Liguria to jeden z najpiękniejszych regionów Włoch. Mieszkając w Mediolanie wiele słyszałam o jej wspaniałych zakątkach, które koniecznie należy zobaczyć. Mówiono mi o górach, schodzących wprost do morza o pięknie przyrody, malowniczych miasteczkach, wspaniałym klimacie i o tym, że wiosna przychodzi tam przynajmniej o miesiąc wcześniej, więc niejednokrotnie już pod koniec lutego kwitną mimozy. Brzmiało to bardzo zachęcająco, a kiedy wreszcie przyszedł czas, że zobaczyłam to wszystko na własne oczy, mogłam jedynie potwierdzić tę obiegową opinię. Tak się zresztą złożyło, iż podobnie jak w wielu innych przypadkach, początek mojego zainteresowania tą krainą miał miejsce wiele lat temu. Portofino było jedną z tych miejscowości, które mnie fascynowały odkąd sięgnę pamięcią. Po raz pierwszy usłyszałam tę nazwę, kiedy jako dziecko urządzałam sobie "dom" pod stołem w pokoju.
Było to chyba pod koniec lat pięćdziesiątych a może na początku sześćdziesiątych, kiedy to jedynym łącznikiem ze światem kultury było nasze małe radio marki "Pionier". Repertuar rozgłośni "Polskie Radio" był w owych czasach bardzo skromny; nadawano audycje oświatowe, muzykę poważną (najczęściej utwory Szopena), ludowe piosenki i trochę muzyki rozrywkowej w wykonaniu znanych, polskich wykonawców. Jedną z nich była Sława Przybylska, która spopularyzowała w Polsce włoską piosenkę Freda Buscalione "Miłość w Portofino". Do dziś pamiętam ten pełen smutku, sentymentalny tekst o opuszczonej dziewczynie i drodze do Portofino, na której "został żółty kurz". Szczerze mówiąc, zarówno ta, jak i inne piosenki z tego okresu, (powtarzane do znudzenia wiele razy w ciągu dnia) mogły doprowadzić do ciężkiej depresji, jednak dzięki temu, mimo upływu czasu, do dziś pamiętam ich teksty a nawet intonację głosu wykonawców. Minęło kilka lat, nieco podrosłam i dostałam mój pierwszy atlas geograficzny. Uwielbiałam go rozkładać na stole i oglądać mapy; urzekały mnie ich kolory, za którymi kryły się morza, góry i równiny, baśniowe krainy odległe i tajemnicze...Czytałam egzotyczne, obco brzmiące nazwy, próbując sobie wyobrazić miejsca, jakie oznaczały. Pamiętam, że jednymi z moich ulubionych i oglądanych chętniej niż inne, były mapy Włoch i Hiszpanii, ze względu na piękne, dźwięczne nazwy miejscowości. Pewnego dnia, na wybrzeżu Włoch zauważyłam maleńkie kółeczko z napisem "Portofino". Zastanawiałam się, czy jest to miejscowość z piosenki; te wątpliwości rozwiał ojciec, który potwierdził moje przypuszczenia. Zapewne w tym miejscu skończyła by się owa historia, gdyby nie to, że po wielu latach życie rzuciło mnie na włoską ziemię. Podczas jednej z wizyt w Mediolanie, na popularnym deptaku via Dante, miałam okazję obejrzeć wystawę fotogramów, prezentujących najpiękniejsze miejsca we Włoszech. Jedno z tych zdjęć przestawiało właśnie Portofino, zobaczyłam je wtedy po raz pierwszy; niewielką zatoczkę, zielone zalesione wzgórza wokół niej i rząd kolorowych, wysokich domów tuż na skraju morza. Bardzo mi się spodobało to miejsce i pomyślałam wtedy, że dobrze byłoby wybrać się tam w przyszłości...
Jednak sprawy tak się układały, że odsuwałam w czasie ten projekt z obawy przed dość znaczną odległością a o tym, że tam wreszcie dotarłam, podobnie jak w wielu innych wypadkach, zadecydował za mnie ślepy traf. Pewnego roku pod koniec lata, miałam kilka wolnych dni, więc chciałam wykorzystać je na dłuższe wypady po okolicy. Mieszkałam wówczas w małym mieszkanku należącym do pewnej włoskiej rodziny; moi gospodarze właśnie wyjechali na kilkutygodniowe wakacje, zostawiając mi pod opieką psa i dwa koty, więc z konieczności miały to być wyjazdy jednodniowe, ponieważ zwierzaki musiały otrzymać należną im rację żywnościową. Jednym z miejsc, jakie miałam zamiar odwiedzić, było miasteczko Courmayeur leżące u podnóża Mont Blanc. Przygotowałam się należycie do tej wycieczki i skoro świt wyruszyłam do Mediolanu. Niestety, połączenia miałam "na styk" a ponieważ były jakieś problemy z metrem z powodu spóźnienia straciłam jedyny poranny autobus, jadący w stronę Valle d'Aosta. Byłam bardzo zła i rozgoryczona, lecz postanowiłam, że jednak muszę zrobić coś sensownego z tym dniem, gdyż nie miałam najmniejszej ochoty na snucie się z plecakiem po rozpalonych, mediolańskich ulicach. Pojechałam na Dworzec Centralny, aby sprawdzić, gdzie ewentualnie mogłabym się wybrać. Kiedy studiowałam rozkład jazdy, nagle doznałam olśnienia - Portofino!
Okazało się, że dojazd jest prostszy niż myślałam a do tego mam dogodny, wieczorny pociąg powrotny. Niewiele myśląc, kupiłam bilet i ruszyłam w drogę. Po upływie około dwóch godzin i przejechaniu kilku tuneli pod Alpami Liguryjskimi, dojechaliśmy do Genui, gdzie pociąg skręcił na południe, w stronę miasta La Spezia. Jechaliśmy wybrzeżem a ja, oczarowana pejzażem patrzyłam na rozświetlone morze za oknem, na palmy, drzewka pomarańczowe i kwitnące oleandry. Po kilkudziesięciu minutach znalazłam się w Santa Margherita Ligure; tu należało wysiąść, aby dotrzeć do niedalekiego Portofino. Santa Margherita jest popularną miejscowością wypoczynkową i w sezonie letnim zawsze są tam tłumy ludzi. Szczerze mówiąc, chyba wyglądałam dość dziwacznie pośród porozbieranych plażowiczów; ubrana w trapery i długie ciemne spodnie, jak przystało komuś, kto wybiera się w góry. Do tego miałam mocno wypchany plecak, bowiem oprócz butelki z wodą i prowiantu, tkwiła w nim także ciepła kurtka, niezbędna podczas wjazdu kolejką linową na Mont Blanc. Zastanawiałam się, jak pokonać odległość pięciu kilometrów dzielącą mnie od Portofino. Mogłam jechać autobusem, lecz uznałam, że było by to pójściem na łatwiznę, więc wyruszyłam na piechotę wzdłuż szosy biegnącej brzegiem morza.
Dla pieszych i rowerzystów zbudowano tu specjalną ażurową kładkę zawieszoną nad wodą, co sprawia, że ta droga jest po prostu przepiękna! Po lewej stronie i pod nogami miałam lazurowe morze zatopione w błękitnej poświacie a po prawej wysokie skały, porośnięte piniowym lasem, opuncjami i kwitnącymi krzewami. Na zboczach tych gór, wśród bujnych ogrodów, wzniesiono romantyczne wille i luksusowe hotele w pastelowych kolorach. Plaże, które mijałam po drodze, były zatłoczone do granic możliwości a nieopodal brzegu widać było mnóstwo łódek i jachtów. Natomiast na parkingach stała wprost niezliczona ilość samochodów, jeszcze większa motocykli oraz skuterów, jak gdyby wszyscy Włosi umówili się na spotkanie właśnie w tym miejscu. Idąc przed siebie mijałam kolejne kąpieliska z karnymi rzędami plażowych łóżek pod kolorowymi parasolami, pełne ludzi poopalanych na ciemny brąz. Droga w tym miejscu tworzy wiele zakrętów, więc przede mną widniały liczne skaliste cyple, wybiegające w morze. Ponieważ szłam dość długo, sądziłam, że jest już najwyższy czas, abym znalazła się na miejscu. Z mapy i zdjęcia wynikało, że Portofino leży w zatoce ograniczonej dwoma niewielkimi półwyspami.
Za każdym razem kiedy dochodziłam do kolejnego zakrętu drogi, wydawało mi się, że za nim ukaże się zatoczka i upragnione miasteczko. Niestety, szłam i szłam a o Portofino nie było ani widu ani słychu... Na pociechę robiłam zdjęcia okolicy, która faktycznie urzeka swoją urodą. Mimo pięknej, słonecznej pogody nie mogłam narzekać na upał, ponieważ od morza wiał lekki, orzeźwiający wiatr. Wreszcie za kolejnym zakrętem zobaczyłam plażę, zatoczkę i kilka kolorowych domków. To jeszcze nie było Portofino lecz Paraggi, niewielka miejscowość, leżąca w jego pobliżu. Po chwili doszłam do miejsca, gdzie definitywnie skończył się pomost, po którym poruszałam się dotychczas. Asfaltowa szosa biegła dalej a po jej prawej stronie znajdowały się schody, prowadzące do ścieżki na zboczu góry. Tu zobaczyłam białą, porcelanową tabliczkę z kobaltowym napisem "Pedonale per Portofino" *. Byłam prawie u celu!
Kiedy pokonałam ostatnie kilkaset metrów dzielących mnie od miasteczka i doszłam do pierwszych zabudowań, wiedziałam już, że nie było cienia przesady w tym, co mi mówiono o jego uroku .
Ten odcinek drogi dojazdowej do Portofino prowadzi po stoku dość sporego wzniesienia a po jej lewej stronie znajduje się rząd domów, stojących tuż nad wodą. Dziś jest ona pokryta asfaltem, więc nie ma na niej żółtego kurzu; jedyne co się unosi w powietrzu, to spaliny z przejeżdżających pojazdów. Charakterystyczne jest to, że budynki stojące na zboczu od frontu mają 3- 4 kondygnacje, natomiast tylne wejście z ulicy jest na wysokości frontowego drugiego, tu będącego parterem. Co kilka domów są prześwity, przez które widać zatokę pełną słońca i skąd można zejść na nabrzeże po wąskich schodach pomiędzy budynkami. Portofino jest rzeczywiście bardzo małą miejscowością, kiedyś była to po prostu skromna, rybacka wioska i do dziś niektórzy stali mieszkańcy zajmują się połowem ryb (choć mam wrażenie, że większość z nich żyje jednak z łowienia turystów). Świadczą o tym rybackie łodzie stojące w porcie i suszące się sieci, noszące widoczne ślady użycia, przemawiające za tym, iż nie jest to tylko malowniczy rekwizyt. Z tego co wiem, niektórzy rybacy wożą też turystów na prywatne połowy. A turyści przybywają dość licznie, część z nich mieszka w okolicznych hotelach i pensjonatach, choć większość, której nie stać na opłacenie lokum, najczęściej przyjeżdża tam tylko na jeden dzień. Portofino to przede wszystkim port w niewielkiej zatoce, która swoim kształtem przypomina grecką literę "Pi".
Wzdłuż nabrzeża stoi rząd wysokich, wąskich domów, pomalowanych na żywe kolory; w większości z nich na parterze mieści się bar, kawiarnia, restauracja lub pizzeria. Ich stoliki stoją na nabrzeżu pod daszkami z żaglowego płótna a w jednym z lokali z racji niewielkiej przestrzeni przed budynkiem, ustawiono je na pływającym pomoście, zakotwiczonym w zatoce.
Jak już wspominałam, leży ona pomiędzy dwoma półwyspami, do miasta wjeżdża się po tym od strony południowej, natomiast północny wybiega długim, ostrym klinem w morze. W jego najdalej wysuniętej części znajduje się latarnia morska a u wylotu zatoki, na szczycie wzgórza, zbudowano w średniowieczu zamek, zwany dziś Castello Brown (mam zamiar poświęcić mu osobny post). Nieco niżej mieści się ładny, barokowy kościół San Giorgio, zaś u nasady półwyspu jest następne wzgórze; na nim znajduje się wielohektarowy park, należący do willi "Altachiara". Willa jest niedostępna i właściwie niewidoczna z powodu bujnie rosnących drzew i krzewów, natomiast ma nader ciekawą historię. Zbudowano ją dla lorda Carnavona, tego samego, który wraz z Carterem odkrył grobowiec Tutenchamona. Swego czasu wiele mówiono o "przekleństwie faraona" w związku z wieloma przypadkami nagłych i niewyjaśnionych śmierci w gronie odkrywców grobowca oraz ich najbliższych, wśród nich również lorda i jego bliskiej krewnej. Piękna, luksusowa willa została uznana za miejsce, na którym również zaciążyło fatum, gdyż kolejnym właścicielom pobyt w niej nie przyniósł szczęścia.
Chyba najbardziej tragiczne wydarzenie miało tu miejsce w czasie mojego pobytu we Włoszech. Właścicielką posiadłości była wtedy ex- modelka, hrabina Francesca Vacca Augusta, która po zapadnięciu zmroku wyszła do parku i przepadła bez wieści. Dopiero po dwóch tygodniach, jej trudne do rozpoznania ciało, wyłowiono z morza w okolicy Marsylii. Tajemnica tej śmierci właściwie nie została do końca wyjaśniona, mimo to uznano, że był to nieszczęśliwy wypadek a niezbyt trzeźwa hrabina, (która lubiła zaszywać się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach) zabiła się spadając z urwiska. Nie brakowało też głosów, że być może było to morderstwo, lecz ta teoria nie znalazła potwierdzenia w zeznaniach świadków i bezpośrednich dowodach. Po śmierci hrabiny, willę wystawiono na sprzedaż za kwotę kilkudziesięciu milionów euro, swego czasu mówiło się nawet, że nabył ją Silvio Berlusconi, ale to nie jest pewna wiadomość. Portofino to miejsce, gdzie aby spędzić wakacje a tym bardziej posiadać tu swoje locum, trzeba mieć naprawdę duży zasób "środków płatniczych". Jednak ludzi, którzy są w ich posiadaniu nie brakuje, więc przybywają tu licznie i chętnie. W maleńkiej zatoczce, obok rybackich łodzi i żaglówek niejednokrotnie cumują duże, czasem wręcz ogromne, pełnomorskie jachty, należące do tych bardzo, bardzo bogatych. Niegdyś częstym gościem bywał tu Lele Mora, agent włoskich gwiazd i gwiazdeczek, wraz z gronem przyjaciół i znajomych.
Swego czasu oglądałam w TV program, w którym mówiono, że wiele osób jest do tego stopnia zainteresowanych zobaczeniem kogoś z "wielkiego świata" iż stoją w porcie po kilkanaście godzin, również w nocy, w nadziei, że ktoś z jachtu zejdzie na ląd. Wyczekiwani to przede wszystkim osoby związane z prywatną telewizją Berlusconiego, często sztucznie wykreowane za pomocą sprytnego systemu promowania ludzi, niekoniecznie zasługujących na miano VIP-ów. Dość powiedzieć, że we Włoszech największą popularnością cieszą się młode i piękne osoby obojga płci, których jedyną zasługą dla świata jest to, że pokazały swą twarz i minimalistycznie przyodziane ciało, w jakimś niezbyt inteligentnym programie. Ten pusty i pełen blichtru światek, jest nieustannie wstrząsany aferami i skandalami na podłożu obyczajowym, w związku z posądzeniami o prostytucję lub używanie narkotyków. Zresztą sam Lele Mora został oskarżony o stręczycielstwo i wplątany w sprawę sądową Berlusconiego, któremu zarzuca się nadużycie stanowiska i stosunki z prostytutkami. Jeśli istotnie prawdą jest, że były premier kupił willę "Altachiara" to można powiedzieć, iż również on padł ofiarą klątwy, bo choć fizycznie żyje nadal, nie da się ukryć, że spotkała go śmierć polityczna. Ten nieciekawy aspekt włoskiego życia społecznego, według mnie jest jeszcze jednym dowodem na wszechogarniający konsumizm i upadek obyczajów, więc nie miałam najmniejszego zamiaru rozglądać się za twarzami znanymi z telewizyjnego ekranu. Natomiast samo Portofino bardzo mi się spodobało, rzeczywiście jest prześlicznie położone i pełne uroku, który podnosi jeszcze blask słońca, sprawiający, że kolorowe domki wyglądają po prostu bajecznie.
Za ich pierwszym rzędem wzniesionym w centralnej części nabrzeża, jest kilka maleńkich uliczek i zaułków oraz niewielki placyk. Na okolicznych wzgórzach widać inne budynki porozrzucane wśród drzew i krzewów a całość robi naprawdę niezapomniane wrażenie. W miasteczku są też liczne sklepy, sprzedające lokalne przysmaki, hafty, koronki i ręcznie robione lalki. Oczywiście nie brakuje również galerii sztuki oraz pracowni malarskich, gdzie można kupić większy lub mniejszy, pamiątkowy obraz. Ponieważ bary i kawiarnie były po prostu oblężone, tym razem nie wypiłam w Portofino popołudniowej kawy, lecz zadowoliłam się lodem "na wynos" zresztą bardzo smacznym, jak wszystkie włoskie lody. Do Santa Margherita wróciłam autobusem a następnie popołudniowym pociągiem do Mediolanu i na koniec podmiejską koleją do domu w Limbiate, gdzie czekali moi wygłodniali podopieczni. Mimo źle zaczętego dnia oraz czasu poświęconego na tę podróż, nie żałowałam, iż przypadek zaprowadził mnie do Portofino. Obiecałam też sobie, że jeśli będę mogła, za jakiś czas wrócę w tamte strony.
* Ścieżka dla pieszych do Portofino
Więcej zdjęć można zobaczyć w albumie >
a także >