Blevio to mała miejscowość na prawym brzegu jeziora Como, pierwsza w długim szeregu wsi i miasteczek, ciągnących się niemal nieprzerwanie po zachodniej stronie półwyspu Triangolo Lariano aż do Bellagio. Jej zabudowania nieźle widać z bulwaru w Como, gdyż długi łańcuch kolorowych domków i willi pięknie rysuje się na tle zielonego stoku gór.
Mimo to Blevio nie zalicza się do renomowanych miejsc, które odwiedzają tłumy turystów. Chyba nieco przegrywa również z pobliskim Torno, gdzie znajduje się piękny romański kościół. Natomiast w lesie porastającym góry można napotkać niezwykłe formacje skalne – link i massi avelli, starożytne grobowce niewiadomego pochodzenia, o których pisałam tutaj.
W zamian miasteczko zapewnia spokój oraz skromny i nienachalny, choć niezaprzeczalny urok. Te dwie zalety sprowadzają do Blevio gości spragnionych relaksu z dala od zgiełku.
Według mnie to miejsce ma jeszcze jedną niezwykłą rzecz do zaoferowania – mianowicie chyba najpiękniejszą panoramę jeziora, jaką widziałam w tej okolicy. Nie chwaląc się, widziałam ich niemało, ponieważ w rejonie Como zdeptałam wiele ścieżek, zarówno tych górskich, jak i biegnących bliżej lustra wody.
Oczywiście, dla podziwiania widoków decydujące znaczenie ma pora roku i dnia, czystość powietrza, światło słoneczne lub jego brak, bo – jak wiadomo – od tych warunków zależy, co dostrzeże nasze oko.
Przed sobą miałam równie piękny widok na przeciwległy brzeg, gdzie wśród drzew dostrzegłam ładne wille Moltrasio, a po lewej stronie, w głębi, miasto Como. Kiedy wysiadłam z autobusu i zeszłam na bulwar, okazało się, że także z tego miejsca można oglądać zachwycającą panoramę okolicy.
Jak zwykle urzekł mnie niezrównany kolor wód jeziora Como – kiedy patrzyłam przed siebie, był on po prostu szmaragdowy. Kierując wzrok na południe, widziałam zielonkawo-niebieską toń, natomiast zwracając się na północ i mając słońce za plecami, mogłam podziwiać ciemny błękit z odcieniem indygo.
Do tego należy też dodać nadzwyczaj malownicze położenie i bujną przyrodę, która w okresie wegetacji spowija wszystko girlandami zieleni i kwiatów. Część z tych miejscowości, jak Bellagio, Cernobbio czy Menaggio, to dość spore ośrodki wypoczynkowe, gdzie można znaleźć duże, luksusowe hotele o ustalonej, międzynarodowej renomie.
W sezonie jest tam zawsze mnóstwo ludzi, co dla jednych osób jest zaletą, natomiast dla innych wadą, więc wybierają mniej znane miasteczka, które również mają wiele do zaoferowania. Aby to dostrzec, trzeba się nieco potrudzić, pochodzić po wąskich uliczkach, wchłonąć ich atmosferę i samemu odkryć wspaniałe zakątki miejscowości, która widziana podczas rejsu statkiem daje nam zaledwie przedsmak tego, co możemy tam znaleźć
Z wielką przyjemnością odnalazłam wąziutką, uroczą alejkę pomiędzy zabudowaniami, nad którą umieszczono duży szyld mówiący o tym, że nieopodal znajduje się restauracja nosząca nazwę Riva di Stendhal. Choć nie byłam głodna, zajrzałam tam z ciekawości i muszę powiedzieć, że panorama jeziora widziana z restauracyjnego ogródka jest naprawdę fantastyczna.
Jednak bardziej niż widok ujęła mnie nazwa lokalu, nawiązująca do jednego z moich ulubionych pisarzy. Stendhal przybył do Lombardii w czasie włoskiej kampanii Napoleona i często bywał w tych stronach, goszczony w wielu willach należących do lombardzkiej arystokracji oraz bogatego mieszczaństwa.
Jako pisarz miał już pewien dorobek, poza tym był znany z tego, że cechowała go bardzo błyskotliwa inteligencja z wyraźną nutką ironii. Pan Henri Beyle bardzo dbał o to, by wyrobić sobie opinię eleganta, co – wraz z zaletami jego umysłu – sprawiało, że choć nie wyróżniał się urodą, śmiało mógł się ubiegać o miano ozdoby salonów.
Niegdyś stanowiła własność Cristiny Trivulzio, księżnej Belgiojoso, o której pisałam w poprzednim poście. Pierwszym właścicielem willi był hrabia Grigorij Szuwałow, który wzniósł tę uroczą budowlę dla swej ukochanej żony w nadziei, że klimat Włoch przywróci jej szwankujące zdrowie. Niestety, tak się nie stało – hrabina umarła, zrozpaczony hrabia wstąpił do zakonu, a willa została sprzedana.
Inną bardzo charakterystyczną budowlą jest willa Troubetzkoy, zaprojektowana w stylu szwajcarskiego chalet przez księcia Aleksandra Trubeckiego, który za konspirację przeciwko carowi Mikołajowi I został zesłany na Sybir. Przebywał tam przez sześć lat, po ułaskawieniu wyjechał do Włoch i zamieszkał nad jeziorem Como.
Swą willę wzniósł około 1850 roku w trudno dostępnym miejscu, co wymagało znacznego poszerzenia placu budowy. Odbywało się to poprzez wysadzenie części urwiska; dzięki tej działalności mieszkańcy Blevio nadali księciu wiele mówiące przezwisko „burzyciela skał”.
Urodzona w 1804 roku, była córką wybitnego włoskiego tancerza, choreografa, baletmistrza, a także zdolnego pedagoga Filipa Taglioni oraz szwedzkiej tancerki Zofii Karsten, dlatego można rzec, że talent do tańca miała w genach. Jej matka była córką śpiewaczki, aktorki i harfistki Zofii Stępkowskiej oraz szwedzkiego śpiewaka operowego, więc nic dziwnego, że Maria urodziła się do pracy na scenie.
Utalentowana, a do tego doskonale wyszkolona przez ojca, zrobiła wielką międzynarodową karierę, w czym nie przeszkodziła jej nawet wada fizyczna, której skutkiem były zbyt zaokrąglone plecy. Swój problem przekuła w atut, utrzymując sobie tylko właściwą, lekko pochyloną postawę. Ta maniera, w połączeniu z jej nadzwyczajną lekkością, eteryczną sylwetką i ogromnym wdziękiem w ruchach, sprawiła, że uważano ją za wspaniałą odtwórczynię ról romantycznych.
Jako jedna z pierwszych tancerek tańczyła na palcach, co predysponowało ją do ról zwiewnych i uduchowionych istot. Jej charakterystyczne uczesanie w nisko upięty kok i tiulowa spódniczka (zwana tutu lub paczką) nadal są kanonem dla tancerek baletu klasycznego.
Swą profesję baletnicy rozpoczęła jako osiemnastolatka od udanego debiutu w Wiedniu. Po tym pierwszym sukcesie wyjechała do Paryża, gdzie zapoczątkowała nową epokę, tańcząc tytułową rolę w balecie Sylfida. Do 1847 roku, kiedy w wieku czterdziestu trzech lat postanowiła zakończyć karierę, występowała na niemal wszystkich scenach Europy – między innymi w Petersburgu i Warszawie.
Chociaż wyszła za mąż za rozkochanego w niej arystokratę, hrabiego Gilberta de Voisins, niejednokrotnie wchodziła w romansowe związki z innymi mężczyznami, co zaowocowało narodzinami syna i córki. Plotka głosiła, że jednym z jej kochanków był właśnie znany nam już burzyciel skał, czyli książę Aleksander Trubecki, który w 1846 roku nie tylko podarował jej wenecki pałac Ca' d'Oro, lecz także sfinansował jego remont.
Po zakończeniu kariery baleriny Maria wraz z rodziną w 1847 roku osiadła w Blevio, gdzie kupiła wspaniałą willę tuż nad brzegiem jeziora Como (zdjęcia powyżej i poniżej). Co ciekawe, jej córka Eugenia, mająca wówczas jedenaście lat, w przyszłości została żoną księcia Aleksandra i urodziła mu pięcioro dzieci.
Za czasów Marii Taglioni willa gościła wielu prominentnych artystów, wśród których znaleźli się m.in. Rossini, Bellini i Liszt. Niestety, te piękne czasy nie trwały wiecznie – ojciec Marii, angażując się w ryzykowne operacje giełdowe, doprowadził do znacznej utraty rodzinnego majątku. Choć willa nadal pozostawała jej własnością, Maria musiała porzucić Blevio i wrócić do Paryża, gdzie podjęła pracę zarobkową jako nauczycielka tańca. W podeszłym wieku przeniosła się do Marsylii, gdzie zmarła w 1884 roku.
W XX wieku willę zakupił Celestino Usuelli – włoski pionier lotnictwa i konstruktor sterowców. Był on przyjacielem d’Annunzia, więc nie można wykluczyć, że słynny pisarz bywał w Blevio, zwłaszcza że odwiedzał pobliską willę Erba. Obecnie cały kompleks został przekształcony w luksusowy obiekt hotelowy, oferujący noclegi dla dwudziestu dwóch osób w elegancko urządzonych pokojach z nowoczesnymi łazienkami.
Podczas mojej wizyty w miasteczku dowiedziałam się, że Maria Taglioni nie była jedyną sławną osobą, która po zakończeniu światowej kariery wybrała Blevio na swoją siedzibę. Z doświadczenia wiem, że lokalne cmentarze są cennym źródłem wiedzy o historii danego miejsca i jego mieszkańcach, dlatego również tym razem nie omieszkałam zajrzeć na niewielką, tarasową nekropolię, położoną niemal w samym centrum miasteczka.
Moją uwagę zwrócił okazały rodzinny grobowiec, więc postanowiłam przyjrzeć mu się z bliska. Tu czekało mnie ogromne zaskoczenie: okazało się, że spoczywa w nim Giuditta Pasta, jedna z najjaśniejszych gwiazd dziewiętnastowiecznej opery. Informował o tym zarówno napis na jednej z krypt, jak i pamiątkowa tablica umieszczona na zewnętrznej ścianie budowli. *
Jej pierwszy zagraniczny występ odbył się w Londynie i nie zakończył się sukcesem. Jednak zdeterminowana Giuditta nie zraziła się do śpiewu, wróciła do nauki i po dwóch latach ponownie stanęła na scenie — tym razem z powodzeniem, które podczas jej występów w Paryżu przerodziło się w oszałamiający sukces (w latach 1820–1821 śpiewała rolę Desdemony w Otellu Rossiniego). Od tej pory miała ugruntowaną pozycję na scenach europejskich, regularnie śpiewała w Mediolanie, Neapolu i Londynie. Odbyła wielkie tournée na terenie Niemiec i Rosji, występowała również w Paryżu, a także gościnnie na wielu włoskich scenach.
Fenomen Giuditty był podobny do fenomenu Marii Callas — choć jej głos nie porażał skalą i nie był pozbawiony wad, to cechowała go wielka giętkość i siła wyrazu. Z natury śpiewała w skali od kontraltu do mezzosopranu, jednak w procesie szkolenia jej głos ustawiono jako sopran sfogato, dzięki czemu osiągnęła większą skalę. Niestety, to przestrojenie nie wyszło jej na dobre i prawdopodobnie stało się przyczyną utraty głosu i w efekcie przedwczesnego opuszczenia sceny.
Pasta, podobnie jak Callas, była jednocześnie śpiewaczką i wspaniałą aktorką dramatyczną, a przy tym urodziwą kobietą, co sprawiało, że jej sztuka działała na ludzi wręcz magnetycznie. Była świetną odtwórczynią ról w operach Rossiniego i Mozarta, jednak największą sławę przyniosły jej trzy opery napisane specjalnie dla niej, z uwzględnieniem szczególnych właściwości jej głosu: Anna Bolena Donizettiego oraz Lunatyczka i Norma Belliniego.
Przyjacielem Pasty, a jednocześnie wielkim admiratorem jej talentu, był Stendhal. Ponieważ przez pewien czas mieszkali w Paryżu w tym samym budynku, krążyły plotki mówiące o ich romansie, jednak nie jest to wiadomość potwierdzona.
Śpiewaczka w trakcie swojej oszałamiającej kariery zgromadziła znaczny majątek. Była właścicielką pięknego pałacu w Mediolanie, poza tym w 1827 roku w Blevio nad jeziorem Como kupiła okazałą willę Roda z dużym parkiem i dwoma domkami dla gości, oraz drugą, mniejszą, zwaną Trempo. Po przebudowie, którą kierował jej wuj Filippo Ferranti (z zawodu był architektem ), willa Roda stała się jej ulubioną siedzibą, gdzie gościła mnóstwo osób ze świata kultury i wyższych sfer towarzyskich. Między innymi przez dwa miesiące mieszkał u niej Gaetano Donizetti, który w tym czasie napisał dla niej Annę Bolenę.
Co prawda Giuditta Pasta miała kilka uczennic, którym pomagała udoskonalić sztukę wokalną, oprócz tego sporadycznie koncertowała, jednak nie dawało to tak oszałamiających dochodów, jakie uzyskiwała podczas regularnych występów na scenie. W związku z tym przeprowadziła się do dużo mniejszej willi Trempo (pierwsze zdjęcie powyżej), gdzie zmarła w 1865 roku.
Jak wspomniałam na początku, pochowano ją w rodzinnym grobowcu, gdzie spoczywa również jej córka wraz z mężem oraz wuj Filippo i inni członkowie rodziny Ferranti. Natomiast willa Roda z czasem przeszła w obce ręce, a w 1904 roku została zburzona. Na jej miejscu wzniesiono, moim zdaniem niezbyt piękną willę Roccabruna (zdjęcie trzecie i czwarte powyżej), która także przechodziła różne koleje losu, aby na koniec popaść w ruinę. Uratował ją nowy właściciel, który zainwestował w jej restrukturyzację, dzięki czemu od 2010 roku działa pod marką Mandarin Oriental jako luksusowy hotel i SPA.
Wieloletni pobyt dwóch tak wybitnych artystek, jak Maria Taglioni i Giuditta Pasta, to z pewnością ważne fakty w historii Blevio. Jednak oprócz nich mieszkali tu ludzie, choć nie tak sławni, to bardzo zasłużeni dla lokalnej społeczności. Przekonałam się o tym, kiedy zeszłam na mały placyk przed ładnym XVIII-wiecznym kościołem pod wezwaniem świętych męczenników Epimacha i Jordana.
Kościół był zamknięty na głucho, gdyż – jak się później dowiedziałam – nie pełni już swej sakralnej funkcji. Zastąpiła go nowa świątynia, natomiast sporadycznie odbywają się w nim koncerty z okazji festiwalu „Casta Diva”, poświęconego pamięci Giuditty Pasty. Szkoda, bo ze zdjęć, jakie znalazłam w internecie, wynika, że jego wnętrze jest w niezłym stanie i można tam zobaczyć interesujące obrazy oraz piękne freski.
Na frontonie kościoła, obok drzwi wejściowych, widnieją dwie tablice pamiątkowe poświęcone benefaktorom Blevio, gdzie z trudem odczytałam nazwiska: Antonio Lucini i Sophie Vonwiller Mylius. Zrobiłam zdjęcia tablic i dopiero po ich powiększeniu i dodaniu kontrastu stały się na tyle wyraźne, że mogłam przeczytać, z jakiego powodu zostali tak uhonorowani. Jak się okazało, obydwoje przez wiele lat oddawali się dziełom miłosierdzia na rzecz lokalnej społeczności.
Po długich poszukiwaniach w internecie dowiedziałam się również, że pani Sophie, oprócz działalności charytatywnej, prowadziła w Blevio uznany salon literacki.
Podobnie przykra sytuacja dotyczyła ładnej, publicznej studni, gdzie umieszczono dwie marmurowe tabliczki, na których wyryto napis informujący o darczyńcy, który ją ufundował. Mimo starań nie udało mi się należycie go odczytać, a szkoda, bo jest to historia tej miejscowości i świadectwo życia jej dawnych mieszkańców.
Stało się to w uznaniu jego zasług dla lokalnej społeczności, jednak powiem szczerze, że nic mi to nie mówiło. Sprawa się wyjaśniła, kiedy dotarłam do cmentarza, gdyż zauważyłam tam duży secesyjny nagrobek z piękną figurą anioła wyrzeźbioną w białym marmurze i dwiema marmurowymi tablicami z podobiznami zmarłych.
Okazało się, że są to małżonkowie Carlo Sacco i Carolina Cerutti, a napis na nagrobku mówił o tym, że byli hojnymi donatorami Ospedale Maggiore – mediolańskiego szpitala uniwersyteckiego. Musiałam dość długo surfować w internecie, zanim znalazłam coś więcej na temat pana Carlo i jego żony.
Okazało się, że chociaż nie wyrośli w dobrobycie, dorobili się znacznego majątku na handlu przędzą bawełnianą. Na stałe mieszkali w Mediolanie, ponieważ w Blevio przez wiele lat mieli swą letnią siedzibę, czuli się związani z również lokalną społecznością, dla której nie szczędzili środków na pomoc materialną.
Dość powiedzieć, że dzięki ich darowiźnie, w okresie międzywojennym zelektryfikowano Blevio, co zapewne dla mieszkańców tej miejscowości było niemal darem niebios.
Sądzę, że tym hojnym gestem Carlo Sacco jak najbardziej zasłużył sobie na przyznanie honorowego obywatelstwa, jednak w całej tej sprawie jest jedno „ale”, które mi zgrzyta niczym, nie przymierzając, ziarnko piasku w zębach.
Otóż mam wrażenie, że zarówno władze Blevio, jak i lokalna społeczność mogłyby się nieco lepiej postarać, aby te wszystkie wyrazy wdzięczności nieco odświeżyć i przywrócić im należytą rangę.
Nieczytelne tablice pamiątkowe, jako dowód uznania dla ludzi, którzy wyszli poza ramy swojej sfery, by zrobić coś dla innych, to wstydliwa sprawa, podobnie jak obskurny portyk (gdzie na dodatek ktoś sobie zrobił hangar na łódkę), upamiętniający człowieka o wielkim sercu, któremu ta miejscowość tak wiele zawdzięcza.
Jestem w stanie zrozumieć, że wszystkie działania na zabytkowej substancji wymagają różnych zezwoleń (co może trwać długie lata, jak to pokazała historia willi Pliniana z poprzedniego posta), jednak z pewnością nie potrzeba ich, żeby takie miejsce porządnie wysprzątać i ozdobić kwiatami, jak to wielokrotnie widziałam w innych miejscowościach.
* Poniżej zamieszczam mój przekład napisu, jaki widnieje na tablicy pamiątkowej grobowca Giuditty i jej krewnych.