wtorek, 13 maja 2014

Wokół jeziora Lugano. Valsolda - z ziemi włoskiej do Polski.



Mam wielkie wyrzuty sumienia - nie tylko dlatego, że zaniedbałam blogowanie a nawet zwyczaj natychmiastowego odpowiadania na komentarze (przepraszam wszystkich!) lecz również regularne czytanie innych blogów...Z tego, co zauważyłam, wielu z nas miało lub ma podobne kryzysy a tym razem chyba padło na mnie!

Niestety, nie tylko nawarstwiło mi się wiele problemów rodzinnych, zdrowotnych i zawodowych, które sprawiały, że po prostu brakowało mi czasu, aby je ogarnąć. Na domiar złego, towarzyszyło temu wszystkiemu poczucie mentalnego wyjałowienia i wrażenie, że cała moja włoska egzystencja, o której dotychczas pisałam, jest ode mnie tak daleko, jakby to było życie nie moje, lecz zupełnie innej osoby... Myślę, że stało się tak z powodu nadmiaru zajęć, jakie ostatnio były moim udziałem (o jednym z nich, być może kiedyś napiszę, ponieważ chciałabym się pochwalić pewnym moim maleńkim, ale jednak, sukcesem). Mam też nadzieję, że tym razem uda mi się wszystko poukładać w taki sposób, abym mogła znaleźć czas i energię konieczne do realizacji wszystkich zamierzeń. Tymczasem jednak powróćmy nad jezioro Lugano, do Valsoldy, która niegdyś tak mnie oczarowała... Od dnia, kiedy byłam tam ostatni raz minęło kilka lat, ja jednak nadal pamiętam niezwykłe chwile, jakie tam spędziłam. Wspominałam już, że nie bardzo wiedziałam, jak mam "ugryźć" ten temat, ponieważ były to doznania tak intymne i ulotne, że przekazanie tego wszystkiego wydaje mi się po prostu niemożliwe. Bo jak mam wyrazić to co czułam, gdy otwierał się przede mną ten cudowny pejzaż, drżący w słonecznej poświacie lub spowity w zasłony mgieł unoszących się nad wodą, lekko zmarszczoną powiewami wiatru? Jak oddać słowami urodę gór, pokrytych świeżą, wiosenną zielenią, rysujących się ostro na tle błękitu nieba, zapach wody i wonie kwitnących ogrodów? Jak opisać mroźne, jesienne poranki, gdy żółknące liście jaskrawo złociły się w promieniach słońca, niebo i jezioro przyjmowały barwę ultramaryny a powietrze nabierało przejrzystości szkła, pozwalając dostrzec na odległym horyzoncie ostre kontury gór, pokrytych śniegiem? 

Mogłabym do znudzenia mnożyć kolejne entuzjastyczne przymiotniki, ale czy to wystarczy, by opisać tę krainę, na którą patrzyłam nie tylko oczami, ale i sercem? Jak mam oddać te wszystkie uczucia, towarzyszące mi podczas leniwych wędrówek, gdzie oczy i nogi poniosą? Po przyjeździe na miejsce wysiadałam z autobusu, żeby wyruszyć przed siebie, bez planu i celu; niejednokrotnie też zatrzymywałam się wiedziona nagłym impulsem, bo moje oczy przyciągał nieoczekiwany widok, budzący chęć zobaczenia z bliska jakiegoś miejsca, gdzie dostrzegłam coś interesującego? Lubiłam chodzić do wyżej położonych wiosek leżących na zboczach gór, lecz nie stroniłam też od drogi wiodącej z Porlezzy do Lugano, łączącej niewielkie miejscowości, leżące tuż nad brzegiem jeziora. Najczęściej  to właśnie tam, w przypadkowych rozmowach z ich mieszkańcami, zdarzało mi się dowiedzieć interesujących rzeczy na temat okolicy. Szczególnie mile wspominam trafikę w San Mamete, która pełniła również funkcję punktu informacji turystycznej. Oprócz papierosów i prasy były tam różne ulotki i książki na temat Valsoldy a młody sprzedawca miał sporą wiedzę o regionie i chętnie się nią dzielił. To od niego dowiedziałam się, że z okolicznych wiosek wywodziło się wielu uznanych artystów i zdolnych rzemieślników, którzy od średniowiecza wędrowali po całej Europie, zostawiając w odległych krajach dzieła swoich rąk. Wielu z nich dotarło do Polski, gdzie niejednokrotnie byli nagradzani szlachectwem, zdobywali też znaczne majątki, ciesząc się sławą i uznaniem swych współczesnych oraz  łaską ówczesnych władców. 

Chciałabym wspomnieć o kilku najsławniejszych, gdyż ich nazwiska na stałe splotły się z historią naszego kraju. Zacznę od wymienienia Paolo Antonio Fontany, nadwornego architekta Sanguszków, urodzonego w Castello w ostatnich latach XVII wieku, projektanta licznych kościołów a także innych, znaczących budowli, w Lublinie, Chełmie i Lwowie. Nazwisko Fontana wiele znaczy w historii polskiej architektury i sztuki, gdyż od czasów renesansu przybywali do Polski liczni przedstawiciele tej rodziny, pochodzący z niewielkich miejscowości leżących nad jeziorem Lugano. Inni, jak Józef Fontana i jego syn Jakub urodzili się już w Polsce, której bez reszty poświęcili swoje siły twórcze. Nieco wcześniej niż Paolo Antonio Fontana bo w 1622 roku, w sąsiednim Albogasio przyszedł na świat Isidoro Afaitati, inżynier i architekt pracujący dla króla Jana Kazimierza ( do Polski ściągnął go brat, będący spowiednikiem królowej Marii Ludwiki). Jemu to Warszawa zawdzięcza odbudowę Pałacu Kazimierzowskiego, zrujnowanego w czasie potopu szwedzkiego (nota bene, od tamtej pory pałac zewnętrznie bardzo się zmienił, gdyż w późniejszych czasach był poddany dalszym przeróbkom). To właśnie ten budynek stał się pierwowzorem Villi Salve w Albogasio, którą Afaitati zbudował dla siebie, kiedy po latach pracy na obczyźnie, na pewien czas wrócił w rodzinne strony. Być może, czytelnicy pamiętają, jak pisałam o kościele w Albogasio i o tym, że jego sylwetka wydała mi się znajoma; otóż nie ma w tym nic dziwnego, gdyż w zasadzie jest on kopią warszawskiego kościoła Reformatów a podobną, choć bardziej ozdobną bryłę ma także kościół Karmelitów z Krakowskiego Przedmieścia, również dzieło Isidora Afaitati.

Co ciekawe, są źródła przypisujące temu architektowi zasługi przy wzniesieniu warszawskich kościołów Św. Krzyża i Św. Anny, choć większość z nich wymienia inne nazwiska, w tym nazwisko Giuseppe Bellotiego, architekta także pochodzącego z Castello, który istotnie działał na terenie Polski, jako współpracownik Tylmana z Gameren. Afaitati pracował też przy projektowaniu fortyfikacji Torunia oraz Krakowa i z pewnością jest postacią zasługującą na uwagę. W związku z tym, postanowiłam nabyć książkę na jego temat, napisaną przez profesora Mariusza Karpowicza, z której zapewne dowiem się wielu interesujących szczegółów. Żoną Isidora została jego krajanka, pochodząca z Valsoldy Franceschina Barrera, wywodząca się z tej samej rodziny, co urodzona  wiele lat później matka Antonia Fogazzaro. Jednak o ile być może Afaitati nie jest dziś osobą powszechnie znaną, to nazwisko Merlini zna każdy, kto kiedykolwiek przekroczył bramę warszawskich Łazienek. Domenico Merlini również urodził się w Castello, skąd jako dwudziestoletni młodzieniec wyruszył do Polski. Tu rozpoczął naukę w pracowni Jakuba Fontany, naczelnego architekta królewskiego, będącego krewnym jego matki. Zdolny młodzieniec w wieku zaledwie trzydziestu lat objął to wysokie stanowisko po swoim zmarłym mistrzu a jego pracowitość i lista dokonań jest długa i imponująca. Oprócz licznych budowli w Łazienkach możemy wymienić Królikarnię, pałac w Jabłonnie, przebudowę Zamku Ujazdowskiego, niektórych sal Zamku Królewskiego, prace rekonstrukcyjne na Wawelu, warszawskie pałace Brochów, Krasińskich i Bruhla, odbudowę ratusza w Piotrkowie oraz wiele innych pałaców, kościołów i budynków publicznych. W 1722 roku w Castello urodził się architekt Antonio Ludovico Paracca (z matki Marty Merlini), który jako młody człowiek wyjechał do Polski, gdzie ożenił się z dobrze urodzoną panną. Początkowo pracował wyłącznie dla rodziny Platerów, lecz w późniejszych latach na zlecenie innych mecenasów stworzył wiele znaczących i rozpoznawalnych budowli, na ziemiach obecnej Litwy i Białorusi. Bardzo ciekawą postacią jest urodzony w Castello w 1655 roku malarz Paolo Antonio Pagani (z matki Maddaleny Paracca) także w pewnym okresie swego życia związany z Polską. Ongiś to właśnie do niego należał najpiękniejszy dom w Castello, który mnie zachwycił, kiedy byłam tam po raz pierwszy.

Wtedy moją uwagę zwróciły bogate zdobienia i wspaniały herb nad bramą, obok której widniała niewielka wywieszka mówiąca, że jest to "Casa Pagani" dom - muzeum, niestety rzadko i na krótko otwierający swe podwoje dla zwiedzających. To właśnie w trafice w San Mamete dowiedziałam się, kim był Paolo Pagani i o tym, że jego dziełem są malowidła pokrywające sklepienie kościoła w Castello. Kiedy powiedziałam sprzedawcy, że jestem Polką, nie omieszkał mnie poinformować, iż ów twórca zostawił swe prace także w Krakowie. Dodał również, że w Albogasio mieszka pisarz, historyk i wydawca w jednej osobie, Giorgio Molisi, który podobnie jak profesor Karpowicz, bada związki z Polską artystów pochodzących z Valsoldy i kantonu Ticino. Muszę przyznać, że te wszystkie odkrycia były dla mnie nie tylko ogromnym zaskoczeniem, ale również nieoczekiwaną przygodą; jakby nagle otworzyła się przede mną wielka księga pełna tajemnic, którą czytałam z wypiekami na twarzy... Te czasy, tak odległe a mimo to tak mi bliskie, więzy łączące dwie krainy oddzielone tysiącami kilometrów, wszystko to zaczęło się splatać przed moimi oczami, niczym kolorowe nici w misternym gobelinie o fascynującym rysunku...
Ale wróćmy do opowieści o Paolo Paganim, zdolnym malarzu, który podczas swojej wędrówki po Europie tworzył w Wenecji, Londynie i na Morawach, skąd niejako przy okazji zawitał również do Krakowa, aby ozdobić freskami kaplicę św. Sebastiana w kościele św. Anny. Kiedy osiągnął wiek dojrzały, wraz z żoną i synkiem wrócił do rodzinnego Castello, gdzie zamieszkał w swoim pięknym domostwie. W tutejszym kościele parafialnym pod wezwaniem św. Marcina, możemy zobaczyć jego najwspanialsze dzieło - freski, którymi pokrył sklepienie. Miałam okazję je oglądać podczas jednej z wizyt w Castello.

Jak już wspominałam w pierwszym poście na temat Valsoldy, miejscowość zwykle wyglądała na wymarłą a kościół był zamknięty. Jednak pewnego razu dopisało mi szczęście;  kiedy dotarłam na niewielki placyk przed świątynią, okno na piętrze jednego z domów otworzyło się niespodziewanie i zobaczyłam starszą panią podlewająca kwiaty. Kiedy zapytałam o kościół usłyszałam, że ma klucz i jeśli chwilkę zaczekam zejdzie na dół, żeby pokazać mi wnętrze. Prawdę mówiąc, w duchu liczyłam na taki obrót spraw, bo z doświadczenia wiedziałam, że zwykle ktoś mieszkający w pobliżu kościoła ma klucze do niego i chętnie go otworzy jeśli się o to poprosi a nawet zapali światło, żeby można było wszystko dokładnie obejrzeć. Dzięki miłej pani mogłam zwiedzić świątynię, miałam też okazję podziwiać kunszt malarski Paganiego. Freski są namalowane z typową dla baroku manierą; okazałe, muskularne sylwetki kłębią się nad głową widza, w wyszukanych, dramatycznych pozach. Całość wygląda naprawdę imponująco i aż trudno uwierzyć, że podobno ich twórca nie używał żadnej z technik, jakie zazwyczaj się stosuje do przenoszenia projektu z kartonu na tynk. Niestety, malowidło nie zostało ukończone i wiele elementów pozostało jedynie w formie szkicu, nie wypełnionego kolorami, co widać na zdjęciu poniżej. Jest pewna opowieść wyjaśniająca ten fakt, choć nie mogę ręczyć za jej prawdziwość... Otóż mówi się, że gdy malarz na powrót zamieszkał w Castello, podobno zachorował jego jedyny synek. W intencji wyzdrowienia potomka Pagani złożył ślubowanie, że w ciągu półtora roku ozdobi freskami sklepienie kościoła, nie żądając za to żadnej zapłaty. Niestety, dziecko zmarło, więc malarz poczuł się zwolniony z przysięgi i porzucił niedokończoną pracę. Jednak śmierć dziecka nie ma żadnego potwierdzenia w kościelnych rejestrach, gdzie zapisywano wszystkie narodziny i zgony, natomiast jest notatka, że mniej więcej w tym czasie zmarł brat malarza, więc być może, to w jego intencji Pagani złożył owo ślubowanie? Swoją drogą, jest to zastanawiające, że freski pozostały niedokończone, tym bardziej, że ich twórca miał przed sobą jeszcze dwadzieścia lat życia, które spędził w Castello i Mediolanie, więc nie brakowało mu ani czasu, ani możliwości dokończenia tego malowidła.


Podczas innej wizyty w Castello, miałam okazję zobaczyć wnętrze domu malarza i dwa obrazy jego autorstwa, "Ofiarę Izaaka" i "Alegorię Eucharystii" jednak szczerze mówiąc, nie zachwyciły mnie i mam wrażenie, że nie był to rodzaj malarstwa, w którym Pagani realizował się w pełni.  Kiedy tam byłam muzeum znajdowało się w zalążku, podobno obecnie zbiory są znacznie bogatsze i można tam znaleźć ciekawe dokumenty, mówiące o licznych artystach urodzonych na terenie Valsoldy. Oprócz tych, o których już pisałam, są to rodziny Pozzo, Costa, Vietti, Pedrazzini, Picozzi, Muttoni, Cocchi, Ceroni, Piola i Puttini. W XVII i XVIII wieku były to całe dynastie, które wydały zdolnych malarzy, architektów, sztukatorów, kamieniarzy i rzeźbiarzy, w większości pracujących na terenie Polski. Jest doprawdy niezwykłym zjawiskiem to dziedziczenie uzdolnień i miłości do sztuki, w tak małej i raczej zamkniętej społeczności. Myślę, że zapewne były to geny przekazywane nie tylko w linii męskiej, ale i żeńskiej, zważywszy, że matki tych utalentowanych ludzi również były córkami i siostrami artystów...
Nie tylko Castello może się poszczycić wydaniem tak wybitnych postaci, także inne wioski Valsoldy zapisały się w historii sztuki z tego samego powodu, lecz ponieważ nie ma to bezpośredniego związku z Polską, napiszę o tym przy innej okazji.

Zdjęcia jesiennej Valsoldy można zobaczyć w albumie>