photos.google.com/album/AF1QipMm-pz1CE-j2FVY99Lg3e60HYQp1TU10fEy7-iL?hl=pl


Lub>

https://photos.google.com/album/AF1QipNaJUkpOIfkqbH-xm7q5A6SUNN1gwShHN5uGB7D?hl=pl