sobota, 28 września 2013

Szwajcaria. Z widokiem na Lago di Lugano - Monte Bre'.


Już wspominałam, że Lugano leży w dolinie otoczonej górami. Kiedy patrzymy na okolicę stojąc na brzegu jeziora, na wprost po jego drugiej stronie widzimy ciekawe w kształcie wzniesienie, zwane Monte Salvatore; natomiast po lewej  dominuje nad nim niezbyt wysoka (933m) Monte Bre'. Ta góra z racji swojego położenia i bliskości z miastem jest miejscem, gdzie wiele osób udaje się, aby odetchnąć świeżym  powietrzem a także popatrzeć na piękną panoramę, jaka się roztacza wokoło. Inni  traktują ją jako punkt wypadowy, z którego można rozpocząć pieszą lub rowerową wycieczkę po górskich szlakach. Dolne partie tego wzniesienia są pokryte siecią ulic i dość gęstą zabudową; na jego szczyt można dotrzeć pieszo, samochodem (korzystając z asfaltowej drogi jezdnej) albo kolejką zębatą. Kolejka jedzie w dwóch etapach, więc w połowie drogi trzeba się przesiąść.

Z jej wagonika widać sporą część
jeziora i miasta, jest to bardzo atrakcyjna podróż zapewniająca niezapomniane wrażenia, podobnie jak to się dzieje, kiedy jedziemy kolejką zębatą z Como do Brunate. Po przyjeździe na górę należy obowiązkowo odbyć spacer drogą wijącą się wokół szczytu, aby popatrzeć na przepiękne widoki, jakie oferuje to miejsce. Przy sprzyjającej pogodzie oprócz jeziora i miasta Lugano, widać stąd jak na dłoni okoliczne góry, w tym najwyższą z nich, odległą Monte Rosa o szczycie pobielonym śniegiem.



Równie wspaniale wyglądają Prealpy, kąpiące w wodach jeziora swoje zielone zbocza. Trudno się też nie zachwycić widokiem, jaki prezentuje samo Lago di Lugano, którego pokrętny przebieg sprawia, że pośród gór widać jego błękitne fragmenty, wyglądające niczym łańcuch niewielkich jezior. Na mnie ogromne wrażenie zrobiła ta jego część, którą już widziałam podczas wycieczki na Monte Generoso, (link)  gdzie widać długi most przecinający je w poprzek. Podobno wzniesiono go na wybrzuszeniu, jakie tworzy morena znajdująca się na dnie jeziora; co jest godne uwagi, nie jest to konstrukcja nam współczesna, lecz wzniesiona w połowie XIX wieku a w XX jedynie rozbudowana. Most jest ogromnie ważny dla szwajcarskiej komunikacji, gdyż oprócz drogi regionalnej, biegnie tu także autostrada i linia kolejowa.




Jednak oprócz refleksji nad oczywistą użytecznością tego przedsięwzięcia, nie sposób nie zachwycić się widokiem połyskliwych wód jeziora i gór przepięknie modelowanych przez światło i cień z głębokimi rozpadlinami biegnącymi wzdłuż stoków. Na lewym brzegu, oprócz Monte Generoso mogłam zobaczyć Valle d'Intelvi, leżącą po włoskiej stronie granicy, gdzie tak lubiłam chodzić na wiosenne wycieczki, kiedy rozwijały się pierwsze listki a zagajniki tarniny czarowały welonem swoich drobnych kwiatków o gorzkawym, odurzającym zapachu.



Z trudem oderwałam się do tego widoku, aby udać się do wioski Bre' leżącej w niewielkim obniżeniu terenu pomiędzy Monte Bre' i Monte Boglia. Wiedzie tam wygodna ścieżka, wyłożona kamiennymi płytami. Podczas tego spaceru można popatrzeć w stronę północy, gdzie horyzont zamykają góry leżące na terenie Włoch, na północny wschód od Jeziora Como. Bre' to bardzo malownicza wioska, z zabytkową zabudową, jaką tworzą małe domki, wzniesione wedle dawnego, lokalnego zwyczaju z szarego kamienia i drewna. Dzięki temu, że zamieszkują ją liczni pasjonaci sztuki i tradycji, całość z biegiem lat nic nie straciła ze swego rustykalnego charakteru.

Niezbędne prace modernizacyjne  przeprowadzono tam w taki sposób, żeby nie naruszyć zabytkowej substancji, więc z przyjemnością zapuściłam się w wąskie i kręte uliczki, podziwiając urocze zaułki, gdzie czyjeś poczucie estetyki kazało posadzić krzewy, zasiać kwiaty przy schodach albo umieścić na podwórku kolekcję zabytkowych narzędzi rolniczych. Ta mała wioska gościła wielu sławnych mieszkańców, tu swoje domostwa mieli malarze Wilhelm Schmid, Josef Biro' czy Pasquale Gilardi, który urodził się w Bre' w rodzinie wyróżniającej się talentami artystycznymi (jego dwaj bracia również byli malarzami, zaś trzeci z nich został architektem). W latach 1995- 2005 w wiosce miało miejsce interesujące przedsięwzięcie artystyczne, dzięki któremu pozostało tam wiele dzieł sztuki: mozaiki, rzeźby i witraże, wyeksponowane na uliczkach i ścianach budynków. 

Podobne inicjatywy są bardzo popularne po obydwóch stronach granicy,  również w wielu włoskich miejscowościach, że wymienię choćby takie wioski jak Arcumeggia czy Boarezzo, (link) gdzie możemy oglądać ich efekty. Zresztą ta okolica od niepamiętnych czasów szczyciła się tym, że wydała licznych artystów - rzemieślników, którzy swoimi dziełami ozdobili wiele kościołów we Włoszech, Francji i w Niemczech. Wywodzili się oni z okolic Como oraz Lugano i do dziś są znani miłośnikom historii sztuki. Mówi się o nich "magistri luganesi" lub "comacini" albo intelvesi" w zależności od miejsca urodzenia a czasem "antelami" od nazwiska Benedetto Antelami, najsłynniejszego z nich, któremu zawdzięczamy przepiękne baptysterium w Parmie. Osoby, które były w Mediolanie, być może zwróciły uwagę na okazały budynek Broletto, wzniesiony z czerwonej cegły i usytuowany na potężnych arkadach, znajdujący się nieopodal Duomo, na wprost Palazzo della Ragione. Tam w niszy znajdującej się na ścianie od strony dziedzińca, można zobaczyć rzeźbę, będącą jednym z symboli tego miasta. Jest to konny pomnik Oldrado da Tresseno, dzieło pochodzące ze szkoły Benedetta. Uważa się, że to właśnie jego uczniowie i następcy, wędrując po całej Europie, z jednej wielkiej budowy na drugą, stworzyli korporacje, będące zalążkiem wolnomularstwa o czym pisałam w starszych wpisach tutaj i tutaj
Jak widać, na koniec nieco odbiegłam od zasadniczego tematu tego posta, ale w moich podróżach często spotykałam różne informacje nawiązujące do tej szczytnej tradycji, więc mam nadzieję, iż nie od rzeczy jest wzmianka na ten temat, która być może zainteresuje również kogoś z czytelników.
 
Więcej zdjęć z Bre' i Monte Bre'>

czwartek, 26 września 2013

Włochy i Szwajcaria, czyli wędrując wokół Jeziora Lugano. Część II - miasto Lugano .


Tak, jak obiecałam, tym razem opowiem o  moim powtórnym spotkaniu z miastem Lugano, spotkaniu, które nazwałam jednym z największych rozczarowań...Pierwsze wspomnienie nadal trwało żywe w mej pamięci, więc niejednokrotnie myślałam o powrocie w tamte strony, jednak było to jeszcze przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej, więc moja sytuacja prawna nie pozwala mi skorzystać z przywilejów, jakie mają obywatele Włoch. Dopiero nasz pełny akces do Unii i fakt, że w tym czasie stałam się sensu stricto włoską rezydentką, spowodował, że przyszedł moment, w którym mogłam zrealizować dawno powzięty zamysł. Do Lugano pojechałam pociągiem z Como, nieco zdenerwowana, bo nie wiedziałam, czy podczas kontroli granicznej powinnam pokazać polski paszport, czy też tymczasowy dowód osobisty, jaki otrzymam we Włoszech. Na chybił trafił podałam dowód, na który pogranicznik tylko rzucił okiem, co mnie bardzo ucieszyło, bo przed chwilą widziałam jak skrupulatnie kontrolował inne osoby wyglądające na cudzoziemców, szczególnie te ciemniejszej karnacji, ubrane w afrykańskie lub arabskie stroje. Obawiałam się, że również  mnie  zacznie "maglować" i dopytywać się kim jestem i w jakim celu jadę, nawet zaczęłam przygotowywać zwięzłe i rzeczowe odpowiedzi po włosku, ale jak się okazało, nie uznano mnie za osobę mogącą stanowić potencjalne znaczenie. Bardzo mnie to ucieszyło, gdyż wiele słyszałam o tym, że szwajcarskie służby potrafią być bardzo skrupulatne wobec cudzoziemców, przekraczających ich granicę. Podróż nie dłużyła mi się zbytnio, tym bardziej, że mogłam  oglądać zmieniające się widoki, jakie przemykały za oknem pociągu. Niebawem dotarliśmy do celu i po chwili znalazłam się na placu przed dworcem, tym samym, gdzie kiedyś zatrzymał się autobus wiozący mnie z Polski. Znowu po drugiej stronie ulicy zobaczyłam znajomy różowy budynek z napisem " Koleje  Lugano - Ponte Tresa"  więc szybko podeszłam do  skraju tarasu. W tym miejscu przeżyłam prawdziwy szok... Okazało się, że poranna mgła,  jaka wtedy  spowijała miasto sprawiła, że ​​głębia i odległość były  zupełnie inne niż w rzeczywistości... Przeciwległe zbocze, które jak wtedy mi się wydawało jest  tuż, niemal na wyciągnięcie ręki, w rzeczywistości było dość odległe. Głęboka dolina, jaką wówczas widziałam w tym miejscu, okazała się dość rozległą przestrzenią z błękitną taflą jeziora leżącego po lewej stronie. Widok sam w sobie był  bardzo przyjemny,  miasto lśniło w słońcu, które pięknie wydobywało jego kolory a szmaragdowe góry wspaniale harmonizowały z lazurem nieba i wody. Ja jednak nie nie mogłam rozstać się z magiczną wizją, jaką stworzyła  moja wyobraźnia... Spodziewałam się gór rozdzielonych wąskim jeziorem a zobaczyłam niezbyt głęboką nieckę, gdzie ciągnęły się długie, gęsto zabudowane ulice. To co zobaczyłam, nawet w przybliżeniu nie przypominało miasta, którego się domyślałam, kiedy byłam tam po raz pierwszy...

Słyszałam o tym, że mgła potrafi płatać figle i tworzyć różne fatamorgany, lecz nie mam pojęcia, że może to dawać obraz do tego stopnia odmienny od rzeczywistości. Czułam się niczym dziecko, które długo czekało na wymarzoną zabawkę a kiedy ją wreszcie otrzymało, ta rozpadła mu się w rękach... Ponieważ dworzec w Lugano leży na niewielkim wzniesieniu, dla wygody podróżnych zbudowano również kolejkę zębatą, którą można dojechać do  centrum miasta. Ja jednak postanowiłam zejść na piechotę, żeby obejrzeć wąskie i strome uliczki, jakie widziałam poniżej. Nie był to zbyt wygodny spacer, gdyż zejście jest dość strome, do tego nie ułatwiały go chodniki z szerokimi, płaskimi stopniami, ponieważ były zbyt długie na moje dwa kroki a przy trzech musiałam dreptać w nienaturalny sposób. Mimo wszystko muszę przyznać, że ta część miasta wyglądała bardzo malowniczo, tym bardziej, że w głębi widać było jezioro i zieleniały stoki góry San Salvatore, robiła też bardzo miłe wrażenie swoją czystością i zadbanymi budynkami. Po chwili dotarłam do miejsca z mnóstwem sklepików z pięknie zaaranżowanymi wystawami. Leżały tam ogromnie kręgi sera, wielkie szynki i pęta kiełbasy a warzywa i kwiaty kusiły kolorami. Okazało się, że ta niewielka dzielnica handlowa leży tylko o krok od  bulwaru biegnącego wzdłuż brzegu jeziora. Tu muszę oddać miastu sprawiedliwość , bo chociaż przystań w Lugano nie wyróżnia się niczym szczególnym, to widok, jaki się stąd roztacza, może śmiało konkurować z jeziorem Como. Dzieje się tak dzięki bardzo urozmaiconej linii brzegowej, z pięknymi zielonymi wzniesieniami, wśród których palmę pierwszeństwa dzierży góra San Salvatore, mająca ciekawy kształt frygijskiej czapki. W najpiękniejszym miejscu nabrzeża jest dość rozległy park, leżący nieopodal centrum; można tam oglądać malowniczo zgrupowane drzewa i krzewy, wspaniałe kwiatowe klomby,  posągi, fontanny oraz inną małą  architekturę  parkową.   

Nic więc dziwnego, że wiele osób  przysiadło na parkowych ławeczkach, tym bardziej, że ciepłe promienie słońca i wspaniałe widoki wokoło nastrajały do dłuższego odpoczynku. Nie dołączyłam do tego grona, ponieważ postanowiłam, że cały dzień poświęcę na intensywne zwiedzanie a w planie oprócz samego miasta Lugano miałam jeszcze wjazd kolejką zębatą na górę Monte Bre' i rejs statkiem do Gandrii. Tu wspomnę o tym, co mnie uderzyło, kiedy mogłam popatrzeć na Lugano z pokładu statku. Otóż ​​podczas spaceru po mieście szłam urokliwymi uliczkami o starszej zabudowie, natomiast kiedy statek odbił od brzegu, przekonałam się, że można tu zobaczyć także bardziej nowoczesną architekturę. Osobiście nie mam entuzjazmu dla takiej zabudowy, wydaje mi się nijaka i pozbawiona stylu, kojarzy mi się z klockowatymi domami, które masowo wznoszono w Polsce w latach 60-tych i 70-tych. Zbudowano je według jednego projektu, więc są podobne do siebie niczym  krople wody, z identycznymi balkonami zwróconymi w stronę jeziora. Takie budynki można zobaczyć również w innych, szwajcarskich miejscowościach, co moim zdaniem nie dodaje im urody ani stylu, tu widzę zdecydowana przewagę nieco mniej uporządkowanych miejscowości w niedalekiej Lombardii, gdzie nawet nowoczesne budynki zawsze mają w sobie jakiś rys indywidualności.  

więcej zdjęć jest w albumie>

niedziela, 22 września 2013

Włochy i Szwajcaria, czyli wędrując wokół Jeziora Lugano. Część I.



Gdyby ktoś mnie zapytał, które z miejsc, jakie dane mi było oglądać zrobiło na mnie największe wrażenie, byłabym w prawdziwym kłopocie...
Łatwiej mogłabym wymienić te, które mi się nie podobały, albo zawiodły moje oczekiwania (bo takich było niewiele), choć raz zdarzyło mi się, że z czasem diametralnie zmieniłam moje zdanie na temat jednego z nich. Tym miejscem było Jezioro Lugano, gdzie podobnie, jak przez Lago Maggiore, przebiega granica dzieląca Włochy i Szwajcarię. Jest ono wąskie, głębokie (288m) i bardzo kręte; ma też kilka odnóg, wcinających się w przestrzeń pomiędzy okolicznymi górami. Ta dwupaństwowość jeziora ma odbicie również w nazwie. Włosi nazywają je "Lago di Ceresio" od miejscowości Porto Ceresio leżącej na jego południowym krańcu, natomiast dla Szwajcarów jest to "Lago di Lugano" od miasta Lugano, znajdującego się w północnej części. 
Na ogół jednak używa się nazwy szwajcarskiej, więc i ja zastosuję się do tej zasady, gdyż szczerze mówiąc, o Lago di Ceresio usłyszałam po raz pierwszy, kiedy zamieszkałam we Włoszech. Na szczęście jest coś, co dość ściśle wiąże obie nacje żyjące na jego brzegach, jest to język włoski, którym mówi się po obu stronach granicy, zarówno w Lombardii, jak i szwajcarskim Kantonie Ticino.

Zresztą stosunki między tymi dwoma krajami są bardzo dobre, obowiązuje dwustronna konwencja o swobodnym przekraczaniu granicy, dzięki czemu mając odpowiednie zameldowanie nie tylko można swobodnie poruszać się po przygranicznych terenach, lecz także legalnie podejmować pracę, bez względu na obywatelstwo.
Oczywiście, nie znaczy to, że na granicy nie ma żadnej kontroli - celnicy oraz pogranicznicy wykonują swoje zwykłe obowiązki, jednak odniosłam wrażenie, że tu kierują się zarówno swoim doświadczeniem, jak i niezawodną intuicją, więc turysta, który chce jedynie pozwiedzać raczej nie jest przez nich niepokojony.

Dzięki tej konwencji wielokrotnie wędrowałam do Szwajcarii przekraczając granicę na piechotę, pociągiem lub autobusem, aby zobaczyć jakieś ciekawe miejsce albo pochodzić po górach. Będę szczera i powiem, że współczesna Szwajcaria, aczkolwiek bogata, czysta i mająca wiele cech, które osobiście wysoko cenię, według mnie nie ma tej malowniczości i wdzięku, jaki widzi się po nieco mniej uładzonej stronie włoskiej.
Moja przygoda z jeziorem Lugano rozpoczęła się wiele lat temu, od magicznego momentu zachwytu... Co prawda. później nazywałam je jednym z największych rozczarowań, lecz kiedy je lepiej poznałam, niespodziewanie dla mnie samej, stało się moją największą miłością oraz terenem, gdzie dzięki splotowi zdarzeń i czystemu przypadkowi, niespodziewanie przeżyłam wspaniałą przygodę intelektualną i emocjonalną... 
Jednak bywa tak, że kiedy chcemy mówić o rzeczach, które zapadają nam w serce, oprócz chęci podzielenia się tymi pięknymi przeżyciami rodzi się w nas lęk, że słowa będą zbyt ubogie, aby oddać nasze uczucia i możemy je w pewnym sensie sprofanować naszą nieudolnością. Obawiamy się, że ktoś nas zapyta o co w tym wszystkim chodzi, dlaczego ta rzecz, tak banalna, jest dla nas tak ważna? Mimo to, postanowiłam zmierzyć się z tematem i opowiedzieć moją historię związaną z jeziorem Lugano i jego niezwykłą okolicą.

Zaczęło się to wiele lat temu, kiedy zamiast autobusem zmierzającym z Polski do Włoch przez przełęcz Brenner, postanowiłam jechać innym, którego trasa wiodła przez Szwajcarię. Był mroźny, zimowy poranek, gdy zatrzymaliśmy  się przed dworcem w Lugano, gdzie kilka osób kończyło podróż. Obsługa zajęła się wypakowywaniem bagaży a pozostali pasażerowie, w tym ja, wyszli na chwilę, żeby rozprostować nogi. Po jednej stronie placu widać było nowoczesny budynek dworca nie grzeszącego urodą, natomiast po drugiej znajdował się dużo mniejszy, uroczy budyneczek w stylu "liberty" z napisem "Ferrovie Lugano-Ponte Tresa". O Ponte Tresa słyszałam wcześniej, więc wiedziałam, że jest to miejscowość, gdzie znajduje się most na rzece Tresa, przez który przebiega granica pomiędzy Włochami i Szwajcarią. Domyśliłam się, że jest to stacyjka lokalnego pociągu, kursującego po trakcji łączącej te dwie niezbyt odległe miejscowości. Budynek stał na brzegu wzniesienia; obok znajdował się niewielki taras, więc podeszłam do jego barierki, aby popatrzeć na panoramę okolicy. Jak już wspomniałam, był wczesny ranek, słońce właśnie wschodziło; jego promienie rozświetlały gęste, poranne mgły, snujące się wokoło. Skrzypiący śnieg błyszczał diamentowo a z welonów wilgoci wyłaniały się zarysy gór otaczających miasto. Kiedy stanęłam przy barierce i spojrzałam w dół, zobaczyłam widok, jaki trudno zapomnieć, bo jego urody nie dało się opisać...

Miałam przed sobą wąską, głęboką dolinę, której dno było całkowicie niewidoczne. Domyślałam się, że tam, w dole, leży jezioro a po jego obu stronach, na zboczach gór o zaledwie zarysowanych wierzchołkach, widać było ulice i tarasowo wzniesione domy. Mgła zalegająca przestrzeń pomiędzy nimi układała się w grubsze i cieńsze warstwy,  lśniąc w pierwszych promieniach słońca. Bardzo żałowałam, że nie mam ze sobą aparatu fotograficznego i nie mogę zatrzymać w kadrze tego magicznego momentu. Ta wspaniała panorama sprawiła, że z żalem wsiadłam do autobusu, aby ruszyć w dalszą drogę; od tej pory wciąż myślałam o tym, żeby tam wrócić i ponownie zobaczyć to czarodziejskie miasto. Zanim to się stało, minęło kilka lat, kiedy wreszcie zrealizowałam ten zamysł, przeżyłam jedno z największych rozczarowań mojego życia, jednak o tym napiszę w moim następnym poście o mieście Lugano. Z czasem to rozczarowanie stało się oczarowaniem, odbyłam wiele podróży w tamte strony a teraz, jak sądzę, przyszedł odpowiedni moment, żeby o nich opowiedzieć.

Niestety, jak już wspomniałam, z tego pierwszego spotkania z Lugano nie mam żadnych zdjęć... te które zamieściłam w tym poście zrobiłam w zimie trzy lata później a przedstawiają tę część jeziora, przez którą przebiega granica. Wykonałam je stojąc na włoskim brzegu; góry, jakie widać w głębi, należą do Szwajcarii i leżą w okolicy Lugano. Również warunki pogodowe były zupełnie odmienne, więc to co przedstawiają, nijak się nie ma do widoku, jaki zobaczyłam tamtego mroźnego poranka....Cdn.

niedziela, 15 września 2013

Lombardia. Brunate i Faro Voltiano.


Pisząc o Como kilkakrotnie wspominałam o Brunate, które co prawda z racji bliskości wydaje się być jego częścią, lecz w istocie jest odrębnym organizmem. Ta niewielka gmina licząca około 1700 mieszkańców, leży na wzniesieniu, jakie dominuje nad Como po prawej stronie i jest pierwszym z pasma Prealp oddzielającego Brianzę od alpejskich łańcuchów i jeziora Como. Tu zaczynają się zielone tereny Triangolo Lariano, ciągną się one aż do Bellagio i są ulubionym miejscem rekreacyjnym mieszkańców najbliższej okolicy a także niezbyt odległego Mediolanu. W przeciwieństwie do leżącego w kotlinie miasta Como, jest tu pod dostatkiem świeżego powietrza, do tego w pogodne dni można podziwiać wspaniałe widoki, zarówno na pobielone śniegiem alpejskie czterotysięczniki, jak i na spowite w błękicie zielone połacie Lombardii i Piemontu. Ta uprzywilejowana pozycja sprawia, że o Brunate często się mówi, iż jest balkonem Prealp (jak Włosi lubią nazywać podobne miejsca) i muszę powiedzieć, że jest to miano w zupełności zasłużone. Kiedy po raz pierwszy przyjechałam do Como, mój zachwyt nad tym tak pięknie położonym  miastem sprawił, że nie wiedziałam, gdzie najpierw mam skierować swe kroki... Patrząc wokoło, dostrzegłam na jednym ze wzgórz jakieś domostwa a wśród nich piękny różowy budynek z białymi ornamentami w stylu liberty.

Miałam wrażenie, że owo wzgórze tworzy prawie pionową ścianę ponad miastem ( w istocie stopień nachylenia nie przekracza 55%). Kiedy się dowiedziałam, że można tam wjechać kolejką, natychmiast udałam się na poszukiwanie stacyjki. Jej odnalezienie nie było trudne, gdyż jest to bardzo charakterystyczna budowla, wzniesiona w stylu szwajcarskiego chalet z pięknymi ornamentami wyrzeźbionymi w drewnie. Kolejka do Brunate jest kolejką zębatą, wciąganą na górę za pomocą lin na zasadzie przeciwwagi (wagonik jadący do góry przemieszcza się pod ciężarem tego, który zjeżdża na dół). Dlatego też w połowie drogi znajduje się mijanka gdzie obydwa wagony spotykają się na wyciągnięcie ręki. Z racji dużego nachylenia terenu emocje podczas pierwszej podróży są naprawdę niecodzienne, podobnie, jak widoki, które się roztaczają wokoło. Jak niejednokrotnie wspominałam, w Lombardii problem polega na tym, że z racji dużej wilgotności powietrza i smogu zalegającego nad tą krainą, trzeba mieć sporo szczęścia, żeby przy pierwszym podejściu zobaczyć ten widok w całej krasie. Ja miałam fart, ponieważ poprzedniego dnia przeszła silna burza z ulewnym deszczem, więc powietrze było kryształowo przejrzyste. W miarę jak kolejka wznosiła się w górę, mogłam zobaczyć coraz większą przestrzeń dokoła, z miastem Como w dole, błękitnym lustrem jeziora i pobielonymi śniegiem szczytami wysokich gór, poprzedzonych ariergardą łagodnych, zielonych przedalpejskich wzniesień na horyzoncie.

Kolejka posuwała się do góry po torowisku biegnącym wśród zarośli poprzetykanych ciemnozielonymi kolumnami cyprysów i laurowymi drzewkami a ja byłam tak pełna wrażeń, że wydawało mi się, iż ta podróż trwa wieki, choć w istocie było to zaledwie parę minut. Od tamtej wycieczki minęło ponad dziesięć lat, ale pamiętam ją tak dobrze, jakby to było wczoraj (podobnie, jak mój pierwszy rejs po jeziorze Como) gdyż były to dla mnie wspaniałe chwile i niezapomniane wrażenia. Ta pierwsza wycieczka do Brunate nie była ostatnią,  później jeździłam tam jeszcze kilka razy, ale nigdy już nie poczułam takiego dreszczu emocji połączonego z nieopisanym zachwytem...
Pewnego razu, wybrałam się tam pod koniec zimy, aby zobaczyć Faro Voltiano, bardzo szczególny monument poświęcony pamięci Aleksandra Volty. Volta urodził się w Como w zamożnej rodzinie, należącej do miejscowej arystokracji.

Podobno był wątłym dzieckiem i z tej racji oddano go na wychowanie do mamki, która mieszkała właśnie w Brunate, w niewielkim, skromnym domku. Jej mężem był rzemieślnik wytwarzający barometry i uważa się, że to właśnie dzięki niemu Aleksander zainteresował się fizyką. Przyszły uczony, jako dziecko nie rokował wielkich nadziei, co więcej, dość długo uważano go za niemego a nawet upośledzonego umysłowo, ponieważ przez pierwszych pięć lat życia nie umiał mówić. Mimo to, wyrósł na młodzieńca o wielkiej inteligencji, w szkole cieszył się opinią doskonałego ucznia a w przyszłości zasłynął jako genialny wynalazca. Mieszkańcy Como są bardzo dumni z tego, że przyszedł na świat właśnie w ich mieście,  dlatego też w setną rocznicę śmierci Volty w Brunate wzniesiono na jego cześć oktagonalną wieżę w kształcie latarni morskiej, która po zapadnięciu zmroku, aż do świtu emituje wiązkę światła o zmieniających się kolorach w barwach włoskiej flagi. Kiedyś wracając statkiem do Como miałam okazję zobaczyć ten piękny spektakl i muszę powiedzieć, że naprawdę robi wrażenie!

Wieża ma 27 metrów wysokości i służy również jako punkt widokowy. Znajduje się w San Maurizio, najwyżej położonej frakcji Brunate. Prowadzi tam droga jezdna biegnąca serpentynami i mulatiera, wiodąca w górę niemal prostopadle do stoku; dzięki niej, idąc pieszo, można sobie skrócić drogę, ścinając poszczególne, bardzo liczne zakręty. Wypróbowałam obydwie opcje, ale droga wciąż wydawała mi się dość długa i zastanawiałam się, dlaczego nie można podejść do wieży od strony zachodniej, co pozwoliłoby tę odległość zredukować o połowę. Mało brakowało a te moje dywagacje skończyły by się tragicznie i to nie tylko dla mnie, ale również dla Marty... Kiedy pewnego lata przyjechała do mnie w odwiedziny, bardzo chciałam jej pokazać wspaniały widok, roztaczający się ze szczytu wieży. Ponieważ miałyśmy dość ograniczony czas, postanowiłam zapytać kogoś z mieszkańców, czy nie ma krótszej drogi. Pewna pani, sprzedająca pamiątki na straganie nieopodal kościoła, powiedziała nam, że jest taka dróżka, zaczynająca się za cmentarzem. Jak się okazało słowo "cmentarz" było tu jak najbardziej na miejscu i nie zapowiadało niczego dobrego... Początkowo nic nie wskazywało na późniejsze kłopoty, gdyż faktycznie znalazłyśmy ścieżkę, dość szeroką i wygodną, którą przeszłyśmy kilkaset metrów pośród drzew i krzaków porastających strome zbocze. Przyszedł jednak moment, kiedy okazało się, że skutkiem erozji dróżka zrobiła się niemal niedostrzegalna a grunt zaczął się usuwać spod naszych nóg. Miałyśmy nadzieję, że za chwilę wrócimy na ubity szlak, ale niestety, ścieżka zniknęła nieodwołalnie a my utknęłyśmy definitywnie, bojąc się zrobić choć jeden krok w przód lub w tył. Problem polegał na tym, że  na urwistym i bardzo w tym miejscu stromym zboczu, oprócz niezbyt gęstych drzew i słabo zakorzenionych, wątłych krzaczków, nie rosło nic więcej, co mogło by stanowić jakikolwiek punkt podparcia. Cienka warstwa ziemi pokrywająca skały była piaszczysta i sypka, więc nie było mowy o tym, żeby próbować robić duże kroki od drzewa do drzewa, bo mogło to poskutkować usunięciem gruntu i wywrotką, po której człowiek zacząłby spadać w dół, jak przysłowiowy kamień. Czepianie się krzaków też nie wchodziło w grę, gdyż ich długie i cienkie gałęzie nie były na tyle solidne, żeby utrzymać nasz ciężar. Robiłam sobie straszne wyrzuty, że naraziłam nas na tę niebezpieczną  sytuację i zaczęły mi się przypominać wszystkie zasłyszane historie o ludziach, którzy w podobnych okolicznościach stracili życie, schodząc ze ścieżki w trakcie trekkingu albo podczas zbierania kasztanów. Szczerze mówiąc, dziś trudno mi powiedzieć, jak to się stało, że udało nam się nie wpaść w panikę, opanować nerwy i pomału, stopa za stopą, na przemian przytrzymując się drzew i podając sobie nawzajem ręce, wycofać aż do miejsca, gdzie ponownie znalazłyśmy się na pewnym gruncie. Oczywiście po tej mrożącej krew w żyłach przygodzie nie dotarłyśmy do Faro i Marta nie zobaczyła pięknej panoramy, jaką chciałam jej pokazać. Ja natomiast dostałam niezłą lekcję a ta nauczyła mnie szacunku dla lombardzkich gór, które choć niewysokie, mają opinię niebezpiecznych. Od tej pory raczej nie zapuszczałam się na niepewny teren i zanim zdecydowałam się na jakiś szlak dokładnie czytałam jego opis w przewodniku, który swego czasu dostałam w prezencie od rodziny pewnego pacjenta. Doceniłam też dobrodziejstwo chodzenia z kijkiem, zwanym przez Włochów "bastone", którego ostry, metalowy koniec niejednokrotnie mnie uchronił przed niekontrolowanym poślizgiem, że nie wspomnę o tym, o ile łatwiej było mi z nim wchodzić pod górę.

Ale wróćmy do Brunate, spacer jego krętymi uliczkami nie tylko daje nam okazję przyjrzenia się pięknym willom z przełomu XIX i XX wieku, lecz również zwiedzenia malutkiego centrum historycznego. Jest tam kilka zabytkowych domków z wewnętrznym dziedzińcem, w tym także dom rodziny Monti, gdzie Aleksander Volta spędził pierwsze lata swego życia. Na jego ścianie umieszczono pamiątkową tablicę, zaś nieopodal na kościele św. Andrzeja znajdziemy następną, poświęconą pamięci mamki Aleksandra, Elisabetty Pedraglio i jej męża Lodovica Monti. Nieopodal stacji kolejki widać okazały i efektowny, lecz zamknięty i wyraźnie niszczejący budynek. To dawny hotel Belvedere, w którym ongiś znajdowało się również kasyno gry. Niestety, podobnie, jak piękny Grand Hotel na Monte Campo dei Fiori nieopodal Varese, po II Wojnie Światowej podupadł i stracił licencję na prowadzenie gier hazardowych, w związku z powstaniem nowoczesnego kasyna w niedalekim Campione d'Italia. Wspominałam już, że Brunate jest świetnym punktem wypadowym dla pieszych i rowerowych wycieczek. Można stąd powędrować aż do Bellagio, albo wybrać jeden ze szlaków wiodących na niedalekie szczyty Monte Boletto i Monte Bolettone. Można też zejść pieszo do Torno, ślicznej miejscowości leżącej na brzegu jeziora Como. Jest to bardzo interesująca trasa, ze względu na możliwość zobaczenia po drodze ogromnych głazów narzutowych a także tajemniczych antycznych grobowców, o których pisałam tutaj.

Jak zwykle zapraszam do obejrzenia pozostałych zdjęć z Brunate. W Albumie umieściłam zarówno te, zrobione aparatem cyfrowym, jak i jedne z moich najstarszych zdjęć, wykonanych  metodą analogową. Różnica jest ewidentna, ale mam nadzieję, że mimo swojej niedoskonałości również one choć w części oddają  niezwykłą atmosferę i urodę tego miejsca.

piątek, 13 września 2013

Lombardia. Z góry na dół do Onno, czyli "szatański plan".

Jak już wspomniałam, postanowiłam odbyć wycieczkę "dwa w jednym" i po obejrzeniu źródła Menaresta zejść z płaskowyżu, gdzie leży Magreglio, na brzeg jeziora Lecco, do Onno. Pewnego razu, kiedy płynęłam statkiem po jeziorze, zafascynował mnie widok tej niewielkiej miejscowości, położonej pod kilkusetmetrową, prawie pionową, skalną ścianą. Wybierałam się tam po obejrzeniu kościoła w Visino, ale wtedy miałam za mało czasu (czekał mnie jeszcze nocny dyżur) więc doszłam jedynie na tyle blisko, że mogłam popatrzeć na nią z szosy biegnącej zakosami po przełęczy pomiędzy górami. Miałam wtedy zamiar dotrzeć do Onno pieszo, zaś do Asso wrócić autobusem. Niestety, ten ostatni istniał jedynie w mojej (podobno aktualnej) książeczce z rozkładami jazdy, zaś w praktyce jego kursy zostały zawieszone, o czym dowiedziałam się, kiedy byłam w Valbronie. Cudem udało mi się złapać tzw. "okazję" i dzięki temu zdołałam w porę dotrzeć do Asso, a następnie do domu.

Tym razem miałam zamiar podejść do Onno z przeciwnej strony, co według mojej  mapy powinno być sprawą dość prostą, gdyż w tym celu należało znaleźć ścieżkę odbijającą w dół od drogi łączącej Asso i Bellagio, gdzieś pomiędzy wioskami Magreglio i Civenna. Szosa tym miejscu tworzy podwójny zakręt i po pokonaniu drugiego z nich, powinnam zacząć schodzić w dół. Różnica poziomów pomiędzy płaskowyżem a brzegiem jeziora wynosi około 550 m, lecz z mapy wynikało, że ścieżka na dół biegnie w poprzek zbocza łagodnym  łukiem, więc do przejścia powinnam mieć plus/minus trzy kilometry. Faktycznie, tuż za zakrętem zauważyłam polną drogę, jednak ta dość szybko doprowadziła mnie do bramy pola campingowego. Tablica na bramie głosiła, iż wstęp na teren mają jedynie klienci campingu, więc nie miałam tam czego szukać. Nieopodal mieszkali jacyś ludzie, u których próbowałam się dopytać o ścieżkę do Onno lecz nikt nie potrafił mi udzielić informacji na ten temat. Rozczarowana, wróciłam na szosę i po kilkudziesięciu metrach znalazłam następną, wąską drogę, tym razem asfaltową. Ta również zdecydowanie prowadziła w dół po zalesionym stoku góry, choć z mapy jednoznacznie wynikało, że powinna tu być mulatiera lub bita dróżka, którą mogłabym dojść wprost na brzeg jeziora.

Kiedy po przejściu dość sporego odcinka drogi znalazłam się przed dwoma słupkami niegdyś będącymi częścią nie istniejącej już bramy, ogarnęły mnie poważne wątpliwości co do tego, czy wybrałam właściwy kierunek. Wyglądało na to, że prawdopodobnie znalazłam się na terenie prywatnym, gdyż na jednym ze słupków  widniał numer posesji. Mimo to, droga była  ogólnie dostępna, nie było bramy ani szlabanu, więc postanowiłam kontynuować wędrówkę, w nadziei, że jednak uda mi się dotrzeć na brzeg jeziora. Przeszłam jeszcze kilkadziesiąt metrów i po chwili wśród lasu porastającego zbocze zobaczyłam dość spory, malowniczy staw w dobrze utrzymanym parku. Co dziwne, ten teren nie był w żaden sposób wyodrębniony i park w naturalny sposób przechodził w leśne chaszcze. Na trawniku pośród drzew widniały liczne, nowoczesne rzeźby i duży, ładny dom, przy którym kręcili się ludzie, wyglądający na pracowników firmy zajmującej się pielęgnacją ogrodów. Zaskoczył mnie fakt, iż tak zasobne domostwo nie jest ogrodzone, nie było nawet tabliczki mówiącej o zakazie wstępu na teren prywatny, jakie w Lombardii można spotkać na każdym kroku, nawet na polu, czy pastwisku. Miałam wielką ochotę zrobić tam parę zdjęć, gdyż park był naprawdę piękny a rzeźby wyglądały na dzieła sztuki o dużej wartości artystycznej. Uznałam jednak, że to zbyt ryzykowne; o ile w razie czego jakoś bym wytłumaczyła moją obecność w tym miejscu, to robiąc zdjęcia bez wątpienia mogłabym zostać oskarżona o naruszenie czyjejś prywatności, albo co gorsze, o robienie rekonesansu dla bandy włamywaczy, jak to się przydarzyło Dorotce (blog "Sałatka po grecku"). Przezornie oddaliłam się od efektownego domostwa, droga zaprowadziła mnie na niewielką polankę, przy której stał drugi, zupełnie zwyczajny, stary dom, tym razem ogrodzony, przed którym asfalt urywał się definitywnie. Okna domu były otwarte, grało radio, więc najwyraźniej ktoś był w środku. Postanowiłam zadzwonić do drzwi i zapytać, czy da się jakoś dotrzeć na brzeg jeziora. Na dźwięk dzwonka zjawiła się młoda kobieta, która co prawda nie mogła mi pomóc, ale zawołała swego męża  posiadającego większą wiedzę na ten temat. Jej mąż okazał się bardzo sympatycznym, równie młodym człowiekiem i słysząc o co chodzi, bez chwili wahania zaproponował, że wskaże mi drogę. Szybko włożył buty trekkingowe na bose nogi i zaprowadził mnie  na skraj polany, gdzie znajdowała się dróżka, częściowo zarośnięta krzakami i prawie niewidoczna. Myślałam, że to koniec wskazówek, jednak okazało się, że nie  jest to takie proste, jak sądziłam. Poszliśmy razem  jeszcze kawałek dróżką przez las, a w tym czasie Carlo (tak miał na imię sympatyczny pan) tłumaczył mi, w jaki sposób mam się orientować w terenie, gdyż jak powiedział, ze ścieżki właściwie nikt nie korzysta, więc oznakowań dawno nie odnawiano. Za punkty orientacyjne miały mi posłużyć: rzeczka, mostek i wielki, stary kasztan. Gdybym zabłądziła i zgubiła drogę, mogłam ewentualnie skorzystać z przesieki pod trakcją elektryczną, która  podobnie jak ścieżka prowadzi w dół, na brzeg jeziora, co jednak według niego było rozwiązaniem ostatecznym, ze względu na trudny i niebezpieczny teren. Na wszelki wypadek dał mi swój numer telefonu, z zaleceniem, abym zadzwoniła, jeśli sytuacja będzie tego wymagała. Na zakończenie ostrzegł mnie, że w lasku mogą być żmije więc idąc powinnam robić jak najwięcej hałasu, najlepiej używając do tego celu kijka lub szurając butami. 

Szczerze mówiąc, to wszystko nie wyglądało różowo, ale postanowiłam zaryzykować. W zasadzie podczas mojego pobytu we Włoszech jak ognia unikałam "chaszczingu" (o czym pisał Kris) a miałam do tego przynajmniej dwa powody. Pierwszy, to straszne przeżycia związana z zejściem ze ścieżki w Brunate (o czym być może napiszę niebawem) a drugi to dbałość o własne dobro i szacunek dla nerwów moich gospodarzy, którzy zawsze bardzo się martwili, aby w trakcie moich samotnych wędrówek nie spotkało mnie coś złego. Jednak tym razem pomyślałam sobie, że nie jest to wielka odległość, a ścieżka, mimo iż nie uczęszczana, zapewne da się zauważyć. Wbrew tym oczekiwaniom, okazało się, że droga przez las nie była zbyt przyjemna, po pewnym czasie ścieżka zniknęła zupełnie, co sprawiło, że poczułam się  naprawdę niewyraźnie... Na szczęście, w pewnej odległości ujrzałam na drzewie prawie zatarte, niebieskie kółko, będące oznakowaniem szlaku. Kiedy doszłam do tego miejsca, nieopodal zobaczyłam drewniany mostek, o którym mówił Carlo. Za mostkiem ponownie znalazłam ślad czegoś, co kiedyś mogło być  ścieżką i po kilkunastu minutach z ulgą dotarłam do ogromnego kasztana. Tu dróżka znowu zniknęła, a wokół miałam rzadkie zarośla stanowiące poszycie lasu i żadnej wskazówki... Uruchomiłam mój szósty zmysł i poszłam na chybił - trafił. To była dobra decyzja, bo dość szybko odnalazłam następny odcinek dawnego szlaku, a kiedy przeszłam jeszcze kilkaset metrów znalazłam się nieopodal małej kapliczki, stojącej na skraju mulatiery. Obok niej widniał drogowskaz mówiący o tym, że idąc w dół dotrę do Vasseny, wioski leżącej się nad brzegiem jeziora nieopodal Onno, natomiast górny odcinek prowadzi do Civenny. Gdybym pierwotnie poszła jeszcze dalej szosą z Magreglio do Civenny, nie wykluczone, że natrafiłabym na tę mulatierę. Popełniłam błąd, gdyż skręciłam zbyt wcześnie, jednak tu muszę się rozgrzeszyć, gdyż  mapa okazała się zupełnie niezgodna z rzeczywistością a poza tym ja nie szukałam mulatiery do Vasseny a ścieżki do Onno. Na moje szczęście, dzięki nieocenionym wskazówkom Carla wszystko dobrze się skończyło, a mulatiera po kilkunastu minutach istotnie zaprowadziła mnie na brzeg jeziora. Nie napotkałam też żadnej żmii lub być może faktycznie spłoszyłam je hałasując kijkiem i butami, jak mi radził Carlo.

Co prawda, zawsze starałam się zabezpieczać przed ich ukąszeniem i udając się w góry nawet w największe upały zakładam długie spodnie, grube, długie skarpety trekkingowe i takież buty z wysoką cholewką. Wielokrotnie ostrzegano mnie o tym bardzo realnym zagrożeniu, jakim są żmije, których  nie brakuje w Lombardii. Na początku mojej "kariery łazika" byłam w górach na grupowej wycieczce z przewodnikiem alpejskim, który zupełnie niespodziewanie nakazał nam być cicho, a następnie wskazał na żmiję ukrytą w trawie pod drzewem, na skraju ścieżki. Wielokrotnie widziałam też żmije przejechane przez samochody na asfaltowych, górskich drogach. Dlatego zawsze byłam bardzo ostrożna, unikałam schodzenia ze szlaku i chodzenia po trawie, aby nie "kusić złego licha". Kiedy znalazłam się w wiosce, bez zwłoki zadzwoniłam do miłego pana Carla, aby go powiadomić, iż szczęśliwie dotarłam do celu. Miałam wrażenie, że bardzo się ucieszył, nie omieszkał też wypytać mnie o stan dróżki, a także o to, czy wskazówki, których mi udzielił, były użyteczne. Podziękowałam mu z całego serca za okazaną pomoc, bez której w tej sytuacji z całą pewnością nie dałabym sobie rady. Szczerze mówiąc, miałam też ochotę przeklinać siarczyście, kiedy jeszcze raz wyciągnęłam moją mapę, gdzie "jak byk" widniała droga z Magreglio do Vasseny, która w rzeczywistości urywała się nieopodal domu Carla, a także szlak pieszy do Onno, o którym nikt z pytanych ludzi nie słyszał. Nie było na niej również żadnego śladu po mulatierze, na którą natrafiłam przypadkiem. Na szczęście wchodząc do wioski znalazłam się wprost na przystanku i patrząc na rozkład jazdy z radością stwierdziłam, że za kilka minut będzie autobus do Onno. Ponieważ miałam mój całodobowy bilet na wszystkie środki lokalnej komunikacji, mogłam sobie zaoszczędzić dwóch dodatkowych kilometrów marszu po rozpalonym asfalcie. 

Tym razem rozkład jazdy nie kłamał, i niebawem faktycznie dotarłam do Onno. Tu okazało się, że miejscowość, tak atrakcyjnie wyglądająca, gdy patrzyłam na nią ze statku, widziana z bliska, nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Malutka przystań, kilka domów pod skalną ścianą i wąska plaża, to wszystko można było ogarnąć jednym rzutem oka. Na domiar złego, jezioro w tym miejscu wyraźnie cuchnęło rybą, z której życie uciekło dość dawno temu...Ku mojemu żalowi nie było nawet przyzwoitej lodziarni! Niestety, do tego wszystkiego słońce stało wysoko i w związku z tym, miałam problem ze zrobieniem zdjęć skalnego urwiska, które faktycznie wyglądało imponująco. Na osłodę był tu przepiękny widok na jezioro Lecco, oraz niezawodne w tym względzie Grigne. Mimo to, zła i zmęczona tym tak mało ciekawym rozwojem wypadków, postanowiłam jak najszybciej wracać do domu. Ponieważ jednak życie nie zawsze jest tak proste, jak byśmy sobie tego życzyli, musiałam jeszcze zatoczyć spore koło, jadąc w przeciwną stronę autobusem do Bellagio, aby stamtąd udać się do Asso, skąd odjeżdżał mój pociąg. No ale cóż, cała ta wyprawa to był przecież "szatański plan"! Poza tym życie jeszcze raz potwierdziło to, co  wiedziałam od dawna. Jeśli mam komuś lub czemuś, ufać, to (przynajmniej w Lombardii) nie są to  z całą pewnością:
a) zegary uliczne
b) rozkłady jazdy na przystankach autobusowych
c) mapy

Nie policzę, ile razy w ciągu tych lat, jakie tam spędziłam, sama się wyprowadziłam w pole za pomocą tych trzech czynników... Negatywna opinia na ten temat nie jest tylko moim wymysłem, sami Włosi mówią o swoim kraju przekąsem  "Paese delle meraviglie" czyli "Kraj cudów" lub "dziwów" niczym zaskakująca "Kraina czarów" do której trafiła Alicja z popularnej książki dla dzieci (i nie tylko) gdzie wiele rzeczy nie jest takie, jak się nam wydaje...

Złość, która się we mnie gotowała, nie pozwoliła mi przejść do porządku nad nieścisłościami, jakie zawierała moja mapa, więc po powrocie do domu próbowałam ją zweryfikować z inną, która co prawda bardziej przystawała do realiów, jednak i tam znalazły się różne błędy... 
Zresztą, jak już wspominałam, nie było to pierwsze zdarzenie tego rodzaju, co mimo wszystko nie zniechęciło mnie do wędrówek, gdyż te logistyczne kłopoty z nawiązką wynagradzało mi  piękno natury i fakt, że na mojej drodze spotkałam naprawdę bardzo, bardzo liczną rzeszę wspaniałych, sympatycznych, i życzliwych ludzi !


Zdjęcie powyżej to sfotografowana tablica poglądowa okolicy, jaką znalazłam w Magreglio. Dzięki niej można sobie wyobrazić trasę, którą miałam zamiar pójść i jaką zrobiłam w istocie. Ścieżka widniejąca na mapie (o której nikt nie był w stanie mi powiedzieć czegokolwiek) powinna prowadzić z Magreglio do Onno, ukośnie trawersując zbocze. Natomiast droga, z jakiej postanowiłam skorzystać w zamian, wychodziła z miejsca oznaczonego jako Alpetto i według mapy kończyła się po lewej stronie Vasseny. Ta jednak w rzeczywistości urywała się mniej więcej w jednej czwartej zbocza, a jej dalszą część drogi pokonałam dróżką wiodąca w przeciwną stronę, aż doszłam do mulatiery, zaczynającej się w Civennie a kończącej w Vassenie, ale po stronie prawej, czyli przeciwnej do tej, w jaką zmierzałam. Dzięki temu moja trasa do przebycia wydłużyła się o odległość dzieląca mnie od Vasseny do Onno, i którą na koniec przebyłam autobusem...Jak mówi stare przysłowie "Kto drogę skraca, do domu nie wraca" a ja, wiedząc to wszystko, mogłabym bezpiecznie przejść odcinek z Alpetto do Civenny, i tam, jak Bóg przykazał, spokojnie rozpocząć schodzenie mulatierą, dzięki czemu oszczędziłabym sobie błąkania się po lesie i strachu przed żmijami. 

Nieco później dowiedziałam się, że ścieżka, którą zamierzałam pójść jednak istnieje i podobno zaczyna się gdzieś nieopodal domu Carla a ściślej mówiąc odbija w prawo od tej, którą mi wskazał. I tu rodzi się pytanie, jak to możliwe, że nie można znaleźć żadnych oznaczeń dla szlaku w miejscu, gdzie on się zaczyna? Nie wspomnę o tym, że zdziwiła mnie niewiedza ludzi, którzy tam mieszkają, bo na ogół miejscowi znają doskonale swój teren o czym sama przekonałam się niejednokrotnie podczas innych wypraw. Jednak najbardziej zaskoczyło mnie to, że Carlo, który co do centymetra potrafił opisać drogę do Vasseny nic nie wiedział o interesującej mnie ścieżce do Onno. 

Jedynym wytłumaczeniem tej zadziwiającej sytuacji z mapą jest to, czego się dowiedziałam zupełnym przypadkiem, że niektóre mapy są tworzone z celowym błędem i mają służyć do zdezorientowania wroga, który chciałby z nich skorzystać podczas napaści. No cóż, myślę że moja przygoda potwierdziła stuprocentową skuteczność tej metody, wyobrażam sobie oddział wojaków błąkających się po zboczu w pełnym oporządzeniu; ja na szczęście miałam tylko lekki plecak... 

Więcej zdjęć z Onno i okolicy jest w albumie>

wtorek, 10 września 2013

Lombardia. Fonte Menaresta, czyli u źródeł Lambro.



Znajomość z rzeką Lambro zawarłam podczas krótkiego pobytu w Caslino d’Erba, malutkiej miejscowości leżącej u podnóża Prealp, w kotlinie pomiędzy górami Capanna Mara, Monte Barzaghino i Monte Scioscia. Obok wioski przebiega droga wiodąca z Bellagio do Asso, Erby, i dalej, do Como. Od Canzo do Caslino drodze towarzyszy wąski, rwący, i szumiący strumień. To właśnie Lambro, która, jak mi powiedziano, po kilkudniowych deszczach potrafi narobić niezłych szkód, co mnie bardzo zdziwiło, gdyż rzeka z niewielką ilością wody w kamienistym korycie naprawdę nie wyglądała groźnie. 

Wtedy nie miałam pojęcia o kataklizmach, jakie we Włoszech powodują kilkudniowe opady; dopiero z biegiem czasu dowiedziałam się o brzemiennych w skutki powodziach i lawinach błota porywających ze sobą domy i ludzki dobytek. Podczas długich lat kiedy mieszkałam w tej okolicy, jeszcze  niejednokrotnie stawałam na brzegu Lambro lub na przerzuconym ponad nią moście. Pewnego razu, kiedy dzieliłam się z jednym z kolegów wrażeniami z wycieczki na San Primo, usłyszałam, że byłam bardzo blisko jej źródła i o tym, że prowadzi tam oznakowany szlak łączący Magreglio i Piano Rancio.

Puściłam w ruch moje mapy i przewodniki a także poszperałam w internecie. Z informacji jakie zebrałam, wynikało, że może to być miła i relaksująca wyprawa. Ponieważ wyglądało na to, że realizacja tego planu nie zajmie mi dużo czasu, postanowiłam, iż po obejrzeniu źródeł rzeki i powrocie do Magreglio, zejdę w dół, na brzeg jeziora i w ten sposób dotrę wreszcie do miejscowości Onno, co mi się nie udało podczas mojej wyprawy do Visino i Valbrony o której pisałam tutajPlan wyglądał na dobry więc pozostało mi jedynie wprowadzić go w czyn. Kiedy dotarłam do Piano Rancio, okazało się, że szlak do źródła to wygodna i szeroka droga, wiodąca przez świerkowy las. Do celu dotarłam bardzo szybko i ani się nie obejrzałam, kiedy stanęłam na małym, drewnianym mostku, pod  którym ciurkała wąska strużka, po jego drugiej stronie znajdowała się skała, spod której sączyła się ta odrobina wody.

Na skale umieszczono tabliczkę, informującą, iż jest to źródło Menaresta, gdzie bierze swój początek rzeka Lambro, która po przebyciu stu trzydziestu kilometrów łączy swe wody z wodami Padu. Nie miałam najmniejszego zamiaru towarzyszyć jej aż tak daleko, jednak chcąc dotrzeć do Magreglio musiałam pójść z jej biegiem przez jakieś marne dwa, trzy kilometry.  Tuż obok mostka była mapa a z niej wynikało, iż nieopodal jest wiele ciekawych pomników przyrody, wartych, aby na nie rzucić okiem. 



















Najbliższy nosił nazwę „Buco della Pecora” czyli "Owcza jama". Jest to jaskinia krasowa złożona z wielu komór gdzie na ścianach można zauważyć formacje przypominające pofalowane owcze runo, stad jej nazwa. 
Po krótkiej przechadzce w niedługim czasie dotarłam do miejsca, gdzie pod skałą znajdowała się wąska rozpadlina. Tam znajdowało się wejście, do którego nawet nie miałam zamiaru zaglądać, gdyż jaskinie i rozpadliny budzą we mnie nabożny lęk, na równi z krowami i wężami. Zorientowałam się, że właśnie tam wchodzi się do wnętrza góry, ponieważ chwilę wcześniej, w lasku spotkałam trzech chłopców, z którymi zamieniłam kilka zdań. Chłopcy wyprzedzili mnie nieco, więc widziałam, jak weszli do rozpadliny. Kiedy zbliżyłam się do skały, słyszałam jeszcze ich stłumione głosy, które jednak szybko umilkły, więc doszłam do wniosku, że młodzieńcy prawdopodobnie wczołgali się do wnętrza jaskini. 



Ja natomiast puściłam się w dalszą drogę, ścieżką wiodącą wzdłuż rzeki, przy okazji oglądając ogromne głazy narzutowe, które tu pozostawił lodowiec pełznący tędy wiele tysięcy lat temu. 
Rejon Triangolo Lariano, w którym się znajdowałam, jest miejscem bardzo ciekawym pod względem geologicznym i podczas wędrówek można tu zobaczyć mnóstwo imponujących znalezisk tego rodzaju 

Wędrowałam od głazu do głazu, wzdłuż Lambro, która w międzyczasie zamieniła się w wąski strumyk, raźno pomykający po gładkich kamieniach, szemrzący i wesolutki, niczym chłopaczek, co wybiegł na ulicę nucąc swoją ulubioną piosenkę. 
Ale tak, jak z wesołych, zadziornych chłopaczków czasem wyrastają brutalne osiłki, które po latach wybijają innym zęby lub łamią kości, tak i na pozór niewinna Lambro po przebyciu kilkudziesięciu kilometrów, w okolicy Mediolanu zamienia się w niebezpieczną rzekę i w okresie przyboru wody potrafi narobić dużych szkód.



Rzeki w Lombardii, także Lambro i przepływająca nieopodal Limbiate rzeka Seveso, w obrębie zabudowań mają uregulowane brzegi i płyną w głębokich na kilka metrów, obmurowanych korytach. Kiedyś zdarzyło mi się zobaczyć Seveso po kilkudniowych, niezbyt  ulewnych deszczach. Nie wierzyłam własnym oczom, kiedy ujrzałam rwącą wodę, wypełniającą to kamienne koryto prawie po brzegi poziomem sięgająca mostu. Taka sytuacja powtarza się co roku na wiosnę oraz na jesieni, w najlepszym wypadku Straż Pożarna ma wtedy pełne ręce roboty przy wypompowywaniu wody z piwnic oraz innych, niżej położonych pomieszczeń. Zresztą co tu dużo mówić, w Polsce także zdarzają się zalania, podtopienia i dewastujące powodzie, więc każdy albo to przeżył, albo zna z telewizyjnych wiadomości. Pamiętam, jak kilka lat temu pewna Polka, którą poznałam we Włoszech, opowiadała mi o powodzi, jaką przeżyła w swoim rodzinnym mieście na Opolszczyźnie. Nigdy tego nie zapomnę, gdyż początkowo mówiła o tym zupełnie spokojnie, jednak w pewnej chwili zaczęła się trząść i wybuchnęła płaczem, tak straszne i nadal żywe były jej wspomnienia, chociaż od tego traumatycznego przeżycia minęło wiele lat...  
















Ja natomiast po przebyciu kilku kilometrów drogą  przez las, doszłam w pobliże Magreglio. Tu Lambro, choć wciąż niezbyt okazała, zasłużyła sobie na  niewielki, lecz tym razem nie drewniany, a kamienny, mostek. Pożegnałam rzeczkę i początkowo malowniczą mulatierą, a następnie stromymi uliczkami, dotarłam do placu w centrum wioski. Teraz należało poszukać ścieżki wiodącej nad brzeg jeziora, która pozwoliłaby mi na dotarcie do Onno. Jak się okazało, był to iście szatański plan, ale o tym, jakie były jego konsekwencje, napiszę w następnym poście.